środa, 30 grudnia 2015

Czego dusza zapragnie... czyli o czym marzy nauczyciel, gdy puści wodze fantazji...

Reżyseria: Terry Jones
Scenariusz: Terry Jones, Gavin Scott
Obsada:  Simon Pegg, Kate Beckinsale, 
Sanjeev Bhaskar, Rob Riggle, 
oraz Robin Williams (głos) jako pies Dennis
Gatunek:  komedia obyczajowa, sci-fi
Czas trwania: 85 min.








Nauczyciel. Zawód z przesłaniem, misją, jaką jest niesienie kaganka oświaty i szczepienie w młodych umysłach chwalebnych i szczytnych idei. Brzmi dumnie, prawda? 
Współczesna praktyka pokazuje jednak zupełnie coś innego. Praca nauczyciela coraz częściej przypomina przykrą pańszczyznę i orkę na ugorze, który tonie pod wzburzonymi falami papierów, sprawozdań i planów. Oprócz tego, mało kto zdaje się mieć świadomość, że nauczyciel to prywatnie współmałżonek, rodzic, przyjaciel, człowiek, który, tak jak każdy, ma prawo się zmęczyć, zachorować, mieć plany, marzenia i fantazje. 

Neil Clarke jest zwyczajnym nauczycielem pracującym w gimnazjum. Jest totalnie przeciętny, żeby nie powiedzieć fajtłapowaty. Mieszka sam, a do towarzystwa ma tylko psa Dennisa. Od roku próbuje napisać książkę i po cichu podkochuje się w sąsiadce Catherine. Nic nie wskazuje, aby w jego życiu miało się coś zmienić i wtedy właśnie ta zmiana następuje. 
Oto istoty z odległej galaktyki decydują się obdarzyć wybranego Ziemianina mocą boską. Od tej chwili wystarczy, że Neil skinie ręką, a  rzeczywistość natychmiast dopasowuje się do jego pragnień. Uczniowie są nieznośni? Można odesłać ich na tamten świat, albo ugrzecznić do granic możliwości. Najbliższy kolega szuka dziewczyny? Zróbmy z niego bóstwo, (dosłownie). Chcemy mieć piękne ciało? Nic trudnego. Marzymy, by urocza sąsiadka zachwyciła się naszą zupą? Banał. 

Filmowy bohater szybko przekonuje się, że w dysponowaniu boską mocą najważniejsza jest życzeniowa precyzja, słowem trzeba uważać, czego sobie życzymy i co z tym chcemy potem zrobić. To trochę, jak z efektem motyla. Każde życzenie, dla nas pozornie bez znaczenia, ma swoje odbicie w rzeczywistości i wpływa na życie innych, często doprowadzając do lawiny kłopotliwych i przykrych wpadek. Bycie wszechmocnym może jest i fajne, ale czy jest w porządku wobec tych, których kochamy? 
W istnym zalewie dziwacznych wypadków bohater będzie musiał się zmierzyć nie tylko z boską odpowiedzialnością, ale przede wszystkim zdecydować, co jest dla niego lepsze: bycie boskim, czy po prostu fajnym facetem. 

Jeśli potraktować film jako czasoumilacz na popołudnie lub wieczór spokojnie on taką rolę spełni. Pośmiejemy się z wydarzeń prowadzących często aż do granic absurdu, a mądry, gadający pies Dennis  i urocza Kate Beckinsale dopełnią całości. Nie należy się jednak spodziewać historii w stylu Bruce'a czy Evana Wszechmogącego. Czego dusza zapragnie fabularnie zmierza w zupełnie inną stronę, a humor i gagi bardzo przypominają swoim klimatem Monty Pythona, co, jak wiadomo, nie każdemu może się spodobać. 
Mimo wszystko mamy tu fajną historię, niegłupiego bohatera i całkiem fajną puentę, z dość ciekawym zakończeniem. Dlatego spokojnie mogę polecić film widzom szukającym dla siebie lekkiej, przyjemnej rozrywki na świąteczne dni. 
Dziękuję!

sobota, 26 grudnia 2015

Mark Lawrence: Cesarz cierni

Autor: Mark Lawrence 
Tytuł: Cesarz cierni
Trylogia Rozbite Imperium t.3
Stron: 620
Wydawca: Papierowy Księżyc






Zbliża się czas decydujący dla Jorga Ancratha. Rozpoczyna podróż swojego życia. wyrusza na Zgromadzenie Stu, gdzie ma się dokonać wybór cesarza. Czy Rozbite Imperium, targane wojnami i wzajemnymi niesnaskami mniejszych i większych władców, wreszcie zyska cesarza? Przyszedł czas na lekturę finałowego tomu Trylogii Rozbite Imperium, fantasy z nową kreacją bohatera, który nie ma w sobie nic jasnego, ani dobrego, a mimo to śledzi się jego poczynania z zapartym tchem. 

Początkowo powieść czytało mi się dość opornie. Co prawda autor umieścił na początku punktowe przypomnienie, co i jak, ale dawało mi to tylko ogólny zarys fabuły. Pierwszą część trylogii czytałam w październiku 2012 roku , a drugą w  listopadzie 2013. Po pierwszej zostało mi niezatarte do dziś wrażenie, że oto po raz pierwszy spotkałam się z tak młodym i tak zepsutym moralnie bohaterem. Co gorsza było on tego doskonale świadomy i ani myślał zejść z obranej drogi. Część druga pokazywała nieco starszego Jorga i jego dalsze dążenie do zemsty. Zaskoczyło mnie zakończenie, pamiętam, że dość długo nim żyłam,  a potem zapomniałam. Zbyt długo musiałam czekać na część trzecią. Gdy w końcu po nią sięgnęłam, stwierdziłam, że w pamięci kołaczą mi już tylko ogólne zarysy fabuły i postaci. Z rozdziału na rozdział było jednak coraz łatwiej. Ponownie spotykamy Jorga, teraz już króla, który chce sięgnąć po koronę cesarza Stu, na dwóch płaszczyznach czasowych. 
W pierwszej czyli około 5 lat temu, poznajemy przeszłość Jorga, jego wędrówki po Imperium, poszukiwania zgodnie z wskazówkami Budowniczego Fexlera Brewsa, zgłębiamy chwile, gdy gorzko i boleśnie wchodził w dorosłość. 
Na drugiej płaszczyźnie czyli teraz Jorg ma już lat 20, jest królem, a jego młoda żona spodziewa się ich pierwszego dziecka. Oboje wraz z sojusznikami i zausznikami zmierzają na Zgromadzenie Stu, gdzie mają się odbyć wybory cesarza. Wyboru tego nie dokonano od ponad stu lat i nie zapowiada się, aby miało dość do tego teraz, ale Jorg jest zdeterminowany i trudno go nie docenić. 
 
Jorg jest tak naprawdę jeszcze gorszy niż go zapamiętałam. Nie ma skrupułów, nie kieruje się odruchami litości. Zabije każdego, kto stanie na jego drodze i nie będzie miał sentymentów, nie wtedy, gdyby sam miał na tym ucierpieć.
Ogromny plus należy się autorowi, który zdecydował się zakończyć historię Jorga na trzecim tomie, co pozwoliło uniknąć całej opowieści posmaku banału i tandety, a głównemu bohaterowi dążenia ku taniemu efekciarstwu i coraz większej papierowości. Świat Rozbitego Imperium jest rozległy i pojemny i jeszcze kilku bohaterów chętnie dostałoby swoje pięć minut. Dlatego niski ukłon w stronę Marka Lawrenca, który wiedział, kiedy ma skończyć i po prostu to zrobił. 

Samo zakończenie trochę mnie zdziwiło. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy, ani tego kim może się okazać Martwy Król, który z takim zainteresowaniem śledzi poczynania Jorga. 
Z pewnością trylogia Rozbite Imperium jest godna uwagi. To kawałek naprawdę dobrego fantasy, podróż po świecie, w którym zwyciężają silni i tacy, którzy nie zawahają się krzywdzić i zabijać. Jeśli mają takie skrupuły, długo tu miejsca nie zagrzeją. 
Mam nadzieję kiedyś wrócić do lektury całej trylogii, bo podejrzewam, że po raz drugi odbiorę ją zupełnie inaczej, a możliwość czytanie kolejnych części, bez czekania na ich ukazanie się, spowoduje, że snute historie zyskają zupełnie inny wydźwięk. 


Tylogia Rozbite Imperium:
Książę Cierni   | Król Cierni | Cesarz Cierni

czwartek, 24 grudnia 2015

Zdrowych, rodzinnych, pogodnych...

Co by nie mówić za dużo, 
bo słowa tracą na wartości. 
Niech przemówią emocje, 
a bliskość Rodziny da dużo radości. 

Wszelkiej pomyślności!

