niedziela, 30 października 2016

Straszliwy palec zagłady czyli Kung Fu Panda

Tytuł: Kung Fu Panda
Reżyseria: Mark Osborne, John Stevenson
Scenariusz: Jonathan Aibel, Glenn Berger
Czas trwania: 92 min.
Wytwórnia: Dream Works







Pandy są słodkie. Powolne, puszyste, miśkowate. Tym bardziej za genialny uważam pomysł scenarzystów filmu, aby właśnie tłustą pandę czynić mistrzem wschodniej sztuki walki. Ale po kolei.  

Akcja filmu dzieje się w Chinach, w Dolinie Spokoju.  Jak sama nazwa mówi, mieszkańcy żyją tam sielsko i spokojnie. Nad bezpieczeństwem całej doliny czuwają adepci Kung Fu pod czujnym okiem surowego mistrza Shifu. Właśnie zbliża się wielka uroczystość, podczas której w świątyni stary mistrz Oogway (ogromny Żółw Słoniowy) wskaże Smoczego Wojownika. Ten dostąpi zaszczytu przeczytania Smoczego Zwoju, kryjącego wielki sekret. 
Główny bohater, wielka Panda o imieniu Po bardzo chce (tak jak wszyscy zresztą) być świadkiem tego wyboru. Po jest wielkim fanem wszystkiego co związane z Kung Fu, a członkowie Wielkiej Piątki: Tygrysica, Żmija, Małpa, Modliszka i Żuraw,  to jego idole. 
Zupełnie niespodziewanie dla wszystkich, nawet dla Po, mistrz Oogway, jako smoczego wojownika wskazuje właśnie Pandę, która chcąc się dostać na dziedziniec świątyni (bo bramę już zamknięto), ląduje tuż przed nosem mistrza na krzesełku napędzanym fajerwerkami.  (To było naprawdę niezłe). 

Pierwsza połowa filmu skupia się głównie na próbach zniechęcenia Po do szkolenia, co wydaje się nietrudne, biorąc pod uwagę jego żarłoczność (ujawniającą się, gdy jest zdenerwowany), niezgrabność i pewną krnąbrność (tradycyjne metody nauczania nie skutkują i jest w sumie już za stary, by się uczyć od podstaw). 
Druga połowa to przyśpieszony i zmodyfikowany kurs Kung Fu, a bohaterowie mają coraz mniej czasu. Z pilnie strzeżonego więzienia uciekł bowiem Tai Lung, który teraz pała żądzą zemsty i zagraża całej dolinie. 

Kung Fu Panda to klasyczna historia o tym, jak niezgraba i ciamajda staje się wojownikiem. Mamy więc tutaj kandydata, który kompletnie nie spełnia wymagań; Po to bardziej zaciekły fan, niż kandydat na zbawcę, jest rozgoryczony mistrz, który stracił ucznia. Shifu pokładał w Tai Lungu wielkie nadzieje, dopóki tamten nie popadł w pychę. Mamy też niestandardowe szkolenie, które wreszcie czyni z niedojdy bohatera. I to ostatnie jest moim zdaniem najlepsze. Po nie stał się nagle niekwestionowanym mistrzem w klasycznym słowa znaczeniu. Shifu zawierzając mistrzowi Oogway, musiał go wyszkolić, więc zrobił to, wykorzystując to co Po kochał najbardziej czyli jedzenie. Oprócz tego Panda ma czyste serce i potrafi myśleć, co udowodnił otwierając Smoczy Zwój. Czy to wszystko wystarczy, by pokonać demonicznego Tai Lunga?

Kung Fu Panda to naprawdę świetny film. Zabawnie wykreowano bohaterów; zarówno członków Wielkiej Piątki (każde ze zwierząt uosabia unikalny styl walki), jak i małego mistrza Shifu, który może jest i mały wzrostem, ale nie do pokonania. Wzruszająca jest postać mistrza Oogwaya, wiekowego żółwia, który reprezentuje starożytną mądrość i doświadczenie. Rozczula ojciec głównego bohatera, ze swoją akceptacją decyzji życiowych syna. Swoją drogą ojcem Po jest gęś i nie wiemy dlaczego. Tę tajemnicę pozostawiono do wyjaśnienia w drugiej części serii. Dobrze udało się twórcom odtworzyć klimat chińskiej prowincji, poprzez tamtejszą architekturę, ubrania mieszkańców, czy ulotne mądrości wygłaszane jak sentencje. 

Słowem, bardzo mądra opowieść o dorastaniu, walce o swoje marzenia i o to, co się kocha. No i bardzo czytelne przesłanie, że gabaryty lub pozorny brak predyspozycji nie mają prawa decydować o tym, kim będziemy. Wystarczy tylko odrobina pracy nad sobą. I odpowiedni mistrz.

