wtorek, 30 grudnia 2014

Gabrielle Zevin: Moja mroczna strona

Autor: Gabrielle Zevin
Tytuł: Moja mroczna strona
Stron: 380
Wydawca: Grupa Wydawnicza Foksal








Niedaleka przyszłość. Nowy Jork, rok 2084. Światem rządzą mafijne rodziny, mające monopol na produkcję kawy i czekolady, towarów uznanych za nielegalne. Produkty takie jak papier czy woda są racjonowane. Owoce i mięso są trudno dostępne. 
Główna bohaterka Anya, znajduje się w nieciekawej sytuacji. Jest córką mafijnego bossa, a obecnie nieformalną głową rodziny. Ojciec Anyi nie żyje, babcia jest umierająca, a starszy brat w wyniku doznanego wypadku  nie jest dawnym sobą. Kontrola nad rodzinnymi finansami, opieka nad młodszą siostrą, chorą babcią, a także starszym bratem, spoczywa na barkach 16-latki. To jednak nie wszystko. Anya jako córka gangstera, jest pod ciągłym obstrzałem mediów, co często obraca się przeciw rodzinie. Kiedy więc jej były chłopak trafia do szpitala, z podejrzeniem zatrucia czekoladą produkcji Balanchime'ów, Anyę czekają poważne kłopoty. 
Trzeba przyznać, że jak na tak niezwyczajną sytuację, główna bohaterka jest nad wyraz normalna, niezmanierowana i całkiem sympatyczna. Nie ma przerostu ego, nie uważa się za kogoś lepszego od innych. Na co dzień chodzi do szkoły, troszczy się o młodszą siostrę oraz brata, który na skutek swojej naiwności może wpakować się w kłopoty. Ku własnemu zaskoczeniu zakochuje się w chłopaku, który niestety jest synem nowego prokuratora, a więc osobą najmniej dla niej odpowiednią. Anya boryka się też z innymi, drobniejszymi kłopotami, takimi jak pójście do spowiedzi (jest katoliczką ze względu na zmarłą mamę), zadaniem z chemii, weselem u krewnych, czy ospą wietrzną. 
Bohaterka nie jest sztuczna, choć momentami wydawało mi się, że powinna mieć więcej niż 16 lat. Podobało mi się co prawda, że starała się być rozważna i przewidująca, ale dobrze wiem, że nastolatki w tym wieku mało mają tego typu umiejętności. Gdy się ma naście lat myśli się kategoriami teraz, a nie, co będzie
Niemniej jednak takie postępowanie bohaterki zyskało moją aprobatę, głównie dlatego, że podejmując decyzję myślała nie tylko, co to zmieni w jej życiu, ale również jak wpłynie to na losy jej siostry, brata oraz na wizerunek całej rodziny.
Pewne strzępki rozmów, wypowiadane opinie członków rodziny pozwalają podejrzewać, że w przyszłości Anya naprawdę stanie na czele rodziny Balanchime. Motyw młodej dziewczyny na czele organizacji przestępczej jest bardzo ciekawy, tylko nie wiem, czy Anya się na to stanowisko nadaje. Póki co jest zbyt praworządna i dobra, a wiadomo, że tego typu zajęcie wymaga bezkompromisowości oraz brutalności. Czyżby Anya faktycznie miała się taka stać? Okaże się. 
Powieść czyta się dobrze. Historia opowiadana z punktu widzenia młodej dziewczyny jest zabawna i przystępna. Łatwo wczuć się w sytuację bohaterki i kibicować jej w różnych poczynaniach. Smaczku dodają dialogi Anyi z jej przyjaciółką, żywiołową Scarlett oraz młodszą, ale bardzo inteligentną siostrą Natty. Jeśli zaś chodzi o Wina, to jeszcze tak do końca się do niego nie przekonałam. Wydaje się sympatyczny i dobry, ale trochę naiwny. Czy będzie w stanie przeciwstawić się despotycznemu ojcu?
Nie podaje się przyczyn, dla których popularne dotychczas produkty stały się nagle towarem deficytowym, ba, nawet zakazanym. Dlaczego świat podzielono na dystrykty, a życie ludzi tak bardzo się zmieniło? Można się domyślać, że nastąpiło to w wyniku kryzysu w gospodarce, ale przydałoby się trochę więcej informacji. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach dowiem się czegoś więcej na ten temat.
Moja mroczna strona to sympatyczna, lekka lektura na  niedzielne popołudnie. Miło spędziłam czas w towarzystwie mafijnej księżniczki i chętnie poznam jej dalsze losy.