środa, 23 grudnia 2015

Katarzyna Puzyńska: Utopce

Autor: Katarzyna Puzyńska
Tytuł: Utopce
Seria: Lipowo, t.5
Stron: 600
Wydawca: Prószyński i S-ka




Do przeczytania powieści Utopce zachęcił mnie opis, sugerujący spory udział w fabule powieści, paranormalnej strony związanej z wsią i jej mieszkańcami. 
Dziś jestem już po lekturze i muszę przyznać, że była to lektura całkiem udana. Może nie takiego właśnie zakończenia się spodziewałam, ale wyszło całkiem przyzwoicie.  Utopce były moim pierwszym spotkaniem z policjantami z Lipowa i myślę, że nie ostatnim. Co prawda nie lubię się fabularnie cofać do wydarzeń, o których w następnych częściach się napomyka, ale czasem tak być musi. 


Utopce to wieś specyficzna. Za dnia urocza i sielska, wygląda jak z baśni, zachwyca pięknem przyrody. Nocą nabiera cech rodem z powieści grozy; w ciemności czają się stare i nowe sekrety oraz stwory, o których istnieniu wolelibyśmy czytać tylko w książkach. 
Ponieważ wieś jest niewielka, wszyscy tu znają wszystkich, a obcych przyjmuje się niechętnie. Dlatego, kiedy stare grzeszki mieszkańców zaczynają wychodzić na jaw, okazuje się, że prawie każdy ma tutaj coś na sumieniu i wcale nie są to sprawy błahe.
Pod wpływem nacisków komendanta Czajkowskiego, funkcjonariusze komisariatu w Lipowie wracają do starego śledztwa, które na długo wstrząsnęło opinią publiczną i zapisało się w pamięci mieszkańców.  30 lat temu brat i ojciec komendanta Czajkowskiego zostali brutalnie zamordowani, a winą za to obarczono miejscowego wampira. Ciał nigdy nie odnaleziono. Brzmi dziwnie? Im dalej w całą historię, tym dziwniej.

Fabułę śledzimy z dwóch perspektyw czasowych.
Latem 1984 roku dochodzi do tragedii. A zaczyna się naprawdę niewinnie. Oto trzej młodzieńcy przystępują do budowy altany, która ma być prezentem od Tadeusza Czajkowskiego, znanego naukowca, dla jego żony Glorii, niegdyś słynnej gwiazdy filmowej. Podczas kopania fundamentów, mężczyźni znajdują ludzkie szczątki. Przesądni mieszkańcy wsi wyrokują, że to szczątki wampira i żądają zaprzestania budowy. Niedługo potem na progu altany zostają znalezione zakrwawione ubrania Tadeusza Czajkowskiego i jego syna Wojtka.
Po 30 latach od tamtych wydarzeń policjanci wznawiają śledztwo i mozolnie zaczynają odkopywać stare sekrety. Bardzo szybko okazuje się, że Czajkowscy mieli więcej wrogów, niż się początkowo wydawało, a nawet teraz po tylu latach ktoś bardzo się stara, żeby tożsamość zabójcy nie wyszła na jaw. Kolejne trupy ścielą się gęsto, a żeby nie było tak łatwo mroczne siły władające lasem Utopców także podnoszą głowy, mieszając ludziom w umysłach.

Oprócz standardowego śledztwa czytelnik otrzymuje wgląd w życie osobiste policjantów. Opryskliwa i bezpośrednia komisarz Klementyna Kopp broni się przed wspomnieniami po ukochanej zmarłej Teresie. Funkcjonariusze Daniel Podgórski i Emilia Strzałkowska borykają się z problemami natury osobistej i sprawami, których przed laty nie zamknęli. Nie są to idealni policjanci, których znamy z seriali. Nie wpadają na rozwiązania od razu, mają chwile zwątpienia i lęków, często poddają się pokusom i namiętnościom. O ile do kreacji postaci Podgórskiego i Strzałkowskiej nie mam zastrzeżeń, o tyle Kopp irytowała mnie nieustannie. Komisarz od razu do każdego mówi na ty i nadużywa słowa spoko, co nie pasowało mi do osoby w jej wielu i na jej stanowisku. Domyślam się, że być może taki był zamiar autorki, by Kopp irytowała, bo dla  swoich kolegów też jest ona trudna do strawienia, ale mnie jej język wyjątkowo zniesmaczał.
Utopce to historia, w której nic nie jest takie jak się początkowo wydawało. Każdy ma tutaj coś do ukrycia i najczęściej są to tak wstydliwe i bolesne dramaty, że aż trudno uwierzyć, jak ci ludzie dają sobie z tym radę na co dzień. Obraz społeczności, który kreśli nam autorka nie budzi sympatii czytelnika. Każdy tu kogoś krzywdził lub robi to nadal. Każdy ma do kogoś jakąś urazę, która powiększa rysę na jego charakterze.  To zabrzmi może paskudnie, ale wszyscy myślą tu tylko o sobie i własnej wygodzie. Jak on mi, tak ja jemu, jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu, a gdy przychodzi co do czego, idzie się w zaparte i zrzuca winę na sąsiada.

Trochę zaskoczyło mnie zakończenie. Spodziewałam się, że całość pójdzie w inną stronę, ale to nawet lepiej, bo co to by była za historia, którą od razu dałoby się rozgryźć? Znalazło się tu miejsce na czynnik ludzki, prozaiczny można by rzec, ale też zostawiono pewne niedopowiedzenie dla mroków, które niewątpliwie w Utopcach mieszkają. Coś tam się kryje, nie można powiedzieć, że nie. To właśnie dlatego chętnie sięgnę po inne tomy o perypetiach policjantów z Lipowa.
Utopce ze swoim sielsko-mrocznym klimatem zasługują na miano dobrej lektury na świąteczną pluchę, gdy za oknem mży, a nam marzy się chwila dreszczyku i emocji. Polecam!


Dziękuję!

niedziela, 20 grudnia 2015

Leigh Bardugo: Ruina i rewolta

Autor: Leigh Bardugo
Tytuł: Ruina i rewolta
Seria: Trylogia Grisza, t.3
Stron: 445
Wydawca: Papierowy Księżyc




Stało się. Przez lekkomyślność młodego carewicza Wasyla, Ravka upadła i Darkling przejął w niej władzę. 
Alina wraz z resztką sojuszników zdołała uciec. Znalazła schronienie w Białym Soborze pod opieką kapłana Apparata. Schorowana i pozbawiona mocy dziewczyna czuje się bardziej jak więzień, nie jak gość honorowy, a już z pewnością nie czuje się Świętą, za jaką mają ją wszyscy w Białym Soborze. Czy to zatem już koniec? Czy ciemność Fałdy ogarnie cały świat, a Przyzywaczka Słońca już zawsze będzie nią tylko z nazwy? A może jest jeszcze nadzieja?

Po nieco, jak dla mnie, statycznym tomie drugim, przyszedł czas na tom finałowy. Zabrałam się za niego od razu, gdyż byłam ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów, którzy w finale poprzedniego tomu utknęli w martwym punkcie. Powieść naprawdę mnie wciągnęła i późnym popołudniem już znałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Czy jestem zadowolona zaproponowanymi przez autorkę rozwiązaniami? O tym poniżej. 

W początkowych rozdziałach Alina jest cieniem dawnej siebie. Chora i słaba, z posiwiałymi włosami, jest idealnym obiektem do manipulacji dla sprytnego kapłana Apparata. Jednak dzięki nieocenionemu Malowi i wiernym Griszom, bohaterce udaje się nie tylko wyzwolić z niechcianego więzienia, ale też znaleźć w sobie siły do dalszej walki. Bohaterowie są przekonani, że jedynym sposobem, by pokonać rosnącego w siłę Darklinga, jest odnalezienie legendarnego ognistego ptaka, który według dzienników Morozowa, stanowi trzeci wzmacniacz mocy. 
To dlatego akcja Ruiny i rewolty skupiać się będzie na podróży i poszukiwaniach legendy, ale nie tylko. Trzeba przyznać autorce, że finałowej części trylogii naprawdę starała się podomykać wszystkie wątki i wyprowadzić na prostą drogę losy postaci. 
Irytujące, ale też ciekawe było umieszczenie Aliny między trzema mężczyznami, z których każdy mógłby jej zaoferować co innego. Mal, przyjaciel z dzieciństwa jest obecnie nie tylko jej obrońcą. Jako jeden z nielicznych zawsze mówi Alinie szczerą, nielukrowaną komplementami prawdę i choć zrobi dla niej wszystko, ciężko mu ze świadomością, że dziewczyna którą kocha, jest predysponowana do większych rzeczy i zaszczytów, niż on może jej zapewnić. 
Błyskotliwy i bezczelny carewicz Mikołaj, może uczynić z Aliny najpotężniejszą królową, jaką widziała Ravka. Wspólnie mogliby nie tylko dźwignąć kraj z upadku, ale też doprowadzić go do niezwykłej potęgi. 
No i jest jeszcze Darkling. Pozornie ten zły, pozbawiony skrupułów, ambitny i żądny władzy nad ciemnością i światłem. Przyciąga do siebie Alinę z powodów, których dziewczyna nie zna, albo woli nie znać. Gdy się temu przyjrzeć bliżej, Alina i Darkling są jak dwie strony medalu, jak yin i yang, być może dlatego, wciąż ze sobą walczą, jednocześnie się przyciągając. 
Którego z nich wybierze Alina? Przyznam, że dla  mnie nie od razu to było jasne i obstawiałam kogoś innego. 