Magdalena Knedler: Nic oprócz milczenia

Autor: Magdalena Knedler
Tytuł: Nic oprócz milczenia
Seria: Komisarz Anna Lindholm
Stron: 653
Wydawca: Czwarta Strona








Bezpośrednim efektem strachu często jest milczenie, dlatego po dramatycznych wydarzeniach, jakie były udziałem Anny i jej bliskich, główna bohaterka zaszyła się w egzotycznej, barwnej Wenecji i nabrała wody w usta. Nie przyznaje się nikomu kim jest, ani czym zajmowała się w poprzednim życiu. Pamięć o zamordowanej śpiewaczce Sofii Stiatessi wciąż jest tu żywa i Anna trochę się obawia niezdrowego rozgłosu, który mógłby dotknąć jej osobę.
Nie kontaktuje się z rodziną ani przyjaciółmi, sprawy firmowe prowadzą za nią pełnomocnicy i kobieta może w spokoju zastanawiać się, co powinna zrobić z własnym życiem.

Tak w skrócie przedstawia się początek drugiej części trylogii o komisarz Annie Lindholm, o trochu Szwedce, po trochu Polce. 
Anna nie szuka przygód. Zamieszkała u antykwariuszki Lucrezzi Doldano  i pomaga jej w wycenie oraz sprzedaży mebli. Zbliża się karnawał, w Wenecji obchodzony wyjątkowo hucznie i barwnie. W dniu jego rozpoczęcia Anna i Lucrezzia znajdują w jednej z uliczek ciało młodego gondoliera, a w rezydencji Marconich na inauguracji balu palona na stosie kukła okazuje się martwą kobietą. W głównej bohaterce budzi się policyjny instynkt, uśpiony od czasów Malmo. Rozpoczyna współpracę z prowadzącym śledztwo commissario Antonio Valle. Szybko okazuje się, że sprawa jest bardziej złożona, niż to się początkowo wydawało. Jej początki sięgają czasów drugiej wojny światowej, a zamieszanych w całą intrygę jest kilka najpotężniejszych w Wenecji rodzin. 

Kiedy myślę o książce teraz, zbierając wrażenia, dochodzę do wniosku, że druga część jest lepsza od pierwszej z kilku powodów. Po pierwsze sam klimat Wenecji, jej krętych uliczek, życzliwych, gadatliwych ludzi i długiej historii, odpowiadał mi bardziej niż zimna, surowa Szwecja. Obraz Wenecji w książce jest żywym dowodem, że autorka dokładnie przygotowała kreację świata przedstawionego. Wenecja na kartach książki jest ciekawa i intrygująca oraz tak żywa, że nabiera się chęci, by pojechać tam osobiście. 
Po drugie równie dokładnie, żeby nie rzec pieczołowicie, jest zbudowana cała intryga, której początki sięgają II wojny światowej i istniejącego w rzeczywistości frachtowca Niobe, który przewoził belgijskich Żydów. Sprawa, nazwijmy to, odnawia się w l. 90 z udziałem potomków Marconich, Foscarich i Ronsardów, by w 2015 roku znaleźć swój dramatyczny finał. Bardzo lubię tak zbudowane fabuły, a motyw skarbu, który już pochłonął tyle istnień ludzkich, dodatkowo dodaje całej historii głębi i tajemniczości. 
Wreszcie po trzecie główny bohater męski jest taki, jak powinien być. Po ciamajdowatych i tylko wzdychających do Anny Leonie i Ingverze, nastała era komisarza Vallego, który jest właściwym facetem na właściwym miejscu. Oprócz tego nie wzdycha, ale też działa i nie boi się podejmować ryzykownych decyzji, zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. 

Być może właśnie w powieściach z solidną bazą historyczną tkwi potencjał autorki i taką drogę powinna kontynuować? Tak, chyba właśnie o to chodzi i właśnie dlatego lektura części drugiej poszła znacznie sprawniej.
Nic oprócz milczenia jest godną kontynuacją swojej poprzedniczki, a nawet lepszą. Widać, że autorka się rozwija, starannie przygotowuje, chcąc dać czytelnikowi naprawdę dobrą opowieść z polskim akcentem. Dobra lektura na jesienną szarugę. Polecam.

Dziękuję!

czwartek, 27 października 2016

Soman Chainani: Świat bez książąt

Autor: Soman Chainani
Tytuł: Świat bez książąt
Seria: Akademia Dobra i Zła #2
Stron: 438
Wydawca: Jaguar






Niespodziewanie udało się. Przedkładając przyjaźń Sofii nad miłość do Tedrosa, Agata przełamała klątwę i przyjaciółki wróciły do domu. Od teraz już żadne dzieci nie będą znikać, porywane przez Dyrektora Akademii. Czas mija i stopniowo fala sławy, w jakiej dziewczyny wróciły do domu opada, zmieniając się w zwykłą rutynę i codzienność. O ile Agata jeszcze mógłby się przystosować, o tyle uzależniona od ludzkiego podziwu Sofia dosłownie więdnie. Zresztą sama Agata też nie ma się najlepiej. Wybrała Sofię, bo wszystkiego czego chciała, to uratować przyjaciółkę, ale czy faktycznie tak to miało wyglądać? Czy już zawsze będzie tylko Agatą, która chroni duszę Sofii przez czającą się w niej wiedźmą? Przychodzi taki moment w życiu dorastającej dziewczyny, gdy przyjaciółka przestaje wystarczać...