Dziękuję!

niedziela, 28 grudnia 2014

Salla Simukka: Czerwone jak krew

Autor: Salla Simukka
Tytuł: Czerwone jak krew
Stron: 253
Wydawca: Grupa Wydawnicza Foksal






Do przeczytania książki o tytule nawiązującym do baśni o Snieżce, zachęcił mnie właśnie sam tytuł. Nie pachniało mi tu co prawda za bardzo fantastyką, ale im dłużej się o czymś myśli, tym bardziej chce się to poznać i tak było w przypadku tej książki. 
Skandynawia jest dla czytelników egzotyczna na swój, oryginalny sposób. Kraina ta zarówno w rzeczywistości, jak i w literaturze, wieje chłodem i mroźną zimą, dziejące się w niej historie są na wskroś realne, a bohaterowie wydają się zdystansowani i zamknięci. Ale co wspólnego może mieć motyw baśni ze zwykłym fińskim miasteczkiem i ze zwykłą dziewczyną? 
17-letnia Lumikki to fińska Śnieżka (to oznacza jej imię). Dziewczyna uczy się w prestiżowym liceum artystycznym. Lumikki to trochę taka Lisbeth Salander dla nastolatek, zresztą sama któregoś razu o niej wspomina i myślę, że zabieg ten był celowy. 
Lumikki jest samotniczką, bardzo mocno odbierającą rzeczywistość, która ją otacza. Nie jest uczestniczką wydarzeń, woli raczej obserwować je z boku, analizować, stawać się niewidzialna, jak element tła o tej samej barwie. Jest wnikliwa, ostrożna i rozważna. Dba o swoją prywatność, drzemiący w niej gniew stara się ukierunkować ćwicząc aerobik z elementami samoobrony, całkiem nieźle zna się na komputerach. Nie ma przyjaciół. Wszystko to oczywiście ma swoje źródło w dzieciństwie Lumikki, ale o tym czytelnik dowiaduje się z czasem, ze skąpych informacji lub strzępków wspomnień. 
Mimo niechęci do wtrącania się w sprawy innych, gdy Lumikki znajduje w szkolnej ciemni fotograficznej suszące się banknoty ze śladami krwi, już wie, że ani ona tej sprawy nie zostawi, ani sprawa nie zostawi jej. W sprawę są zmieszani szkolni koledzy Lumikki, w tym córka policjanta Elisa, ale nie tylko. Znalezione banknoty to zaledwie wierzchołek góry lodowej, utkanej z mafijnych powiązań, gangsterskich porachunków i skorumpowanej policji. Afera nie jest prosta ani bezpieczna, ale Lumikki z pomocą Elisy, Kaspra i Tukkiego postanawia dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej, narażając się tym samym na wielkie niebezpieczeństwo. 
Akcja toczy się mroźną zimą i to na tę biel śniegu poleje się mnóstwo krwi, a trup będzie się słał gęsto. Będą pościgi, niespodziewane strzały, podstępy, a kluczem do wszystkiego będzie tajemniczy Biały Niedźwiedź, gangster, który  jest bardzo tajemniczy i nie okazuje litości nikomu.
Muszę przyznać, że mimo iż nie przepadam za kryminałami, Czerwone jak krew czytało mi się nad wyraz dobrze. Powieść jest napisana prostym, ale bardzo oszczędnym językiem. Rozdziały są krótkie, a i sama objętość też jest niewielka. Główna bohaterka mimo że trzyma na dystans, budzi sympatię swoją konsekwencją i trzymaniem się pewnych zasad. Odkrywanie tajemnic jej wnętrza to jedna z większych przyjemności tej książki. Nie ma w tej historii ubarwień i zbędnego słodzenia. Nikt tu nie staje się od razu dobry, ani przyjacielski po jednym spędzonym wspólnie popołudniu. Autorce udało się utrzymać klimat realizmu i między innymi dlatego historia jest tak fajna. Prawdziwe jest także zakończenie, które kończy wątek banknotów i zapowiada, że to jeszcze nie koniec innych perypetii Lumikki.
Uwagę przykuwa także okładka, która choć surowa i skąpa w kolory, naprawdę nieustannie przyciąga wzrok. Idealny balans bieli i czerni z rubinowymi kroplami krwi bardzo mi się podoba.
Czerwone jak krew jest nie tylko dobrze napisanym kryminałem dla nieco młodszego czytelnika. To naprawdę wciągająca historia z sugestywnym klimatem i ciekawą bohaterką, ale też miły oddech po tych wszystkich naszpikowanych elementami fantasy historiach. 
Salla Simukka stworzyła coś naprawdę godnego uwagi. 
Polecam. 