Oprócz umiejętnie dawkowanych miłosnych rozterek, w tomie trzecim poznajemy początki potęgi Griszów, w tym samego Darklinga i jego przodków. Rozmawiając z naocznym świadkiem tamtych wydarzeń, Alina ma wreszcie sposobność, dowiedzieć się, jak czytane przez nią legendy mają się do rzeczywistości. 
Nie wiem, czy to dlatego, że zdążyłam się przywiązać do bohaterów, czy po prostu lubię takie motywy, bardzo przypadł mi do gustu wątek stopniowo solidaryzujących się z Aliną Griszów: Gieni, Tolii, Tamar, a nawet pyskatej Zoji. 
Jeśli idzie o samo zakończenie historii, to także przypadło mi do gustu. Lubię, kiedy autor wpaja w czytelnika przekonanie, że skończyć się może tylko w jeden sposób, a tu zupełnie niespodziewanie, pojawia się dodatkowa opcja. Może wyszło trochę bardziej melodramatycznie, ale i tak mi się podobało. Najprostsze rozwiązania często bywają najlepsze. 

Trylogia Grisza z pewnością zasługuje na uwagę czytelników lubujących się historiach fantasy, opartych na ludowych legendach i obiegowych motywach, nawiązujących do odwiecznej walki światła i ciemności. Jeśli książkę czyta się z wypiekami na twarzy i nie może się jej odłożyć, a codzienne obowiązki idą w kąt, to zdecydowanie musi coś w tym być. 
Może jestem beznadziejną romantyczką, ale nie znajduję w tej historii niczego, do czego można by się przyczepić. Stanowczo wpisuję ją na prywatną listę moich ulubionych serii, a Was zachęcam do zapoznania się z nią. Naprawdę warto.
 Dziękuję!

Trylogia Grisza:
Cień i Kość | Szturm i Grom | Ruina i Rewolta 

środa, 16 grudnia 2015

Alena Graedon: Giełda słów

Autor: Alena Graedon
Tytuł: Giełda słów
Stron: 544
Wydawca: Albatros





Żyjemy w czasach, w których słowa stopniowo tracą na znaczeniu. Wypowiadane w pośpiechu, bez zastanowienia, bez ciężaru, który powinien im towarzyszyć, gdy mówiąc kocham, faktycznie darzymy kogoś tym uczuciem, słowa ważne, stają się błahe i blakną, niczym atrament na papierze.

Statystyki mówią, że coraz mniej czytamy, bo książki przegrywają w starciu z łatwiejszym i wymagającym mniej myślenia zestawem takich rozrywek, jak gry, filmy, reality show czy paradokumenty. Może dla kogoś to zabrzmi dziwnie, ale tego typu obrazy powodują, że chcąc nie chcąc człowiek trochę się uwstecznia. Nie nabywa umiejętności budowania składnych zdań, używa wciąż tych samych słów, bo zwyczajnie ma ich mały zasób, ma kłopoty z wysłowieniem się, gdy zachodzi taka potrzeba. 

Wizja, którą w swojej powieści przedstawia czytelnikowi Alena Graedon mogłaby być następstwem tego, o czym była mowa w akapicie wyżej. 
Księgarnie, biblioteki, czasopisma, właściwie każda ostoja słowa pisanego i drukowanego przestały istnieć. Dziś prym wiodą meme, małe urządzenia, które posiada każdy obywatel. Meme podłączone do użytkownika,  niczym mały twardy dysk, myślą i pamiętają za swojego właściciela. Gdy zachodzi potrzeba podsyłają odpowiednie słowo wraz z definicją. Życie człowieka nie wymaga już myślenia ani pamiętania o niczym, bo przecież są meme. 
Z tradycyjnego słownika, który ukazuje się tylko dzięki dotacjom prywatnym, niemal wszyscy się śmieją, bo i po co to komu? Niebawem ma się ukazać kolejne, wszyscy wiedzą, że także ostatnie, wydanie słownika. Tuż przed jego premierą niespodziewanie znika redaktor naczelny słownika, prywatnie ojciec głównej bohaterki. 
Ku zaskoczeniu Anany, ojciec pozostawił dla niej pewne wskazówki, czytelne tylko dla niej. Zaniepokojona, ale i zaintrygowana dziewczyna idzie śladem dziwacznych poszlak i z pomocą współpracownika ojca, odkrywa, że istnieje pewna grupa ludzi, której celem jest obrona języka. Ale przed czym?
Dodatkowo niepokój wzmaga fakt, że ludzie masowo zaczynają cierpieć na zaawansowaną i bardzo zaraźliwą afazję. Epidemia zwana słowną grypą, rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Czy ekstranowoczesne meme, które niedawno pojawiły się na rynku mogą mieć z tym coś wspólnego? A może to już kolejna faza planu tajemniczej firmy Synchronic?

Mimo że akcja powieści toczy się dość wolno, to wizja, która roztacza się przed oczami czytelnika przyprawia o dreszcze. Sama dużo czytam i myśl o tym, że mogłabym mieć kłopoty z wysłowieniem się, albo że inni ludzie mogliby nie zrozumieć moich słów, są straszne. Tu już nawet nie chodzi o utratę umiejętności czytania i pisania, to po prostu powolna i bardzo bolesna śmierć, okazuje się bowiem, że nie ma nic gorszego od niemożności porozumienia się z bliskimi, gdy z naszych ust wydobywa się niezrozumiały bełkot. 

Giełda słów zawiera w sobie czytelną przestrogę dla tych, którzy zbytnio ufają technice i na niej polegają. Ma ona ułatwiać życie i nic w tym złego, bo w końcu po to powstała. Ale nie może odzwyczajać nas od samodzielnego myślenia o prostych codziennych czynnościach. Powinniśmy być świadomymi i myślącymi użytkownikami nowinek technicznych. To one są dla nas, nie pozwólmy, abyśmy to my byli dla nich. 

Giełda słów to powieść warta uwagi, nie tylko lingwistów, ceniących wagę języka, czy literatów wpływających znacząco na ilość słowa drukowanego. Każdy kto lubi czytać i potem o tym rozmyślać powinien zapoznać się z wizją Aleny Graedon. 
Polecam!


Dziękuję!

sobota, 12 grudnia 2015

Alex Marwood: Dziewczyny, które zabiły Chloe

Autor: Alex Marwood
Tytuł: Dziewczyny, które zabiły Chloe
Stron: 447
Wydawca: Albatros



Powieść Alex Marwood z łatwością wpisuje się w ten nurt historii, które długo po ich przeczytaniu, każą do siebie wracać myślami i rozważać inne możliwe scenariusze zakończenia losów postaci. Tak właśnie jest z książką Dziewczyny, które zabiły Chloe. 
Sądząc po opisie z tyłu okładki, można by myśleć, że to historia, jakich wiele. Jednak im dalej w treść, tym więcej wątpliwości  i mniej pewności co do tego, jak się to zakończy. 

Historię poznajemy z dwóch perspektyw czasowych. Nie wiemy, co dokładnie się stało, ani jak doszło do tragedii, która na długo wstrząsnęła całą opinią publiczną. 

Latem 1986, późnym popołudniem dochodzi do tragedii. We wstrząsających okolicznościach  ginie 4-letnia Chloe. Winnymi jej śmierci zostają uznane dwie jedenastolatki Bel i Jade. Po głośnym procesie, zostają osadzone w dwóch różnych zakładach poprawczych. Ten jeden dzień na zawsze zmienia ich życie. Tamtego dnia, wszystko obiera jeden kierunek. Innej drogi nie ma. 

25 lat później Bel i Jade, obecnie Amber i Kirsty, są już dojrzałymi kobietami. Ich życie ułożyło się krańcowo różnie. Od tamtych tragicznych wydarzeń nie spotkały się już, zresztą nawet im tego nie wolno. 
Gdy jednak w nadmorskim kurorcie dochodzi do serii morderstw, losy Amber i Kirsty na nowo się przetną, by doprowadzić starą historię do przykrego finału.

Powieść Alex Marwood dotyka takich problemów, jak fatalny wpływ mediów na życie ludzi, którzy popełnili przestępstwo, a co za tym idzie kształtowanie się na podstawie gazetowych artykułów ludzkiej opinii. Mała społeczność bardzo szybko szufladkuje Amber, która od tylu lat żyje wśród nich. Gdy nie znali o niej całej prawdy, była lubiana i szanowana, gdy wychodzi na jaw jej tragiczna przecież przeszłość, w oszalałym nienawiścią tłumie narasta pragnienie linczu. Wyparowuje racjonalne myślenie, już nie pamięta się, ile dobra sąsiedzi zaznali od Amber. Liczy się tylko to, co kiedyś zrobiła. 