Na skutek życzenia, choć przez długi czas nie wiemy, które to właściwie życzenie to spowodowało, dziewczyny wracają do Akademii, jednak to co zastają, jest koszmarem.  Wydawało się, że wybór przyjaciółki, zamiast księcia, wpłynął tylko na życie Agaty i Sofii, tymczasem teraz okazuje się, że wszystkie baśnie uległy koszmarnej deformacji. Mężczyźni przestali być w nich potrzebni. Władzę przejęły kobiety, które radzą sobie same, mało tego, są niesamowicie okrutne wobec płci męskiej. To już nie jest tylko bajkowy feminizm, to radykalny feminizm nakazujący kobietom wojnę z mężczyznami oraz ich zabijanie. Wyrzucenie mężczyzn na margines spowodowało, że bez kobiet zdziczeli i schamieli.  Słowem jest koszmarnie. Sprawy nie ułatwia nowa pełniąca obowiązki dyrektora Akademii Ewelina Sader. 

Czy Agacie i Sofii uda się wszystko naprawić i skierować baśnie na ich właściwe tory? Hmmm, łatwe na pewno nie będzie. 

Wielokrotnie podczas czytania zadawałam sobie pytanie o zasadność trylogii i tego, czy w tym przypadku nie byłoby lepiej zrobić z tej historii dylogię. Dlaczego? Bo z jednej strony doskonale wiemy, że rozłam między Agatą a Sofią jest nieunikniony. Że do tego dojdzie, wiemy już na początku drugiej części. Pytanie tylko jak i kiedy i być może to właśnie chciał autor pokazać w procesie dorastania bohaterek. Jak dla mnie Sofia wcale się nie zmieniła. Tak bardzo boi się zostać sama i podejmować samodzielne decyzje, że kurczowo trzyma się Agaty i nie chce dostrzec, że jej przyjaciółka nie jest szczęśliwa w takim układzie. Dobrze widzi, że Agata się męczy, że powodują nią rozpaczliwa lojalność i strach o przyjaciół i Akademię, że w ogóle nie myśli o sobie. Dla mnie prawdziwym zwycięstwem Sofii nad tkwiącą w niej wiedźmą byłoby, gdyby pozwoliła Agacie być szczęśliwą. Czy dojdzie do tego w trzecim, finałowym tomie trylogii? Zobaczymy. 

Tom drugi jest dla mnie właśnie odwlekaniem tego co i tak musi nadejść. Chwilami dochodziło już do takiego galimatiasu, że gubiłam się, nie mając pewności, czy to co widzi Agata jest prawdą, czy wytworem jej umysłu. Kolejna sprawa to uczucia, które są jak istna burza hormonów. W pewnym momencie już nie wiadomo, co kto do kogo czuje. 
To głównie dlatego tom drugi podobał mi się mniej niż pierwszy. Owszem, jest parę fajnych momentów, jak np. Sofia spuszczająca łomot trollicy, czy chwile, gdy odchudzająca się Dot wszystko zmienia w warzywa. Ale po rewelacyjnym pierwszym tomie to trochę za mało. Za to bardzo dużo tu brutalności i przemocy, zupełnie, jakby baśniowe feministki nie umiały sobie poradzić, bez zabijania i trucia. 

Za to bardzo ciekawa jestem tomu trzeciego, bo po tym, jak w drugim wszystko się nagmatwało, nie widzę doprawdy drogi wyjścia z tego bałaganu. Jestem ciekawa, co jeszcze wymyśli autor.

poniedziałek, 24 października 2016

Sekretne życie zabawek czyli Toy story

Tytuł: Toy story
Reżyseria: John Lasseter
Scenariusz: Joss Whedon, Andrew Stanton,  Joel Cohen, Alec Sokolow
Czas trwania: 80 min.
Wytwórnia: Disney - Pixar






Toy story znają chyba wszyscy, ale założę się, że mało kto zdaje sobie sprawę, że animacja ta ma już 21 lat.  Niezły wynik, co? 
Dziś Toy story to już klasyk w swojej dziedzinie. Dziedzinie, która niesamowicie się rozrosła i wyewoluowała. Stworzony techniką animacji komputerowej film otworzył worek, z którego zaczęły się wysypywać inne animacje. Jedni je lubią, (tak jak ja), inni nie mogą na nie patrzeć (jak np. pokolenie mojej Mamy). Nie da się jednak zaprzeczyć, że w przypadku tego gatunku nie ma mowy o limicie wiekowym, tym bardziej, że animacje nie stoją w miejscu i nie mam tu na myśli tylko osiągnięć techniki, ale przede wszystkim podejście do tematu. Powstające filmy mają coraz lepsze intrygi, mogące się równać z tymi w filmach fabularnych, że już nie wspomnę o całej masie nawiązań do kultury popularnej. 