Dziękuję!

piątek, 26 grudnia 2014

Isobelle Carmody: Kroniki Obernwetyn

Autor: Isobelle Carmody
Tytuł: Kroniki Obernewtyn, t.1.
Stron: 211
Wydawca: Editio





Pierwsza część Kronik Obernwetyn nie jest historią nową, powstała bowiem w roku 1987. Kiedy książka liczy sobie tyle lat, a więc blisko 3 dekady i pojawia się na rynku wydawniczym, w momencie gdy tego typu historii mamy naprawdę mnóstwo, niesie to za sobą pewne ryzyko. Czy się spodoba? Czy jeszcze czymś może zaskoczyć, zachwycić, wzruszyć?
Początkowo akcja toczy się dość wolno. Poznajemy główną bohaterkę, która skrywa sekret. Jego wyjawienie może kosztować ją życie, Elspeth więc kryje się z tym jak może. Wydaje się, że wyjazd do owianego złą sławą Obernewtyn, dziwacznego gospodarstwa, w którym umieszcza się wszelkiej maści Odmieńców, coś zmieni i akcja wreszcie ruszy do przodu, jednak tak się nie dzieje. Przez dłuższy czas oczami głównej bohaterki poznajemy sposób funkcjonowania gospodarstwa i jego dziwacznych mieszkańców od młodych Odmieńców o różnych umiejętnościach, przez zwykłych pracowników i służbę aż do samego Mistrza Obernewtyn i jego zaufanych. Dopiero w końcowych rozdziałach akcja nabiera tempa i rośnie napięcie, które jednak ponownie opada. Finał, który w zamierzeniu miał być dramatyczny, kończy się może i kilkoma niewiadomymi, ale nie jest tak spektakularny, jak mógł być. 
Sama Elspeth także nie przypomina swoich współczesnych odpowiedników. Nie do końca świadoma posiadanych mocy, dziewczyna jest wycofana i bardzo niepewna siebie. Wyraźnie boi się podjąć jakiekolwiek działania, co głównie wynika z faktu, że czuje się osamotniona. Kiedy wreszcie coś robi, nie wychodzi to tak, jakby się chciało i gdyby nie szczęśliwe zbiegi okoliczności lub pomoc innych bohaterów, byłoby z nią krucho.
Bardzo ciekawy natomiast był sam pomysł świata po katastrofie. W krótkim wstępie autorka dokładnie tłumaczy, co się stało i jakie były tego skutki. Zagłada nazywana Wielką Bielą i promieniowanie, jakie za sobą niosła, nie tylko wyniszczyły życie na ziemi i cofnęły społeczeństwo po względem osiągnięć cywilizacyjnych. Spowodowały także wszelkiego rodzaju mutacje, objawiające się tak tutaj tępioną innością. Świadomość, że nikt nie ma na to wpływu, a i tak może stracić z tego powodu życie, jest przerażająca. 
Idea Odmieńców; obecnie każdy bohater ma to coś, więc już tak to nie zaskakuje. Przyznam jednak, że bardzo podobał mi się pomysł zwierząt, które w dość zabawny sposób postrzegają ludzi i mogą się z nimi porozumiewać za pomocą telepatii.
Książka, jak na współczesne standardy jest dość niewielka objętościowo, ma bowiem tylko 200 stron i można by ją potraktować jak minipowieść, albo dłuższe opowiadanie.  Czyta się ją dość szybko, bo  (tu należy się autorce duży plus),  jest napisana starannym i przystępnym językiem, bez żadnych udziwnień w nazewnictwie.
Tomów Kronik Obernewtyn jest już 7 i kolejny, ósmy w zapowiedzi, więc od razu wiadomo, że na tym przygody Elspeth się nie skończą.  Mimo, że pierwszy tom oceniam dość ostrożnie, chętnie poznałabym treść kolejnych. Chciałabym dowiedzieć się, czy na przestrzeni lat, gdy powstawały kolejne książki, a ich autorce przybywało lat, czy sama Elspeth w skutek tego także się zmieniła. Wiadomo, że często bohaterowie i ich twórca razem dorastają. Choćby z tego powodu, gdy nadarzy się okazja, sięgnę po tom drugi.



Dziękuję!

czwartek, 25 grudnia 2014

Spadł!