Drugą rzeczą, która bardzo mi się podobała w książce było ukazanie wnętrza bohaterek i tego, jak ich przeszłość wpłynęła na to, kim są dziś. Ciągły strach, że przeszłość i prawdziwa tożsamość wypłyną, że ktoś powiąże fakty i rozpozna, koszmary senne i bolesne wspomnienia, wszystko to jest najgorszą karą, jaka może spotkać kogoś, kto popełnił zbrodnię nieświadomie i niecelowo. Kirsty żyjąca w nieustannym strachu o swoją rodzinę, czy Amber pomagająca wszystkim dookoła. Te kobiety bardzo mocno określa ich przeszłość, na którą nie miały zbyt dużego wpływu. 
W trakcie lektury nasuwały mi się pytania o rolę biegłych w procesie, o krzywdzące stereotypy, że gdy ktoś pochodzi z patologicznej rodziny, to z automatu musi być zabójcą, o rodziny, które tak łatwo i szybko odwróciły się od swoich córek. 

Smutkiem napawa zakończenie. Nie takiego finału się spodziewałam i, choć wydawał się jak najbardziej realny, to i tak poczułam się trochę oszukana. 

Warto przeczytać Dziewczyny, które zabiły Chloe, ale nie dla taniego poczucia sensacji czy dreszczyku emocji. Na tę historię spojrzałabym raczej jak na pewne ostrzeżenie, by nie wydawać sądów zbyt pochopnie, bo dorosła osoba, nie jest tym samym dzieckiem, którym była 30 lat temu. Człowieka powinny określać jego obecne czyny i decyzje podjęte świadomie, a nie w momencie, gdy jest się nieświadomym konsekwencji dzieckiem. 

Dziękuję!

środa, 9 grudnia 2015

Kolorowanka Motyle od Wydawnictwa Vesper

Typ: Kolorowanka Motyle
Liczba kart do pokolorowania: 44
Wydawca: Vesper




Motyl, z racji swoich życiowych przemian, ma bardzo bogatą symbolikę. Uosabia nie tylko ulotne piękno i delikatność, ale też niezależność, wolność, nieśmiertelność.  Motylom przypisuje się także próżność, znikomość i brak stabilizacji czy też dłuższego zaangażowania się w cokolwiek. W sumie każdy może się w motylach dopatrzeć czego innego, ale prawda jest taka, że jest ich mnóstwo i co jeden, to piękniejszy, a przedmiotem kolorowania są istotnie bardzo wdzięcznym. 
Dziś kolej na wrażenia ze spotkania z czwartą już kolorowanką od wydawnictwa Vesper. Były już motywy roślinne, ptasie, rybie, teraz czas na motyle. 


Niniejszy zbiór zawiera 44 karty do pokolorowania. Umieszczony na samym początku spis rycin wraz z pomniejszonymi ilustracjami, pozwala na dokonanie wyboru, od czego chciałoby się zacząć i nie jest to wybór prosty, bo ilustracje są przepiękne. Zwolennik każdego koloru i najbardziej niezwykłego połączenia barw znajdzie tu coś dla siebie. 
Zawarte z tym zbiorze ryciny pochodzą  z dzieła pt. Biblioteka przyrodnika sir Williama Jardine'a. Autorem ilustracji jest szwagier Jardine'a William Lizars.

Układ ilustracji jest taki sam jak w poprzednich kolorowankach. Po lewej stronie mamy oryginalną, barwną rycinę, po prawej kontur do pokolorowania. Na rysunkach znajdują się nie tylko motyle, ale też przeróżne gąsienice, a wszystko to na tle dzikiej przyrody, w naturalnym środowisku tych stworzeń. 
Kolorując motyle, nie mogłam przejść obojętnie obok traw i kwiatów i zostawić ich bez braw, zwłaszcza że na zielonej czy brązowej łodyżce taki motyl czy gąsienica prezentują się o wiele lepiej i wyraźniej. 
Czy Motyle odstresowują? Moim zdaniem jak najbardziej. Nie wiem już, czy to kwestia motyli, czy samego kolorowania, ale dobieranie barw, oznaczanie konturów, by rysunek był lepiej widoczny i sama czynność kolorowania, naprawdę dużo mi dały. Skupienie się na jednej czynności, przez wielu uważanej za dziecinną i błahą, naprawdę pozwala zapomnieć o stresach dnia codziennego. Kończąc kolorowanie czułam się jakaś taka lżejsza i miałam poczucie, że zrobiłam coś fajnego. 


Tym razem do kolorowania użyłam tradycyjnych kredek, korzystałam także ze świecowych, a do zaznaczenia konturów czy małych elementów użyłam żelopisów, które świetnie się w tym przypadku sprawdzają.
Przy następnej ilustracji chcę także wypróbować pastele olejne. 
Po Roślinach kwitnących, uznaję Motyle za moją ulubioną tematycznie kolorowankę. Jest naprawdę świetna i polecam ją każdemu bez względu na wiek. W tej kategorii nie ma limitów!










 Dziękuję!


Kolorowanki Wydawnictwa Vesper
Rośliny Kwitnące | Ptaki  | Ryby | Motyle


niedziela, 6 grudnia 2015

Słodkie wspomnienie

Gdyby dziś podarować komuś w prezencie owoc, prawdopodobnie nie byłby takim prezentem zachwycony. W dobie znakomicie zaopatrzonych supermarketów owoców ci u nas dostatek. Obok siebie pysznią się nie tylko znane nam jabłka, gruszki czy śliwki, ale i te bardziej egzotyczne, jak cytrusy czy inne o dziwnych nazwach. Niedawno na przykład dowiedziałam się, że istnieje owoc o nazwie pomelo. Do tej pory nie miałam o nim pojęcia, serio. Smutnym jest fakt, że im tych owoców wokół nas więcej, tym mniej nas one cieszą, przegrywając z napojami energetycznymi i słonymi przekąskami. 
Pamiętam jednak czasy, w których taki owoc był niesamowitym i rzadkim prezentem i naprawdę cieszył. 
Moje dzieciństwo przypadło na lata 80. Jak każde dziecko niecierpliwie czekałam na przyjście świętego Mikołaja. U mnie w domu prezenty zawsze zostawiał pod poduszką i nic mnie tak nie cieszyło, jak znaleziona tam, rano po przebudzeniu,  książka. Jedno takie przebudzenie pamiętam bardzo wyraźnie, ale nie ze względu na znalezioną książkę, tylko dodatek do niej. Dziś to może zabrzmi nieco zabawnie, ale do książki Mikołaj dołączył dwie duże pomarańcze. Pomarańcze w tamtych czasach! Tej ówczesnej egzotyki owocu nie zrozumie nikt, kto sam tego  nie doświadczył. To była nie tylko rzadkość, bo nie można ich było kupić w pierwszym lepszym spożywczaku. Tego smaku nie dało się porównać z niczym innym. To było naprawdę coś. To był prezent z wyższej półki, zwłaszcza w oczach wychowanej w małej wsi dziewczynki. Taki owoc zjadało się z czcią i szacunkiem, a uzyskaną w ten sposób skórkę suszyło się, by dodać ją potem do ciasta.
To dlatego do dziś darzę pomarańcze dużym sentymentem, choć nie smakują już tak dobrze, jak wtedy. Także dlatego, choć jakimś wielkim łasuchem nie jestem, lubię od czasu do czasu przegryźć kostkę czekolady o posmaku owocowym. Nie mam tu jednak na myśli takiej nadziewanej, tylko tej, która posmak owocu ma wpisany w kostkę. To wtedy wracają do mnie wspomnienia z tamtych mikołajek; trochę słodkie, a trochę kwaskowate. Ale zawsze pachną pomarańczami.
 
zBLOGowani.pl

piątek, 4 grudnia 2015

Beatrix Gurian: Stigmata

Autor: Beatrix Gurian
Tytuł: Stigmata
Stron: 382
Wydawca: Muza





 Jak dobrze znamy swoich bliskich i czy aby na pewno wiemy o nich tyle, ile myślimy? W końcu nie jesteśmy ze sobą od zawsze, więc trudno znać każdy aspekt życia bliskiej nam osoby, czy to rodziców, czy rodzeństwa. Emma sądziła, że wie o swojej mamie wszystko, że jest ona przeciętną, nudną pielęgniarką z kompleksem Matki Teresy, gotowej pomagać każdemu, kto o to poprosi. Kiedy jednak mama niespodziewanie ginie w wypadku, Emma dowiaduje się o rzeczach, które stawiają przeszłość jej rodziny w zupełnie nowym świetle. 

Załamana odejściem matki, której, jak sama mówi, nigdy nie doceniała, Emma znajduje się w życiowym impasie. Gdy pewnego dnia otrzymuje tajemniczą przesyłkę, w której między innymi znajduje się zaproszenie na obóz dla młodzieży prowadzony przez tajemniczą fundację, postanawia wziąć w tym udział, w nadziei, że dowie się czegoś więcej o swojej mamie. Wraz z grupą innych młodych ludzi trafia do starego ośrodka w górach. Opuszczony budynek nosi ślady dawnego użytkowania oraz kryje w sobie bolesne tajemnice tych, którzy mieli tu nieszczęście dorastać. Niespodziewanie dla siebie Emma znajduje tu stare fotografie, które wyraźnie mają związek z jej mamą. Ktoś prowadzi z uczestnikami obozu okrutną grę, w której celem jest, no właśnie, co lub kto? 