Przyznam, że akurat Toy story nigdy mnie specjalnie nie pociągało, ale skoro ostatnio zajęłam się tematem animacji na serio, nie mogłam przegapić okazji obejrzenia filmu, skoro wyemitowała go telewizja. 
Bohaterami filmu są zabawki małego chłopca o imieniu Andy i to z ich perspektywy śledzimy całą fabułę. To dlatego pojawiający się w tej historii ludzie są najczęściej widziani tylko do kolan. Widać wtedy wyraźnie, jakimi olbrzymami są ludzie, a jak małe i kruche są zabawki. Grupie zabawek przewodzi kowboj Chudy, ulubiona zabawka chłopca i niekwestionowany lider tej grupy. Oprócz tego mamy tu jeszcze zielonego tyranozaura o małej pewności siebie, pana Bulwę stale gubiącego oczy i wąsy, pasterkę z trzema owieczkami, pieska, którego ciałko rozciąga się dzięki sprężynie, samochodzik na baterie, zielone żołnierzyki i kilka innych pomniejszych. Wszystko układa się dobrze do momentu, gdy Andy dostaje na urodziny najnowszy model robota Buzza Astrala. Naturalnie, że od teraz to on będzie ulubieńcem chłopca. Chudy nie może się z tym pogodzić i próbując pozbyć się rywala, powoduje, że obaj z Buzzem trafiają w ręce małego Sida, który lubi poddawać swoje zabawki nieprzyjemnym eksperymentom. Zabawki muszą wrócić do domu Andy'ego, ale jak to zrobić?

Podczas seansu widać różnice pomiędzy animacjami współczesnymi a tym, co stało się dla nich początkiem, choć jak na debiut, to i tak niezły start. Nie uświadczymy tu tylu zabawnych powiedzonek, których obecnie jest cała masa, ale trochę ich już tu mamy. Opowiedziana historia jest zabawna i do samego końca trzyma w napięciu, bo nie mamy pewności, czy Chudemu i Buzzowi uda się dogonić chłopca. Wszystko zależy od ich własnej pomysłowości, a tej, jak na ich małe możliwości, im nie brakuje. Prowodyrem jest tu oczywiście Chudy, bo Buzz, co jest akurat bardzo zabawne, bardzo długo żyje w przekonaniu, że nie jest zabawką, a prawdziwym Buzzem Astralem. 

Toy story to historia o przyjaźni, która przychodzi trochę znienacka, a wzmacnia się pod wpływem wspólnych przeżyć. Kibicujemy bohaterom w ich staraniach, śmiejemy się z ich obaw i życia uczuciowego, które jak na zabawki, mają bardzo bogate. Grunt to trafić do rąk odpowiedniego dziecka bez sadystycznych skłonności, a wtedy wszystko się jakoś ułoży.

piątek, 21 października 2016

Brian Freeman: Lodowata pustka

Autor: Brian Freeman
Tytuł: Lodowata pustka
Seria: Jonathan Stride t. 6
Stron: 472
Wydawca: Świat Książki







Sięgając po Lodowatą pustkę stałam się poniekąd ofiarą własnej nieuwagi, co miało swoje dobre, jak i złe strony. Dlaczego? O tym poniżej. 

Gdy w środku nocy do domu detektywa Jonathana Stride'a puka przemarznięta i zakrwawiona dziewczyna, w mężczyźnie budzą się przykre wspomnienia. Dziewczyna to 16-letnia Catalina Mateo prostytutka i narkomanka. Uciekinierka twierdzi, że ktoś próbował ją zabić i od dłuższego czasu nastaje na jej życie. Detektyw bardzo chce jej wierzyć, głównie ze względu na pamięć jej matki, z którą łączył go związek uczuciowy. Czy jednak dziewczyna śpiąca z nożem w bucie, w otoczeniu której co raz to ktoś ginie, może być godna zaufania? Czy rzeczywiście ktoś jej zagraża, czy też może to ona jest właściwym zagrożeniem? Zapoczątkowane w ten sposób śledztwo wikła się, wciągając w to kolejne osoby, a zamknięta przed laty sprawa włamania u znanego polityka odżywa na nowo. 

Przyznaję bez bicia, że nie doczytałam uważnie informacji, że powieść jest literackim powrotem detektywa Stride'a. Dlatego na początku lektury, gdy poznawałam kolejne szczegóły z życia bohaterów, zaczęłam się czuć jakby mnie coś ominęło. Nie lubię tego uczucia, przykra jest dla mnie sama niewiedza na temat tego, co się już wydarzyło, a o czym nie czytałam. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że czytana przeze mnie książka jest kolejną częścią serii o tym bohaterze i to szóstą z kolei. To była niemiła strona pierwszego spotkania z mieszkańcami Duluth. 