Prezenty drobne, niekiedy ulotne, cieszą mnie najbardziej. 
Wigilia była do południa deszczowa, a potem strasznie wietrzna. Gdy byłam mała, moja Mama mawiała, że to biesy z wiatrem tańcują. Nie przepadam za taką pogodą. Poza tym trochę brakowało atmosfery, bo co to za wieczerza wigilijna, gdy za oknem ani grama śniegu. 
Dziś mój Rufik zażyczył sobie spacer o 6.30. Wyszliśmy, w tym ja na tzw. półautomacie, ale wtedy jeszcze nic nie było. 1,5 godziny potem po wstaniu z łóżka, zobaczyliśmy za oknem przyprószone śniegiem podwórko! Nigdy jeszcze widok śniegu aż tak mnie nie ucieszył! Temperatura jest póki co na plusie, więc nie ma gwarancji, że śnieg się długo utrzyma, ale cieszymy się chwilą! 
A u Was? Też trochę zaśnieżyło?
Pozdrawiam i jeszcze raz Wesołych Świąt!

wtorek, 23 grudnia 2014

Gdy choinka już ubrana...

Najlepsze życzenia radosnych i spokojnych chwil spędzonych 
przy pięknie ubranej choince, koniecznie w gronie rodzinnym. 
Pięknie i smacznie zastawionego stołu, dźwięcznie brzmiących kolęd 
i umiejętności cieszenia się z rzeczy i prezentów drobnych i małych, 
bo to one składają się na te większe. 
Najlepsze życzenia! 

P.S. Nasza choinka już ubrana. A Wasze? 
Królewski piernik już upieczony. A jutro od rana czeka nas lepienie pierogów, uszek, gotowanie barszczu i smażenie karpia. 
A jak u Was? 
Pozdrawiam i udanych przygotowań! 


sobota, 20 grudnia 2014

K. A. Tucker: Dziesięć płytkich oddechów

Autor: K.A. Tucker
Tytuł: Dziesięć płytkich oddechów
Stron: 421
Wydawca: FILIA





Po przeczytaniu powieści Jedno małe kłamstwo zdałam sobie sprawę, że jest to jakby druga część losów sióstr Cleary i w zasadzie najpierw powinnam przeczytać właśnie Dziesięć płytkich oddechów. Piszę jakby, bo tak naprawdę, każda z książek przedstawia losy Kacey i Livvie w odstępie kilku lat.
W książce Dziesięć płytkich oddechów poznajemy szczegóły tragicznego wypadku, ale i bez ich znajomości, można z powodzeniem czytać książki w dowolnej kolejności, jako dwie oddzielne historie, połączone jedynie pokrewieństwem bohaterek. 
Główną bohaterką tej książki jest Kacey Cleary. Dziewczyna brała bezpośredni udział w wypadku, w którym zginęli jej rodzice, chłopak i najlepsza przyjaciółka, a sama Kacey uwięziona w uszkodzonym samochodzie doznała poważnych obrażeń nie tylko na ciele, ale też na duszy. O ile rany cielesne zagoiły się dość ładnie, o tyle kondycja psychiczna dziewczyny jest w opłakanym stanie. Kacey ma już za sobą kilkuletni romans z narkotykami, alkoholem i przypadkowym seksem i póki co udało się jej z tym zerwać ze względu na młodszą siostrę Livvie, która pozostaje pod jej opieką.  To jednak nie wszystko. Zachowaniem Kacey rządzi niepohamowana agresja, fobia w postaci niepodawania nikomu ręki oraz chroniczna niechęć przed  dopuszczeniem kogokolwiek do siebie choćby odrobinę bliżej.
Wygląda jednak na to, że zła passa sióstr powinna minąć. Po nieciekawym i niezbyt udanym mieszkaniu u wujostwa, dziewczyny wyjeżdżają do Miami i tu postanawiają rozpocząć wszystko od nowa.
Wprowadzają się do wynajętego mieszkania, Kacey znajduje pracę, a Livvie idzie do nowej szkoły. Kacey najchętniej na tym by poprzestała, ale okazuje się, że nie da się żyć, nie dopuszczając do swojego życia ludzi żyjących tuż obok. W ten sposób dziewczęta poznają nową sąsiadkę Norę z córeczką Mią, dziwacznego gospodarza domu Tannera oraz tajemniczego i magnetycznego Trenta. Ten ostatni od razu się Kacey spodoba i wyzwoli w niej pragnienia, o których myślała, że już nigdy ich nie doświadczy. 
Co mi się bardzo w budowie fabuły spodobało, to po pierwsze kreacja postaci Kacey oraz fakt, że pomimo oczywistego iskrzenia między główną bohaterką i Trentem, nie wybucha od razu ognisty, oparty na łóżkowych igraszkach romans. 
Kacey ma problem i to naprawdę poważny. Cierpi na Zespół Stresu Pourazowego i choć nie chce się do tego przyznać, nie umniejszają go treningi na siłowni ani, wbrew temu co sądzi sama zainteresowana, nie pomoże w tym seks. Tym trudniej zrozumieć Trenta, który od początku Kacey hamuje i powtarza, że nie chce jej wykorzystać. Wszelkimi sposobami stara się też namówić dziewczynę na terapię lub przyjęcie fachowej pomocy. Skąd tak dobrze wie, czego jej trzeba? Odpowiedź na to pytanie okaże się dość zaskakującą, choć w połowie książki, na podstawie jednej z rozmów, już można się samemu domyślić, o co chodzi. 
Powieść jest napisana prostym językiem, dzięki czemu jest zabawna i czyta się naprawdę szybko. Moim zdaniem jest znacznie lepsza od swojej kontynuacji, choć tu rzecz jasna można by się sprzeczać. Wszystko zależy od tego, którą parę się bardziej polubi: Kacey i Trenta czy Livvie i Ashtona. Mimo wszystko wątek Kacey i Trenta był ciekawszy. Nieprzepracowany stres i noszony w sobie uraz, czynił z obojga nie tylko wybuchową parę, ale i bardzo ciekawych ludzi. Żadna z tych postaci nie jest papierowa, wręcz przeciwnie oboje są głęboko prawdziwi. Smaczku dodaje fabule postać dr Staynera; takiego terapeuty tylko pozazdrościć!
Dziesięć płytkich oddechów to bardzo fajnie napisana książka. Czyta się jeszcze lepiej. Polecam!