Fabułę poznajemy nie tylko z perspektywy Emmy. W niektórych rozdziałach okrutną rzeczywistość sierocińca obserwujemy też oczami dorastającej Agnes, dziewczyny samotnej i wyjątkowo wierzącej, która jest celem okrutnych i wymyślnych kar siostry Gertrudy. 
Stopniowo te dwie, pozornie oddzielne historie, łączą się w większą całość, odsłaniając straszną tajemnicę sprzed ponad ćwierćwiecza. 

Książkę można by potraktować jak kolejny thriller z wielu, gdyby nie jej niezwykły klimat, który do samego końca każe czytelnikowi pozostać czujnym na to co się dzieje dookoła. Nie ma pewności, czy uczestnicy obozu są tymi, za których się podają, kto ma dobre, a kto niecne zamiary, a także czy to co się dzieje jest prawdziwe, czy zgnębiona tym wszystkim Emma zaczyna już popadać w szaleństwo. 
Odcięty od cywilizacji ośrodek, tajemnicze, nieco makabryczne zdjęcia, które w różnych miejscach znajduje Emma, poddawanie uczestników obozu dziwnym eksperymentom, to wszystko sprawia, że atmosfera gęstnieje ze strony na stronę, a czytelnik już sam zaczyna się gubić w domysłach. Oczywiście osobą odpowiedzialną za to wszystko okazuje się ktoś, kogo podejrzewałam najmniej. 
Jakby tego wszystkiego było mało atmosferę dodatkowo podgrzewają tytułowe stygmaty. Co mają wspólnego z Emmą i pozostałymi? 

Stigmata dobrze by się oglądało na wielkim ekranie, gdyż tego typu historie równie dobrze stymulują wyobraźnię, gdy zadziała się obrazem. Mimo to lektura powieści Stigmata zapewniła mi kilka mile spędzonych wieczorów i czytałam ją z prawdziwą przyjemnością. 
Polecam tę powieść czytelnikom, którzy lubią się bać i gubić w domysłach. Stigmata zapewnią Wam chwilę przyjemnej rozrywki. 


Dziękuję!

poniedziałek, 30 listopada 2015

Sophie Kinsella: Pani mecenas ucieka

Autor: Sophie Kinsella
Tytuł: Pani mecenas ucieka
Stron: 382
Wydawca: Świat Książki






Po lekturze rewelacyjnej i przezabawnej Nocy poślubnej, pozostając w zachwycie prozą Sophie Kinselli, sięgnęłam po historię zatytułowaną Pani mecenas ucieka. 

Dobiegająca trzydziestki Samantha nie ma życia prywatnego.  W ogóle nie ma życia poza pracą. Tak naprawdę praca jest jej całym życiem, a największym marzeniem zostanie młodszym wspólnikiem w firmie. Potem już będzie łatwiej, pociesza się bohaterka, w głębi duszy wiedząc, że tak nie będzie. Kiedy zostanie młodszym wspólnikiem, praca wciągnie ją na dobre, na długie lata. 
W dniu ogłoszenia nominacji na wymarzone przez Samanthę stanowisko, bohaterka znajduje na swoim biurku coś, co świadczy o jej zaniedbaniu, a tym samym narażeniu reputacji i konta firmy na milionowe straty. Kobieta, w szoku, opuszcza biurowiec i po prostu idzie przed siebie, a gdy dojdzie do jako takiej świadomości, zda sobie sprawę, że znajduje się na przedmieściach Londynu. Zmęczona i spragniona puka do najbliższych drzwi i zostaje wzięta za kandydatkę na gosposię! 
W ten sposób życie młodej prawniczki obraca się o 180 stopni. 

Samantha sądząc, że spaliła za sobą wszystkie mosty, nie wyprowadza z błędu swoich nowych pracodawców i decyduje się zostać tutaj przynajmniej przez jakiś czas. 

Poprzednie powieści Kinelli: Mam twój telefon, Nie powiesz nikomu i Noc poślubna zawojowały mnie całkowicie i ustawiły dość wysoką poprzeczkę dla następnych historii. Być może dlatego Pani mecenas ucieka wydała mi się nieco słabszą książką. Nie zrozumcie mnie źle, ma swoje lepsze i gorsze momenty i dlatego właśnie jest tak nierówna. 
Podobały mi się ironia i kpina, z jakimi autorka opisuje pracę w korporacji i szczurzą pogoń za stanowiskami, a wszystko to kosztem zdrowia, rodziny i własnej tożsamości. Miarą człowieka okazuje się nie to, jaki jest, a ile jest w stanie wypracować dla firmy. Każda minuta spędzona w firmie musi być produktywna, nie ma tu miejsca ani czasu na odpoczynek, chwilę dla siebie, czy czas z rodziną. 
Z równie zabawną kpiną opisuje Kinsella życie nowobogackich, u których zatrudnia się Samantha. To całkiem dobrzy ludzie, którzy mają jednak duże parcie na znalezienie swojego miejsca w grupie bogaczy i przez to popełniają masę gaf i głupot, na czym  najczęściej cierpi ich portfel. 

Nie przypadła mi za to do gustu główna bohaterka. Jako prawniczka umiała być dociekliwa i pewna siebie, za to w życiu prywatnym jest nieśmiała i niezaradna niczym przysłowiowy Kopciuszek. Momentami to wyglądało tak, jakby w Samancie były dwie różne osoby, które ujawniają się w zależności od potrzeby sytuacji. Kiedy już wydawało się, że bohaterka nabrała trochę animuszu, w finale znowu pozwalała sobą rządzić, nie mając kurażu, by wyrazić swoje zdanie lub by powiedzieć, czego tak naprawdę chce. 
Przedstawiane sytuacje momentami są, jak dla mnie, niewiarygodne, bo doprawdy niemożliwe, żeby nie wiedzieć, jak pokroić chleb czy zaparzyć kawę, albo być tak naiwnym, żeby uwierzyć, że gosposia w ciągu godziny jest w stanie zrobić wystawny obiad dla kilku osób. 

Lektura Pani mecenas ucieka w żadnym razie nie zraża mnie do sięgnięcia po inne książki tej autorki. Mimo wspomnianych wyżej nierówności, pod płaszczykiem drwiny, kryje się prosta mądrość na temat tego, co powinno być dla nas ważne w życiu. Praca i własna realizacja, owszem, jak najbardziej, ale nie kosztem rodziny, bliskich ludzi, czy zwykłych życiowych przyjemności, które odpowiednio dozowane pozwolą nam lepiej docenić i czas wolny i samą pracę. Bo ważne przecież, żeby lubić, to co się robi, a nie żyć tym, nie mając nic poza tym. Idealnie sprawdza się zasada złotego środka, choć wiadomo, że trudno o nią w dzisiejszym zaganianym i wiecznie się spieszącym świecie.

sobota, 28 listopada 2015

Oscar Wilde: Portret Doriana Graya

Autor: Oscar Wilde
Tytuł: Portret Doriana Graya
Stron: 275
Wydawca: Vesper





Stare przysłowie mówi, że nie szata zdobi człowieka, że ważne jest to co ma  się w środku i że liczy się wnętrze. W sumie to prawda i trudno się z nią nie zgodzić, jednak fakt jest taki, że ludzie są wzrokowcami i że w pierwszym odruchu zawsze zwracają uwagę na to co powierzchowne. Dopiero przy bliższym poznaniu możemy zweryfikować, czy pod ładną buzią i sylwetką kryje się coś więcej. I tu bywa różnie. Jednemu uroda wystarczy, drugiemu już niekoniecznie po prostu zależy, czego oczekujemy. Gdyby jednak popytać, to chyba każdy chciałby być piękny. Bo ładnym jest w życiu łatwiej. Czyż nie?

Historii autorstwa Oscara Wilde'a nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba, bo podejrzewam, że niemal każdy zna ją choćby w ogólnym zarysie. 

Koniec XIX wieku, epoka dekadencji i fin de sieclu. Młodziutki Dorian Gray poznaje dwóch ludzi, których poglądy i osobowość wpłyną na jego dalsze życie. Pierwszym z nich jest malarz Bazyli, który urzeczony pięknem Doriana maluje jego portret. Drugi  to zblazowany arystokrata Harry Wotton, który wciągnie  Doriana w świat bogatych, zepsutych i żyjących tylko przyjemnościami bogaczy. 
Te dwie znajomości są dla Doriana przełomowe. Uświadomiwszy sobie boleśnie, że piękno fizyczne jest jego jedynym atutem, Dorian w chwili rozpaczy wypowiada życzenie, aby starzał się nie on, a jego portret.  I życzenie się spełnia. 
W ciągu najbliższych lat Dorian niczym prawdziwy epikurejczyk używa życia we wszelkich jego aspektach, nie bacząc na koszty, konsekwencje i skutki. Echo każdej jego decyzji, odciska się głębokim piętnem na życiu każdego, kto się z nim zetknie. Dorian przypomina trochę granat odłamkowy. Żyje pełnią życia, podróżuje, poznaje przeróżne aspekty przyjemności, a ponieważ często balansuje na granicy moralności i etyki, a nawet wręcz ją przekracza, niszczy życie, charakter i reputację ludzi, którzy się z nim zetkną. Nie ma wyrzutów sumienia, niczego nie żałuje. Jeśli czegoś chce, zwyczajnie po to sięga. W jaki sposób zmienia się jego portret nietrudno się domyślić. Niech wystarczy informacja, że z biegiem lat, Dorian zamyka go w zamkniętym pokoju, do którego klucz ma tylko on sam.