Druga strona, znacznie przyjemniejsza, jest taka, że po przeczytaniu Lodowatej pustki, chętnie zapoznam się z innymi przygodami detektywa i jego współpracowników. 
Do gustu przypadł mi sposób prowadzenia śledztwa, stopniowo odkrywane przed czytelnikiem szczegóły oraz spora garść prywatnych perypetii policjantów z komendy. Jonathan Stride to bardzo interesujący człowiek, generalnie porządny facet, choć rzecz jasna nie ustrzegł się pewnych życiowych błędów.  Podobnie jego partnerka Maggie czy była dziewczyna Serena. Jeśli o mnie idzie wolę powieści, gdzie życie prywatne policjantów idzie na równi ze sprawami kryminalnymi. Dzięki temu powieść nie tylko lepiej się czyta, ale też mocniej odbiera się poznawane postaci. Są one po prostu prawdziwsze i ciekawsze. 

Pomijając początkową irytację związaną z tym, że książka okazała się częścią serii, jestem z niej bardzo zadowolona. Żyjąca na marginesie społecznym Catalina to bardzo intrygująca bohaterka i przez długi czas tak naprawdę nie wiadomo, czy faktycznie ktoś ją ściga, czy też może to ona sama jest zagrożeniem dla osób z własnego otoczenia. Szybko okazuje się, że sprawa nastolatki to jedynie mała część większej intrygi, w którą zamieszani są ważni obywatele miasta. Kto nie lubi takich historii? Ja lubię bardzo, zwłaszcza te momenty, gdy już mam podejrzenie co do tożsamości tajemniczego prześladowcy. Okazuje się, że moja pierwsza myśl była prawidłowa, ale potem porzuciłam ją, bo wydała mi się zbyt oczywista. 

Lodowata pustka to dobry thriller z ciekawie wykreowanymi bohaterami i światem przedstawionym, który mam nadzieję poznać dokładniej dzięki innym tomom cyklu. Polecam powieść czytelnikom szukającym dla siebie lektury na długi jesienny wieczór. 

Dziękuję!

sobota, 15 października 2016

I nerd może zostać superbohaterem czyli Wielka szóstka

Tytuł: Wielka szóstka
Reżyseria: Don Hall, Chris Williams
Scenariusz: Jordan Roberts, Robert L. Baird, Daniel Gerson
Czas trwania:  102 min.
Wytwórnia: Disney






Nastoletni Hiro Hamada to geniusz w dziedzinie mechatroniki i robotyki. Z pomocą i wsparciem starszego brata Tadashiego przygotowuje projekt, dzięki któremu ma nadzieję dostać się do elitarnej szkoły profesora Callaghana i rozwijać swoje umiejętności. W dniu pokazu wszystko zapowiada sukces, jednak późnym wieczorem dochodzi do tragedii, która zmieni życie Hiro na zawsze. 

Wielka szóstka inspirowana jest komiksem Marvela o tym samym tytule.  Historia i sposób w jaki została opowiedziana jest, krótko mówiąc, świetna; nagrodzono ją Oscarem w kategorii najlepszy długometrażowy film animowany za rok 2015. W sumie trochę mnie to zaskoczyło, ale nie sam fakt otrzymania nagrody, bo jest jak najbardziej zasłużona, tylko to, że właśnie pomimo tej nagrody o filmie było u nas jakoś cicho. W sumie to przecież Disney, a o Krainie Lodu na przykład było o wiele głośniej. Dlatego niewiele brakowało, żebym film zwyczajnie przegapiła, a szkoda, wielka szkoda by się stała. 

Akcja Wielkiej Szóstki toczy się w fikcyjnym mieście San Fransokyo (skojarzenia brzmieniowe z Tokyo i San Fransisco jak najbardziej zamierzone), w niedalekiej przyszłości. Zaczyna się dość beztrosko. Inteligentny, ale nie przepadający za szkołą Hiro otrzymuje życiową szansę. Trafia na szkołę, do której chciałby chodzić i, co ważniejsze, mógłby się w niej realizować zgodnie z własnymi zainteresowaniami. Wszystko jednak idzie nie tak. 
Po tym wieczorze klimat filmu ulega zmianie. Pogrążony w żałobie po śmierci Tadashiego, Hiro chce zrezygnować ze szkoły i popada w apatię i rezygnację. To właśnie wtedy z przypadkową pomocą przychodzi mu, skonstruowany przez brata, robot Baymax. Ten wielkolud, przypominający biały balon z nogami (czyżby spokrewniony z ludzikiem Michelina?) zaprogramowany na pomaganie pacjentom, pomoże chłopcu stanąć na nogi, ale też stać się superbohaterem, który pokona złoczyńcę i nauczy się, że zemsta nie prowadzi do niczego dobrego. 

Wielka szóstka jest bardzo zabawna. Zabawny jest Baymax, taki stoicki i nie łapiący żartów (to przecież komputer) oraz jego przywiązanie do chłopca, które z czasem nabierze cech ludzkich. Zabawni są też inni członkowie szóstki; geniusze w swych dziedzinach, świetni konstruktorzy, ale pod względem społecznym uchodzący za dziwaków i oryginały. Mamy tu więc Freda, który przypomina ulicznego kloszarda, nieśmiałą i tyczkowatą Honey Lemon, zdystansowaną Go Go oraz Wasabiego z tendencjami do pedantyzmu (narzędzia należy odkładać na miejsce!). Każde z nich ma w sobie pewien talent, a ich projekty mogą stać się wyposażeniem herosów, zaś wspomagani przez Baymaxa mogą osiągnąć naprawdę wiele. 