 Dziesięć płytkich oddechów |Jedno małe kłamstwo


wtorek, 16 grudnia 2014

Ratunku! Potwory opanowały Tokio!

Autor: Richard Garfield
Tytuł: Potwory w Tokio
Wydawca: EGMONT
Limit wieku: 8+
Gra Roku 2014 











Trzeba przyznać krainom i stworom z gier planszowych, że nie próżnują i na różne sposoby próbują wciągnąć nowych graczy w swoje rewiry.  Jeszcze dobrze nie wyzwoliłam się spod wpływu Mumii w bandażach, już mnie dopadli Apacze i Komancze. Teraz zaś w magicznej scenerii zbliżających się Świąt przychodzi pora, by rozprawić się z Potworami w Tokio.
Tytuł Gry Roku 2104 jest jak najbardziej zasłużony. Najpierw wpada w oczy kolorowe pudełko i sympatyczna grafika z potworami na pierwszym planie. Oto mamy niepowtarzalną okazję nie walczyć z potworami, a wcielić się w jednego z nich! Od teraz jako wybrana bestia będziemy mogli niszczyć, rujnować i budzić grozę. Już same role, jakie przypadają graczom, są swego rodzaju novum. Ale to nie wszystko. Otwieramy pudełko i...
Oddycham z ulgą, bo dla mnie zawsze najważniejsza jest instrukcja obsługi. Jest. 
Kolorowa, z dokładnymi opisami akcji i funkcji poszczególnych elementów oraz bezcennym dodatkiem, który wyjaśnia najczęstsze wątpliwości, które mogą budzić się u graczy. 
Potem uwagę zwraca dość mała plansza, ale nie należy się tym przejmować, bo plansza tak naprawdę pełni w tej grze rolę drugorzędną. Ważniejsze będą wykonywane akcje i oczywiście potwory, która nie tylko są cudnie namalowane na twardych kartonikach, ale także mają podstawki, dzięki czemu będzie je można postawić! Coś pięknego!
Oprócz tego w skład zestawu wchodzą kości w liczbie ośmiu. Dotyczą one akcji związanych z potworami, a umieszczone na nich symbole zawierają punkty zwycięstwa, zdobywanej energii, ataku czy leczenia urazów. To jednak nie wszystko. 
Każdy potwór ma swoją planszę, na której w trakcie gry uczestnicy rozgrywki będą zaznaczać ile punktów zwycięstwa zdobyła ich bestia oraz ile punktów życia zyskała, bądź straciła.
Super!
Ale i to nie wszystko. 
Dodatkowo mamy tu 66 kart z przeróżnymi akcjami, bonusami i zadaniami,  28 małych żetonów - znaczników dymu, imitacji, zmniejszenia i trucizny, a także zielone kosteczki energii. 
Celem gry jest zdobywanie punktów, maksymalnie można ich zdobyć 20. Wygrywa ten gracz, który albo wspomniane punkty zdobędzie, albo jako jedyny pozostanie na placu boju. 
Grę rozpoczynamy od wyboru swojego potwora (i pasującej do niego planszy), a naprawdę jest w czym wybierać. Mamy tu: Meka Dragona, Alienoida, Krakena, Kinga, Cyber Bunny'ego oraz Giga Zaura.
Na planszy potwora punkty ustawiamy na zero. 
Karty z zadaniami należy potasować i razem z pozostałymi elementami rozłożyć na stole. 3 karty ze stosu, obrazkami do góry kładziemy obok; od tej pory będą one stanowić bank kart. 
Ten gracz, który wyda z siebie najbardziej przerażający ryk, może rozpocząć grę. W przypadku, gdyby ryki wyszły słabo, zaczynamy od najmłodszego. :)
Gracze mają do wyboru kilka działań: rzuty kostkami, wykorzystanie symboli, które na nich są, zakupienie kart czy zakończenie tury. 