Podejrzewam, że gdy Oscar Wilde pisał Portret Doriana Graya, nie przeszło mu nawet przez myśl, że powieść wzbudzi tyle kontrowersji, że będzie musiała zostać poddana cenzurze i że stanie się klasykiem. Który autor nie marzy o takiej recepcji dla swojego dzieła?
Nie trzeba daleko szukać, żeby się przekonać, że historia opisana przez Oscara Wilde'a nic nie straciła na aktualności. Mimo że tyle mówi się o wnętrzu człowieka i o tym, że liczy się osobowość, czy charakter, to i tak pogoń za pięknem i młodością trwa. Nikt nie chce być tym brzydszym, czy gorzej ubranym. Każdy chce być młody, na topie, podziwiany i uwielbiany przez tłumy. Bez podziwu i komplementów innych, nie istniejesz, zwyczajnie wypadasz z obiegu. Nazajutrz już nikt o tobie nie pamięta, a na twoje miejsce są dziesiątki innych. 

Dlatego uważam, że choćby z wyżej wymienionych powodów warto zapoznać się z Portretem Doriana Graya, jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił. To historia, która aż kipi od emocji i ukrytych aluzji. Kiedy się ją czyta z kart aż bije tchnienie schyłku epoki, końca wieku czyli tego, czego dekadenci tak bardzo się obawiali. To także opowieść o tym, że samo piękno nie wystarczy, by być szczęśliwym. To znaczy może zadowoli na jakiś czas, ale w końcu przestanie wystarczać, cieszyć, a gdy zaniknie, pozostanie po nim tylko bolesna pustka.  
Dziękuję!

wtorek, 24 listopada 2015

Stephen King: Bazar złych snów

Autor: Stephen King
Tytuł: Bazar złych snów
Stron: 672
Wydawca: Prószyński i S-ka





Jestem wielkim miłośnikiem twórczości Kinga i nie jest to  żadna tajemnica, wręcz przeciwnie chwalę się tym naokoło, a każdy omawiany w szkole motyw literacki zawsze jestem w stanie zilustrować go wybraną książką mistrza. Generalnie wolę powieści Stephena Kinga, gdyż raz, że jestem zwolennikiem cegieł, a dwa cenię sobie bardzo wolno rozwijającą się akcję i splatające się ze sobą losy pozornie niezwiązanych ze sobą bohaterów. 
Z opowiadaniami jest inaczej. Z reguły są krótkie, więc pozostawiają spory niedosyt i zanim się człowiek obejrzy, już się kończą. 


Jednak Bazar złych snów już na wstępie kusi czytelnika swoją odmiennością. Jaką? O tym poniżej. 

Niniejszy zbiór zawiera 20 utworów, na które składają się historie plasujące się na pograniczu obyczajowości i horroru. To opowiadania o straconych szansach, popełnionych błędach, przepuszczonych okazjach. Bohaterowie zbioru są zmęczeni życiem i nie wyglądają na zadowolonych z tego, jak je przeżyli. Trudno tu mówić o szczęśliwych zakończeniach. Ot, po prostu pewne wydarzenia mają miejsce, decyzje zostały podjęte i trzeba teraz liczyć się z konsekwencjami. 
Znajdziemy tu ukłon w stronę niektórych powieści Kinga, takich jak Christine czy cykl Mroczna Wieża, czyli jeszcze raz przeżyjemy spotkanie z demonicznym samochodem (130. kilometr) i poznamy prawa paradoksu Ur (UR). Przekonamy się, co z człowiekiem robi starość i choroba, oczywiście wszystko to w wydaniu Kingowskim (Zielony bożek cierpienia, Wydma, Kiepskie samopoczucie). Zajrzymy za cienką zasłonę oddzielającą od siebie liczne światy (UR, Ten autobus to inny świat). Poznamy moc słowa pisanego (UR, Nekrologi). 

Wszystko to otrzymamy pięknie podane na tacy i podlane znanym już fanom twórczości tego pisarza klimatem grozy i dreszczyku. 
Szczególnie cenne dla mnie okazały się jednak  tym razem krótkie wstępy poprzedzające każde z opowiadań. Autor ujawnia w nich nie tylko co go zainspirowało do napisania danego opowiadania (teoria filiżanki i uszka :)), ale też mówi bardzo dużo o sobie samym. Ten zbiór opowiadań jest jednym z bardziej osobistych i dojrzałych, wszak wiemy, że mistrz ma już swoje lata. Miło jednak zobaczyć, że nie stracił na błyskotliwości i pomysłów wciąż mu nie brakuje. 

Osobiście najbardziej przypadły mi do gustu opowiadania Wredny dzieciak, 130 kilometr i UR, być może dlatego że nawiązują do moich ulubionych powieści mistrza. Jednak obyczajówki z refleksyjno gorzkim wydźwiękiem  takie jak Moralność czy  Śmierć także mocno zapadły mi w pamięć. 
Te opowiadania to takie perełki, które jednak mają jedną wadę. Zaostrzają apetyt na więcej, dlatego mam wielką nadzieję, że niebawem Stephen King znowu uraczy nas swoim dziełem, tym razem powieściowym, aby można było czytać długo i najlepiej przez jakieś 700-800 stron. 


Dziękuję!

sobota, 21 listopada 2015

Jo Walton: Podwójne życie Pat

Autor: Jo Walton
Tytuł: Podwójne życie Pat
Stron: 376
Wydawca: Świat Książki






Jo Walton, laureatka takich prestiżowych nagród jak Hugo czy Nebula, dała się poznać polskim czytelnikom za sprawą powieści Wśród obcych, która to powieść wyżej wspominane nagrody zgarnęła. Historia o ciężko doświadczonej przez los Mori, była co prawda oryginalna, ale rozreklamowana trochę na wyrost. To dlatego z pewną dozą respektu podchodziłam do Podwójnego życia Pat. Jak się okazało niesłusznie, bo te dwie książki dzieli przepaść. 


Podwójne życie Pat to książka tyleż genialna, co zachwycająca. 
Długo zastanawiałam się, co by tu napisać o książce, której tytuł zdradza tak wiele. Potem jednak doszłam do wniosku, że kluczem do tej historii nie jest poznanie "co", ale "jak". 
Główna bohaterka żyje dwoma żywotami, tego łatwo się domyślić. Ale jak do tego doszło i jaki będzie finał, już w żaden sposób przewidzieć się nie da. 

Wszystko tak naprawdę zaczyna się w chwili, gdy młoda Pat staje w obliczu życiowego rozdroża. Albo przyjmie oświadczyny narzeczonego i zrezygnuje z pracy, stając się żoną i matką, albo odmówi i najpierw trochę pożyje, spełni marzenia, przekona się, czego tak naprawdę chce od życia. 
Pat godzi się i... Pat odmawia. 
Od tego momentu śledzimy losy bohaterki w dwóch odsłonach, na przestrzeni ponad 70 lat, od czasów, kiedy jest dziewczynką do momentu, gdy jest już prababcią. 
Opowiedziana przez Jo Walton historia, a raczej dwie historie, od których swój początek bierze mnogość innych historii, jest imponująca. 

Podwójne życie Pat jest nie tylko opowieścią o życiu kobiety. Powiedziałabym raczej, że to wielopokoleniowa saga rodzinna, no bo jak tu mówić o Pat, nie mówiąc o jej dzieciach, wnukach,  ukochanych osobach, przyjaciołach. Obserwujemy, jak Pat układa sobie życie, jak, pomimo wielu przeszkód stara się realizować i być szczęśliwa, jak szuka w życiu swojego miejsca. Wszystko to dzieje się we wciąż i tak szybko zmieniającym się świecie, który nieprzerwanie idzie naprzód zarówno pod względem technicznym, jak i cywilizacyjnym. W powieści zawarto bardzo dużo odniesień do ludzkiej obyczajowości, kultury masowej, polityki, literatury, historii tej starszej i tej nowszej.