Łatwo dostrzec element dydaktyczny w tej historii. Swoją drogą chwała twórcom animacji za nie. Okazuje się, że nauka może być dobrą zabawą, przygodą, wyzwaniem, czymś cool, a nie czymś nudnym czy wstydliwym, z czego inni się wyśmiewają. Natomiast Hiro żądny zemsty przekona się, że zabicie człowieka odpowiedzialnego za śmierć brata nie jest żadnym rozwiązaniem i nie przyniesie mu wymarzonej ulgi.

Jak zwykle świetnie stoi polski dubbing. Zbigniew Zamachowski łagodnie przemawia przez Baymaxa, a Eryk Lubos (Pluskwa z Ojca Mateusza) jest genialny w roli Freda. Piątka należy się także Kubie Zdrojewskiemu za oddanie głosu Hiro, także świetnie się sprawdził jako narwany małolat. 

Wielka szóstka to historia nie tylko dla fanów superbohaterów, czy stawania się obrońcą świata. Każdy miłośnik inteligentnych robotów i skomplikowanych wynalazków będzie tym obrazem zachwycony. Film jest inteligentny, dowcipny i wzruszający. Wielki, łagodny olbrzym Baymax i jego chłopiec pacjent :) Hiro na długo zapadną widzom w pamięć. Polecam. Super.

poniedziałek, 10 października 2016

Kate Morton: Dom w Riverton

Autor: Kate Morton
Tytuł: Dom w Riverton
Stron: 576
Wydawca: MUZA







Dobiegająca setnych urodzin Grace jest świadoma, że koniec jej życia zbliża się wielkimi krokami. Biorąc pod uwagę całokształt, jest zadowolona z własnych wyborów, tym bardziej, że te młodzieńcze, acz głupie, mogła naprawić, gdy trochę przybyło jej lat. Są jednak rzeczy, z których bohaterka nie jest dumna, a nawet nie chce o nich myśleć, bo są zbyt bolesne. I właśnie wtedy w życiu Grace pojawia się  reżyserka, która  pracuje nad filmem o śmierci młodego poety. Świadkami tamtej tragedii były dwie siostry, a Grace ich służącą. Reżyserce zależy na konsultacjach z Grace odnośnie dekoracji, strojów, wyglądu wnętrz. Prośba ta jednak budzi bolesne wspomnienia, w które, chcąc dokonać rozrachunku z życiem, Grace musi się zagłębić. 

W ten sposób rozpoczyna się fabuła kolejnej czytanej przeze mnie powieści Kate Morton, pierwszej  w dorobku literackim autorki, a dla mnie już trzeciej tej autorki. 
Życie mieszkańców Riverton obserwujemy oczami Grace, która jako niespełna 15-letnia dziewczyna przybywa do posiadłości, by podjąć pracę jako służąca. Od tej pory na najbliższe 10 lat życie Grace będzie nierozerwalnie związane z życiem rodziny Hartfordów, a konkretnie dwóch sióstr: Emmeline i Hannah. Grace, jako służąca właściwie nie ma własnego życia, bo żyje życiem swoich państwa. Tym bardziej jest im oddana, że w sumie będąc w ich wieku, lepiej rozumie ich rozterki, dylematy, oprócz tego czuje z dziewczętami Hartford dziwne powinowactwo, choć sama nie wie, dlaczego. 

W swojej debiutanckiej powieści Kate Morton skupia się przede wszystkim na ówczesnej sytuacji kobiet, które jeśli nie stały się żonami, nic nie znaczyły. Pragnienia dorastających Emmeline i Hannah, by móc decydować o sobie, podróżować, poznawać świat, być z tym, kogo pokochają, nie są niczym dziwnym, jednak jak na tamte czasy, są nie do przyjęcia. Rola kobiety ograniczała się do bycia żoną, matką, ozdobą swojego męża, zawsze o dwa kroki za nim. Decydująca się pochopnie na małżeństwo Hannah, boleśnie się o tym przekona, zaś siła konwenansów, w których ją wychowano okaże się zbyt silna, aby zawalczyć o własną niezależność i szczęście. 
Grace, jako milczący świadek, wierna i lojalna służąca, opowiada czytelnikowi, a właściwie swojemu dorosłemu już wnukowi tę historię, która w kuluarach okazuje się kompletnie inna od oficjalnej znanej wszystkim wersji. 

Zmiany, których stopniowo doświadcza na własnej skórze cała rodzina Hartfordów, są wynikiem wojny i lat powojennych. Upadają wielkie fortuny, do głosu dochodzą nowi bogaci, dorobkiewicze, a rany zdobyte na froncie goją się bardzo, bardzo długo. Zmiany te są nieuchronne, a autorka doskonale pokazuje, jak trudno się jest do nich przyzwyczaić i z nimi pogodzić. 

