Tytuł: Fionavarski Gobelin (wydanie składa się z trzech części, zatytułowanych kolejno: Letnie drzewo, Wędrujący ogień, Najmroczniejsza droga)
Wydawca: Zysk i S-ka
Stron: 1300
Moja ocena: 5/10
Jak większość miłośników dobrego fantasy cenię historie, których akcja toczy się w rozbudowanym przez autora alternatywnym świecie. Rzeczą oczywistą jest dla mnie fakt, że J. R. R. Tolkiena ceni się za niesamowite i groźne Śródziemie, C. S. Lewisa za cudowną i niepowtarzalną Narnię, R. Zelaznego za Amber, a S. Kinga za świat Mrocznej Wieży. Jak dla mnie największą zaletą wymienionych krain jest to, że rządzą się one zupełnie innymi zasadami, od powszechnie znanych oraz są tak fascynujące, że nie sposób w nie nie uwierzyć. Kto nie chciałby poznać prawdziwego krasnoluda, posłuchać elfickiej pieśni, czy choćby przez chwilę porozmawiać z dowolnie wybranym zwierzęciem obdarzonym inteligencją równą ludzkiej?
Jeśli o mnie idzie, to kocham takie historie. Najlepiej, żeby były kilkutomowe z wyrazistymi bohaterami, zarówno tymi dobrymi, jak i złymi, dużą ilością przygód, z wątkiem trudnej i niebezpiecznej podroży i spektakularnym finałem. Nie ukrywam również, że choć jest to dość tendencyjne, bardzo lubię stosowanie do głównych postaci zasady "od zera do bohatera".
Trylogia Fionavarski Gobelin liczy sobie już 28 lat, po raz pierwszy została bowiem wydana w roku 1984. Gdy dowiedziałam się, że całość zostanie wydana w jednym, opasłym woluminie, pomyślałam, że oto nadarza się okazja, by ją przeczytać. Spodziewałam się po niej naprawdę wiele i sugerowałam się tutaj nie tylko jej objętością, ale wiekiem. Myślałam, że skoro ma już tyle lat, to na pewno będzie składać się z samych oryginalnych pomysłów i wciągnie mnie w swój świat z siłą tornada. Ale po kolei. Najpierw słowo o treści.
Na jednym z uniwersyteckich wykładów piątka studentów: Dave, Kevin, Paul, Kimberley i Jennifer poznaje profesora Lorenza Marcusa. Niedługo potem okazuje się, że profesor wybrał ich nieprzypadkowo i naprawdę nazywa się Loren Srebrny Płaszcz oraz jest czarodziejem. Loren chce zabrać młodych ludzi do Fionavaru, pierwszego ze światów, gdyż ma dla nich zadanie do wykonania. Bohaterowie zadziwiająco łatwo i bez żadnego sceptycyzmu godzą się na taką podróż i równie łatwo odnajdują się w nowej rzeczywistości, gdy już do niej docierają. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że Fionavar jest w niebezpieczeństwie. Odwieczne zło w osobie Rakotha Maugrima vel Spruwacza uwolniło się ze swojego więzienia i teraz zagraża wszystkiemu co dobre, jasne i niewinne. Nietrudno się domyślić, że przeznaczeniem bohaterów będzie walka ze Spruwaczem i pokonanie go. Oczywiście nie będzie to łatwe, nie obędzie się bez bólu i poświęceń, ale wszystko powinno zmierzać ku dobremu, zapewniając czytelnikowi masę emocji i literackiej rozrywki.
Tworząc świat Fionavaru autor dodał mu fundament filozoficzny; mianowicie porównał go do Krosna, na którym każde istnienie czy wydarzenie jest drobną nicią. Połączone w całość przez Tkacza tworzą wielobarwny, cudowny i idealny pejzaż. Samo imię Rakotha Spruwacza sugeruje dobitnie, że może one ten Gobelin zniszczyć.
Powieść Kaya zaczęła się naprawdę ciekawie. Kompletnie różni od siebie bohaterowie mieli się wzajemnie uzupełniać i odegrać wiekopomną rolę w dziejach Fionavaru, a przy okazji poradzić sobie z własną przeszłością nie dającą im o sobie zapomnieć. Za sam pomysł należy autora pochwalić. Niestety gorzej z jego wykonaniem.
Po pierwsze akcja rozwija się bardzo wolno. Oprócz głównej piątki bohaterów, autor od razu wprowadza liczną grupę fionavarczyków w postaci zwykłych śmiertelników, kapłanek, czarodziejów, krasnoludów i dzikich osadników z północy. Skomplikowane imiona i nazwy własne powodują, że trudno je wszystkie zapamiętać i zorientować się w fabule. Jakby tego było mało autor bardzo często wprowadza w tok narracji retrospekcje i robi to bez żadnego uprzedzenia, co tylko czytelnicze zagubienie pogłębia.