Autorka bardzo mocno zaakcentowała zwłaszcza dwie sprawy. Nie można nie zauważyć, jak na przestrzeni tych upływających lat zmieniała się sytuacja materialna i bytowa kobiety. Aż trudno uwierzyć, że gdy w latach 40 kobieta wychodziła za mąż musiała zrezygnować z pracy, albo że gdy decydowała się na samotne macierzyństwo była społecznie piętnowana. Dziś wydaje się to niewiarygodne, ale wtedy dla wielu kobiet było to bardzo krzywdzące. 
Druga sprawa to choroba Alzheimera, która tak mocno dotknęła rodzinę Pat.  To chyba największe okrucieństwo losu, jakie może dotknąć aktywnego i żyjącego pełnią życia człowieka, kiedy stopniowo zapomina najpierw o nic nie znaczących drobiazgach, a potem o bliskich, rzeczach ważnych, a wreszcie nawet o tym, kim jest. 
Ale nie tylko o tym jest ta książka. Porusza ona tak wiele kwestii i problemów, że trudno byłoby je wymienić jednym tchem. 

Podwójne życie Pat to wyjątkowo dopracowana powieść i widać tę staranność w każdym najmniejszym nawet wątku. Historia Pat to epicka opowieść o tym, co ważne w życiu: o miłości, rodzinie, pięknie świata, który oczarowuje tylko wtedy, gdy jest poznawany z kochaną osobą. To także opowieść o dążeniu do szczęścia, które największe jest wtedy, gdy jest przy nas rodzina. 
Świat pędzi do przodu i szybko się zmienia, ale nie to powinno nas zaprzątać. Ważne jest, ile z siebie daliśmy i jak mocno kochaliśmy. W ostatecznym rozrachunku nic innego się nie liczy. 

Polecam gorąco lekturę Podwójnego życia Pat. Wzruszy i zachwyci, zmusi do refleksji i długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Dziękuję!

środa, 18 listopada 2015

Louise Walters: Walizka pani Sinclair

Autor: Louise Walters
Tytuł: Walizka pani Sinclair
Stron: 347
Wydawca: Zysk i S-ka







Gdyby przedmioty codziennego użytku mogły mówić, z pewnością usłyszelibyśmy od nich bardzo ciekawe opowieści. Plecaki, torebki, torby, kosze, walizki. Towarzysząc nam w życiowych podróżach, mniejszych lub większych, są milczącymi świadkami naszych planów, ambicji, obowiązków, marzeń, sekretów. Przechowują w sobie nasze rzeczy, pilnują ich niczym strażnicy, spełniając swój obowiązek najlepiej, jak potrafią. 


Tytułowa walizka z powieści Louise Walters także kryje w sobie mnóstwo sekretów, dzięki którym, albo przez które, życie wielu osób ułożyło się tak, a nie inaczej. I to właśnie zawartość tej walizki stanie się pretekstem do odkrycia rodzinnych tajemnic, które wzięły swój początek ponad 70 lat wcześniej. 
Pracująca w antykwariacie Roberta, ma nietypowe hobby. W starych, przeznaczonych do ponownej sprzedaży książkach, bardzo często znajduje stare fotografie, pocztówki, a nawet listy. Starannie je gromadzi i lubi myśleć o ludziach, z którymi te przedmioty mają związek. Kiedy wśród starych rzeczy swojej babci znajduje list od dziadka, którego nigdy nie było dane jej poznać, kobieta zdaje sobie sprawę, że historia jej rodziny, a zwłaszcza młodość jej babci, mogła wyglądać zupełnie inaczej niż głosi to oficjalna rodzinna wersja. 

Dobiegająca czterdziestki Dorothy nie jest szczęśliwa z mężczyzną, którego wybrała nieco zbyt pochopnie. Możliwe, że gdyby doczekali się potomstwa, sprawy ułożyłby się jako tako, ale właśnie brak dziecka, sprawia, że któregoś dnia Albert odchodzi z domu, udając się na wojnę. Dorothy zostaje sama, z niejasnym statusem ni to wdowy, ni to panny i wtedy w jej życiu pojawia się polski pilot Jan Pietrykowski. Stopniowo rodzące się uczucie pozwala obojgu marzyć o czymś więcej, ale inne zobowiązania oraz wojenna zawierucha, sprawią, że rzeczy przybiorą zupełnie inny obrót. Narodzi się tajemnica, która wiele lat potem tak mocno da Robercie do myślenia. 

Fabułę powieści poznajemy na dwóch płaszczyznach czasowych. 
Pierwsza płaszczyzna rozgrywa się w czasach obecnych. Dorosła Roberta ma dość nudne i niepoukładane życie. Ukochana babunia przebywa z domu opieki, gdzie poddaje się postępującej chorobie Alzheimera, także ojciec od lat zmaga się z chorobą. Matka kobiety porzuciła rodzinę dawno temu i nie ma z nią kontaktu. Jedyną stałą rzeczą w życiu Roberty jest praca w antykwariacie i ten właśnie sklep stanie się centrum wydarzeń, dzięki którym bohaterka dowie się nowych rzeczy na temat swojej rodziny, a zwłaszcza babci. 
Druga płaszczyzna to lata 40 ubiegłego wieku i przemijająca młodość Dorothy, która nade wszystko pragnie dziecka, a czego nie dane jest jej doświadczyć. Kobiet traci kolejne ciąże, co źle wpływa na jej relacje z mężem i kiedy już prawie godzi się z losem, w jej życiu pojawiają się osoby, które wszystko zmienią. 

Walizka pani Sinclair to sprawnie napisana powieść, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością. Nie jest to historia o wielkich krwawych dramatach i tajemnicach, od których zależy życie. To raczej opowieść o drobnych zbiegach okoliczności, które w trudnych czasach wojny, stały się bohaterów szansą na odmianę swojego losu. Ktoś z czegoś nieopatrznie rezygnuje, a ktoś inny bierze to za życiowy dar, być może ostatni, jaki się przydarzy i korzysta z tego. Rodzą się tajemnice, które mogą pozostać nieodkryte, gdyby nie drobiazgi. Po upływie wielu lat właściwie nie mają one znaczenia, choć ujawnione mogą szokować. 

Jestem bardzo mile zaskoczona tą powieścią i zadowolona, że zdecydowałam się ją przeczytać. To ciepła, wzruszająca historia o tym, że w życiu najbardziej liczy się miłość, którą możemy dać innym. To właśnie obdarzanie innych czułością, opieką i troską, czyni nas lepszymi i bardziej prawdziwymi. Nie da się przy tym czasem uniknąć błędów, bo w końcu jesteśmy tylko ludźmi, ale i tak w ostatecznym rozrachunku najbardziej liczą się zbudowane więzi, a nie urzędowo zatwierdzone dokumenty. 

Dziękuję!

sobota, 14 listopada 2015

Rachel Hartman: Serafina

Tytuł: Rachel Hartman
Tytuł: Serafina, t. 1
Stron: 472
Wydawca: MAG





Smoki to jeden z moich ulubionych motywów w literaturze. Te groźne i fascynujące gady, na swój sposób piękne, na swój sposób odrażające, budzą lęk, zachwyt i dają wiele możliwości tworzącemu historie fantastyczne. 
Czy to w roli agresorów, czy prastarych, mądrych istot, dających choć w części się oswoić, czynią powieść bardziej atrakcyjną i przyjemniejszą w odbiorze. 

Z lekturą Serafiny było tak, że nie wiedziałam, czego się spodziewać i szczerze mówiąc myślałam, że będzie to powieść zupełnie innego typu. W zamian otrzymałam coś innego i początkowo byłam trochę zdezorientowana. Akcja toczyła się dość leniwie, a obco brzmiące nazwy i słowa nie ułatwiały sprawy. Starałam się jednak nie zniechęcać i opłacało się, bo patrząc na książkę z perspektywy całości, dopiero można docenić jej walory. A ma je na pewno. 

Rachel Hartman stworzyła świat, w którym ludzie i smoki żyją obok siebie. W myśl kruchego traktatu smoki zobligowano do życia w ludzkiej postaci. Każda  niekontrolowana przemiana w gada, jest postrzegana jako łamanie prawa. Ludzie panicznie boją się smoków,  wręcz się nimi brzydzą. Związki między ludźmi a smokami są zakazane, a ewentualne dzieci z takich związków powinny być uśmiercane. Mimo upływu lat niesnaski i niechęć nie maleją, dlatego gdy dochodzi do zabójstwa członka rodziny królewskiej, sytuacja staje się jeszcze bardziej napięta. 
Młodziutka Serafina, zatrudniona na dworze jako asystentka nadwornego mistrza muzyki, po części przez własną ciekawość, a po części wbrew sobie, zostaje wplątana w sieć intryg, zmierzających do przywrócenia smokom dawnej potęgi, poprzez skłócenie ich z ludźmi. 
Główna bohaterka jest osobą bystra i utalentowaną. Pod warstwą dobrze dobranych ubrań, ukrywa swoją tajemnicę, która po części jest kluczem do odkrycia tożsamości zabójcy. 
Utalentowana muzycznie, chcąc nie chcąc staje się osobą publiczną, a stąd już tylko krok od tego, by inni odkryli jej prawdziwą naturę. Serafina, nie pamiętająca własnej matki, przejdzie długą drogę od braku akceptacji dla samej siebie (jej tajemnicę czytelnik odkrywa już na samym początku), przez odkrywanie rodzinnych tajemnic aż do zdobycia miłości, która dopadnie ją trochę znienacka. 
Całości dopełni uroczy i błyskotliwy Kiggs, który niestety jest zaręczony z inną. 