Powieść ma swój specyficzny dla tej autorki klimat, za który już zdążyłam ją polubić. Stary zamek z mnóstwem sekretów i skrytek, prowadzona przez trójkę dzieci Gra, która wyznaczy początek ich dorosłości oraz ogromne pragnienie, by w życiu zaznać choć trochę szczęścia. Zaś w cieniu wszystkich wydarzeń czai się tragedia, której nikt nie może przewidzieć, dopóki się ona nie wydarzy, na zawsze wszystko zmieniając. Bohaterowie są niejednoznaczni, ani całkiem źli, ani całkiem kryształowi, ot ludzcy powiedziałbym. Popełniają błędy, niekiedy kłamią, pragną kochać i być kochanymi. Lektura właśnie dlatego jest tak przyjemna, bo czyta się o wydarzeniach, które są bliskie prawdy, a więc mogły się wydarzyć. Takie historie lubię, bo długo je potem pamiętam. 

Dom w Riverton to nie tylko powieść dla miłośników twórczości Kate Morton. Każdy, kto szuka dla siebie historii rodem z ubiegłego wieku, rozgrywającej się w dobrze urodzonym towarzystwie, historii z odrobiną starej, zakurzonej już tajemnicy, której jedynym strażnikiem jest wiekowa służąca, powinien być zadowolony z lektury.

wtorek, 4 października 2016

Bogu co boskie, cesarzowi... czyli Bóg nie umarł 2

Tytuł: Bóg nie umarł 2
Reżyseria: Harold Cronk
Scenariusz:  Chuck Konzelman, Cary Solomon
Obsada: Melissa Joan Hart, Jesse Metcalfe,  
David A. R. White, Hayley Orrantia, 
Ray Wise, Robyn Givens
Czas trwania: 121 min.
Gatunek: dramat obyczajowy





Dyskusja o tym, co powinno wieść prymat nad życiem ludzi: Kościół czy władza świecka, jest tak stara jak sam świat. Długo można by przytaczać argumenty przeważające szalę na korzyść, czy to jednej czy drugiej strony. Liczne przypadki w historii ludzkości dobitnie pokazały, że opowiedzenie się tylko po stronie Kościoła lub tylko po stronie władzy ludzkiej, zazwyczaj ma katastrofalne skutki. Uważam, że dobrze byłoby, gdyby te dwie dziedziny naszego życia równoważyłyby się, bo prawdą jest, że potrzebujemy obu. Negowanie potrzeb duchowych oraz tego, że człowiek musi funkcjonować w systemie społecznym, jest zwyczajną głupotą. 

Ten sam problem, tylko ujęty we współczesne ramy, (i to już po raz drugi) pokazał w swoim filmie Harold Cronk. 
Główną bohaterką jest Grace Weasley, nauczycielka w liceum, lubiąca swoją pracę i uczniów, nie wadząca nikomu, pełna pogody ducha optymistka. Prywatnie zadeklarowana jako osoba wierząca i bardzo religijna, opiekuje się swoim dziadkiem i generalnie jest zadowolona z życia. 
Wszystko gwałtownie się zmienia, gdy na lekcji jedna z uczennic pyta o analogię pomiędzy naukami Ghandiego i Jezusa. Grace udziela rzeczowej odpowiedzi, posiłkując się cytatami z Ewangelii. Ta właśnie odpowiedź wywołuje burzę w szklance wody. Kiedyś uznana za nauczycielkę roku, teraz Grace zostanie oskarżona o religijną nachalność, graniczącą wręcz z fanatyzmem. W typowo świeckiej szkole, gdzie nie ma miejsca na kwestie związane z wiarą, a wszystkie sprawy duchowe zręcznie się omija, wiara Grace wyda się czymś nie ma miejscu i czymś szkodliwym. Ponieważ bohaterka nie zgodzi się przeprosić, ani zaprzeczyć całej sytuacji, sprawa trafi na wokandę sądową, gdzie momentalnie zyska niesamowitego rozgłosu. 

Film na pewno spodoba się osobom wierzącym, nie tylko ze względu na osobę Grace, ale też ujęty w nim problem. Z pewnością każda osoba praktykująca znalazła się w swoim życiu w takiej sytuacji, gdzie musiała się do tej wiary przyznać. Nie mam tu oczywiście na myśli jakichś głośnych deklaracji, ale też sprawy drobne, takie jak wizyta duchownego w domu, obecność na mszy świętej, potrzeba spowiedzi, czy przygotowanie do obchodów świąt religijnych. Czyż nie są to małe wyznania wiary, w której nas wychowano? Być może tak tego nie postrzegamy, ale tak właśnie jest. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby ktoś inny z tego powodu groził wam utratą pracy, zszarganiem opinii czy publicznym napiętnowaniem? Wydaje się to nie do pomyślenia. A jednak, gdy rozejrzeć się dookoła, wyraźnie widać jak bardzo Kościół i to co z nim związane. muszą się dopasować do naszych czasów, chcąc jednocześnie pozostać w naszym życiu. 
Urodziłam się i wychowałam na przełomie lat 80/90 i uwierzcie mi, wtedy nikomu się nie śniło, o tym, by w Kościele śpiewać świeckie pieśni, tańczyć, czy w ogóle wyjść z ławek. Obowiązywały sztywne reguły i nikomu nie przyszło do głowy, żeby coś robić inaczej. A dziś? Kościół wychodzi w plener. Organizuje szereg imprez religijno-kulturalnych, gdzie daje się poznać jako bardziej przyjazny, tolerancyjny, liberalny. Wiara jednak pozostaje tama sama, tylko trochę inaczej ją celebrujemy. 