Po drugie zamiast trzymać się kilku głównych wątków, autor dzieli je na mniejsze, w wyniku czego robi się ich naprawdę sporo. Dodatkowo spowalnia to akcję i znowu zwiększa uczucie dezorientacji.
Na okładce książki pojawia się zdanie porównujące sagę do Władcy Pierścieni Tolkiena, co moim zdaniem jest za bardzo na wyrost. Kto czytał Tolkiena, ten wie, że autor bardzo dokładnie opisał w swojej trylogii specyfikę każdej z występujących tam ras, dzięki czemu jego dzieło zasługuje na miano kompendium wiedzy na temat elfów, krasnoludów, hobbitów i wielu innych.
W trylogii Kaya brakuje opisów i specyfiki ras, przez co wydają się one odległe i płaskie. Drobne szczegóły rozsiane, to tu to tam niewiele dają.
Po trzecie bardzo długo nie pojawiają się żadne informacje na temat głównego czarnego charakteru, jego zamierzeń, sposobu w jaki się uwolnił i tego co zamierza zrobić. Motywy jego postępowania wydają się niejasne i nie mają uzasadnienia.
Wolne tempo i dzielenie wątków dałoby się wytrzymać, bo przecież każda historia zmierza do swojego zakończenia; wystarczy tylko trochę oryginalności i nieskomplikowanych pomysłów autora. Wygląda jednak na to, że G. Kay'owi tego zabrakło, bo zupełnie niespodziewanie wprowadza do książki postać króla Brytów, Artura. Przecież to grupa sprowadzona przez Lorena miała ocalić Fionavar, wszystko na to wskazywało. Tymczasem Artur najpierw okazuje się nieodzowny, a potem tak naprawdę niewiele robi. Mnie to zupełnie nie przekonało i cały czas czułam się tak, jakby coś było do tej historii dokładane na siłę.
Dlatego muszę przyznać z bólem, że choć autor miał naprawdę dobry pomysł i świetnie zaczął, potem zupełnie się pogubił.
Książka powinna spodobać się zagorzałym fanom fantasy, takim którzy są w stanie wytrzymać powolne tempo i dużą ilość detali. Co do mnie, to przyznaję z bólem, że trochę się zawiodłam i takie pokierowanie fabułą, jak to zrobił autor, nie do końca mnie przekonało. Zabrakło mi w tej historii elastyczności i tego porywającego magicznego klimatu, jakim raczyli nas Tolkien czy Lewis.
Na pochwałę zasługuje wydanie; twarda oprawa, szyta, piękny biały papier i dość duża czcionka ułatwiają czytanie. Dobrą decyzją wydawcy było również umieszczenie na okładce ilustracji T. Nasmitha, takiej samej jak w wydaniu oryginalnym. Szkoda tylko, że naprawdę piękna oprawa nie kryje w sobie równie porywającej treści.
Dlatego podkreślam; polecam, ale tylko zagorzałym, cierpliwym koneserom.
Za egzemplarz
do recenzji
dziękuję
portalowi Secretum
i
Wydawnictwu Zysk i S-ka.
Nie moje klimaty.
OdpowiedzUsuńJak na razie, wstrzymam się.
OdpowiedzUsuńMoże kiedyś sięgnę, ale nie w najbliższym czasie :)
OdpowiedzUsuńAle cegła ;) Planowałam zapoznać się z tym autorem, mimo że nieczęsto sięgam po fantasy - w tym przypadku różne opinie czytałam i mnie zaciekawiły. Szkoda, że książka wypadła tak słabo.
OdpowiedzUsuńZagorzałą fanką fantasy nie jestem, wiec raczej nie będę pocić się nad tą księgą.
OdpowiedzUsuńNie lubię książek fantasy, nie sięgnę :)
OdpowiedzUsuńza dużo niedociągnięć, żebym miała poświęcić swój czas... zwłaszcza, że jednak troszkę stron jakby nie patrzył sobie liczy...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Po tym jak przeczytałem "Hobbita", znienawidziłem Tolkiena, to raz. A dwa, jakoś nie jestem przekonany do tej książki.
OdpowiedzUsuńNie sądzę, by ta pozycja przypadła mi do gustu.
OdpowiedzUsuńOj chyba za dużo minusów, żebym się na nią zdecydowała. Podziwiam, że ją przeczytałaś mimo niedociągnięć ;)
OdpowiedzUsuńChyba nie dla mnie, aż taką fanką fantastyki nie jestem
OdpowiedzUsuńW takim razie chyba nie przeczytam:)
OdpowiedzUsuńW najbliższym czasie raczej nie, ale nie wykluczam ;)
OdpowiedzUsuń