Jak już wspomniałam, początkowo lektura nie była dla mnie łatwa. Trudno było mi się połapać w powiązaniach na dworze, nie rozumiałam dziwnie brzmiących nazw, a że na końcu książki znajduje się słowniczek zorientowałam się dopiero na końcu. (Od dawna wyznaję zasadę, że nie zaglądam na koniec, aby nie kusiło mnie czytanie zakończenia). Z tym słowniczkiem to lipa, bo lektura byłaby o wiele przyjemniejsza. Dodatkowym udziwnieniem było dla mnie pokazanie tego, co dzieje się w głowie targanej wątpliwościami Serafiny. Dziewczyna ma tam własny ogród, którego musi doglądać. To jednak nie wszystko. W ogrodzie żyją istoty, którymi musi się opiekować. Każde zaniedbanie przypłaca bólem głowy, często więc kosztem własnej osoby, przede wszystkim dba o ogród.
Z czasem jednak, chyba wtedy, gdy na arenę wkroczył Kiggs, czytanie stało się łatwiejsze i znacznie przyjemniejsze. Wspólne śledztwo zbliża do siebie bohaterów i zmusza do trudnych decyzji.  Czy złapią zabójcę, zanim uderzy po raz kolejny? Czy Serafina, silniejsza o wspomnienia swojej matki, powstrzyma smoki przede atakiem na ludzi? A ludzie pod wodzą księżniczki Gisseldy, czy wzniosą się ponad dawne uprzedzenia i zechcą naprawdę poznać smoczy rodzaj? 

Serafina to powieść z potencjałem. Finał jest może i trochę łzawy, ale podobał mi się i przyznam, że chętnie poznam ciąg dalszy losów bohaterów. Ogólnie jestem na tak :)


czwartek, 12 listopada 2015

Kolorowanka ryby od wydawnictwa Vesper

Typ: Ryby
Liczba kart do pokolorowania: 44
Wydawca: Vesper





Nigdy nie byłam zapalonym wędkarzem, a różnego rodzaju ryby znam tylko ze zdjęć i programów telewizyjnych. Chyba najbardziej do łowienia zniechęcała mnie sama świadomość, że ani robak, jako przynęta dobrze na tym nie wychodzi, ani ryba, która jako złowiona, trafia przecież na stół. 
Kolorowanki jednak to co innego. 
Po wspaniałych Roślinach kwitnących i Ptakach, przyszła pora na bardziej ulotne stworzenia, a mianowicie ryby. Pomyślałam, czemu nie?




Ulotność i tajemniczość ryb, już od dawna fascynuje artystów i twórców. Jest to efekt nie tylko zwykłej ciekawości, w końcu dna oceanów i mórz kryją w sobie mnóstwo ciekawych szczegółów. Fascynująca w rybach jest ich lekkość, ulotność, a już zwłaszcza oryginalne ubarwienie. 
To dlatego uczynienie ryb bohaterami kolorowanki uważam za bardzo dobry pomysł. 





Ilustracje do tego zbiorku zaczerpnięto z Biblioteki przyrodnika, którą opracował szkocki naukowiec sir William Jardine. 
Biblioteka przyrodnika doczekała się 40 tomów, na które między innymi złożyło się 1300 rycin. Ich autorem był szwagier Williama Jardine'a, William Lizars. 


Ilustracje tutaj zebrane mają ten sam układ, co poprzednie kolorowanki. Na jednej stronie znajduje się oryginalna rycina, na drugiej czekający na pokolorowanie rysunek ryby. Niniejsze wydanie uważam za pozycję dla nieco bardziej zaawansowanych amatorów kolorowania. Ryby do pomalowania nie mają wszystkich łusek, ich zaznaczenie jest już zadaniem dla tego, kto będzie kolorował. Może to zabrzmieć zniechęcająco, ale niepotrzebnie. Przy bliższym poznaniu nadanie rybie barw i oznaczenie łusek, wcale nie jest takie trudne, jak można by sądzić.


Tym razem podczas kolorowania nieco zaszalałam i postanowiłam wypróbować różne możliwości kolorowania. Okazało się, że w fajny sposób można łączyć ze sobą zwykłe kredki, kredki świecowe, pastele olejne, a nawet żelopisy. Taka mieszanka sprawia, że rysunek nabiera oryginalności i wyrazistości.






Nie wiem, czy to zasługa tematyki, czy faktycznej mocy kolorowanek, ale bardzo miło spędziłam czas, kolorując. Dobieranie kolorów to wielka frajda i sama nie wiem, kiedy minęło mi całe popołudnie, a stresy gdzieś zniknęły. 

Jeśli ktoś jeszcze nie spróbował, to zachęcam. Nie ma tu górnej granicy wiekowej, a samo kolorowanie to naprawdę wielka przyjemność. Warto spróbować, a Ryby mogą być dobrym początkiem. 
Polecam!



  Dziękuję!

niedziela, 8 listopada 2015

Sophie Kinsella: Noc poślubna

Autor: Sophie Kinsella
Tytuł: Noc poślubna 
Stron: 448
Wydawca: Sonia Draga





Sophie Kinsella nie przestaje mnie zadziwiać. Jeszcze nie zdążyły zatrzeć się wspomnienia o historii z przywłaszczonym telefonem Poppy i zbytnim gadulstwem Emmy, a już wspomniane bohaterki mają dwie rywalki w konkursie na najzabawniejszą, marzącą o zamążpójściu kobietkę.

Zaproszona do restauracji przez swojego chłopaka Richarda Lottie, ma ogromne oczekiwania. W duszy gra jej przepiękna muzyka, do oczu cisną się łzy radości i wzruszenia, a nogi same rwą się do tańca, bo oto zaraz, już za moment, po trzech latach związku Richard się oświadczy. Podekscytowana Lottie ledwo może wytrzymać to napięcie, a w duchu nie przestaje sobie gratulować, że była taka wytrwała, cierpliwa i nie nagabywała Richarda o małżeństwo, dzieci i inne stałe elementy w związku.
Nietrudno się domyślić, że Richard wcale nie miał zamiaru się oświadczać. Zawód i rozczarowanie Lottie są tak wielkie, że nie myśląc wiele, zrywa z narzeczonym i po krótkiej chwili rozpaczy, postanawia poślubić Bena, swoją wakacyjną miłość poznaną w Grecji przed 15 laty. 
I tu do akcji wkracza starsza siostra Lottie Fliss, która będąc w trakcie bardzo przykrego dla niej rozwodu, postanawia zrobić wszystko byle tylko uchronić siostrę przed popełnieniem największego, jej zdaniem, życiowego błędu, a mianowicie przede skonsumowaniem małżeństwa. Bo przecież małżeństwo nieskonsumowane jest nieważne, prawda? 

Historia kreowana przez Sophie Kinsellę, to istne szaleństwo. Jeden szalony pomysł goni drugi i kolejne. Siostry, zupełnie niezależnie od siebie, wręcz prześcigają się w staraniach: Lottie, by noc poślubna wreszcie doszła do skutku, Fliss, by jednak do tego nie doszło. Na dokładkę mamy w całej tej ferajnie byłego narzeczonego, który jako typowy Anglik, okazuje się jednak nie pozbawiony poczucia humoru, a nawet pędu do działania, przesłodkiego synka Fliss, Noaha oraz pozornie nieco sztywnego, ale też całkiem zabawnego przyjaciela Bena, Lorcana. 

Muszę przyznać, że już dawno się tak nie uśmiałam w trakcie czytania. Zabawne są nie tylko dialogi, zwłaszcza te, gdy bohaterowie w obecności dziecka mówią szyfrem (bezprecedensowe rozmowy o idealnie działającej maszynerii czy też o parówce i babeczce), ale nie tylko. Prześmieszni i do bólu prawdziwi są bohaterowie, którzy może i pobudzają do śmiechu, ale gdy się im bliżej przyjrzeć, skrywają w sobie obawy podobne wielu zwykłym ludziom. 

Jak zwykle książka skrywa w sobie pewną mądrość na temat relacji między ludzkich. Jak daleko wolno się nam posunąć, gdy kierujemy się niby dobrem drugiej osoby? Czy własne przeżycia są dobrym motorem napędowym, czy może zaciemniają nam obraz całej sytuacji? 
Odpowiedź jest prosta i nietrudno ją odgadnąć: każdy musi popełniać własne błędy, by móc je potem naprawić, a jedyną rolą bliskich jest wsparcie, którego zawsze powinni tej osobie udzielić. Jedno jest pewne: nie da się przeżyć życia za kogoś, kogo kochamy. To już jego własna rola. 

Noc poślubna to przezabawna, mądra i odprężająca lektura i kolejne potwierdzenie mojej tezy, że Sophie Kinsella jest genialna, jeśli idzie o skomplikowane realizacje prostych pomysłów. 
Super. Polecam!