Film Harolda Cronka nie obfituje w żadne drastyczne wydarzenia. Śledzimy proces Grace, jej wahania i rozterki, a w tle wątpliwości i docieranie do wiary kilku młodych ludzi, którzy mają dość laicyzacji i życiowej pustki. Jednak co najważniejsze, historia daje do myślenia, wzrusza i pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie potęgowane muzyką australijskiego (i chrześcijańskiego) zespołu Newsboys.

Polecam! Warto!
Dziękuję!

sobota, 1 października 2016

Colleen Hoover & Tarryn Fisher: Never Never

Autor: Colleen Hoover & Tarryn Fisher
Tytuł: Never Never
Stron: 300
Wydawca: Otwarte







Głośno się zrobiło na blogach ostatnio w związku ze wspólnym dziełem Colleen Hoover i Tarryn Fisher.  Dlatego, gdy nadarzyła się okazja do przeczytania Never Never, postanowiłam poświęcić książce niedzielne popołudnie. 

Nastoletni Silas i Charlie zdają sobie nagle sprawę, że dotknęła ich amnezja. Nie pamiętają niczego ze swojego życia, nie pamiętają siebie, ani tego, co ich łączyło. Nie poznają przyjaciół, ani członków rodziny. W myśl zasady, że razem raźniej, postanawiają połączyć siły i odkryć swoją przeszłość i to co ich spotkało. 

Powieść Never Never to efekt pisarskiej współpracy dwóch kobiet, które swoimi powieściami już zdążyły sobie zaskarbić sympatię czytelników. Mogłoby się wydawać, że taki duet stworzy historię, która wciśnie w fotel i pozostawi rozbitym na bardzo długo. 

Motyw amnezji daje pisarzowi szerokie możliwości. Jednego bohatera można stworzyć na dwa sposoby: można dać mu barwną, zawikłaną przeszłość oraz ukształtować go na nowo w teraźniejszości. Niby to ta sama osoba, ale jednak nie do końca. 

Zdezorientowani, ale zdeterminowani odkryć prawdę Silas i Charlie odkrywają, że bardzo wiele ich łączyło. Jednocześnie nie do końca podobają im się odkrywane na swój temat fakty, gdyż osoby, którymi byli nie były kryształowe. Perspektywa poszerza się, gdy dowiadujemy się, że w sprawę wmieszane są ich rodziny, które w ostatnim czasie dotknęło wiele poważnych problemów. Tym samym Silas i Charlie powinni nie tylko odkryć kim byli, ale też zapobiec temu, co ich spotyka. 

Historia jest podzielona na trzy części i w oryginale tak właśnie była wydawana, co może być drażniące zważywszy na fakt, że objętość jest niewielka, a części kończą się w zaskakujący sposób. Motyw poznawania się bohaterów na nowo, z tym dreszczykiem, że przecież podskórnie znają się jak łyse konie, także jest bardzo fajny. Oto mają szansę na nowy początek bez brudów i ciosów, które ich podzieliły. Przez dość długi czas autorkom udaje się też utrzymać posmak nadnaturalnej siły, która zadziałała w życiu bohaterów. To nadało ich miłości ponadczasowości i wyjątkowości. 

Ale nie wszystko było tak udane. Przyznam, że nie rozumiem działania dorosłych w powieści, mam tu na myśli zwłaszcza kobietę, która przez jakiś czas będzie przetrzymywać Charlie w zamknięciu. Odniosłam wrażenie, że początkowo zamysł był inny, a potem jakby zabrakło na niego  logicznego rozwiązania i wyszło jak wyszło. 
Finałowe rozwiązanie problemu wyszło, jak dla mnie zbyt płasko, zbyt łatwo. Dlatego nie poczułam się zadowolona ani przekonana takim zakończeniem. 
Myślę jednak, że rówieśnikom Charlie i Silasa historia na pewno bardzo się spodoba. Przyjemne będzie dla nich odkrywanie, jak bohaterowie się zakochali i jak ich uczucie rosło, jak sobie tę miłość okazywali, tu fajne będzie zapewne czytanie wymienianych przez bohaterów listów i pisanych dzienników. Niewymagający nastoletni czytelnik powinien być zadowolony, bo spodoba mu się sam klimat rodzącej się miłości.
Ten nieco starszym mniej, bo sama miłość to za mało,  zaś motywacje okażą się niewystarczające.
Nie żałuję czasu poświęconego na tę powieść, ale wszystkie zachwyty okazały się nieco na wyrost.