Jeśli gracz zdecyduje się na rzut kostkami może wtedy wykonać maksymalnie 3 rzuty w swojej turze. Po każdym rzucie odkłada wybrane kości, a po 3 rzutach wykonuje działania, wynikające z symboli na kościach. Przykładowo mogą to być: zdobycie punktów życia, zaatakowanie wybranego gracza, czy też zajęcie jego miejsca, po tym jak ranny opuści Tokio. Na koniec tury kości zostają przekazane graczowi po lewej. 
Gracz może też zdecydować, że zakupi karty, ale musi za nie zapłacić energią. Istnieje opcja wymiany kart, jeśli graczowi nie podeszły, ale tylko wtedy, gdy ma czym za nie zapłacić. W końcu tej energii wcale tak dużo przecież nie ma, a każda akcja kosztuje. Trzeba więc mądrze gospodarować siłami życiowymi naszej bestii i uważnie śledzić poczynania innych potworów. Należy też pamiętać, że ranić możemy wszystkie bestie poza  Tokio, jeśli sami w nim jesteśmy, a jeśli jesteśmy poza Tokio, to ranimy tych w mieście. 
Jak się dostać do Tokio? Otóż należy wylosować w kościach konkretny symbol.
Potwory w Tokio to rozgrywka, która naprawdę wciąga. Gdy opanujemy już wariant podstawowy, mamy możliwość rozegrania zaawansowanego. 
Gdy za oknem mamy ni to jesień, ni to zimę i trudno o bajkowy klimat, planszówka autorstwa Richarda Garfielda zapewni tam to, czego odmawia nam aura; atmosferę walki i wyzwania, a także możliwość pokazania innym graczom, jak zaciekła bestia w nas tkwi. 
Polecam i zachęcam. Potwory w Tokio to wspaniała rozrywka nie tylko dla grupy przyjaciół, ale też dla całej rodziny!

Dziękuję!


Zostań władcą prerii.  Apacze i Komancze
Nie daj się złapać Mumia w bandażach

niedziela, 14 grudnia 2014

Ella Harper: Cząstka ciebie

Autor: Ella Harper
Tytuł: Cząstka ciebie
Stron: 448
Wydawca: Prószyński i S-ka






Motyw kochającego się małżeństwa, które stara się o dziecko, jest  dość powszechny w literaturze i filmie. Temat ten porusza w swojej powieści Ella Harper.
Lucy i Luke Hartowie mają wszystko oprócz dziecka. Kochają się, znają swoje potrzeby, pielęgnują swój związek, mają dobre prace, dom, rodzinę, która ich wspiera. Nie mają jednak dzieci i to właśnie to przemożne pragnienie z biegiem czasu zdominuje ich małżeństwo, ich codzienne życie, a nawet życie ich przyjaciół. 
Początkowo nic nie zapowiada tego, że starania się o dziecko położą się przykrym piętnem na ich dalszym życiu. Wszystko jest w porządku, do chwili, gdy Lucy zaczyna tracić kolejne ciąże, a tymczasem w każdym innym związku dookoła dzieci przybywa, jak na ironię. 
Lucy i Luke starają się tym nie przejmować, wierząc, że i oni w końcu powołają do życia upragnione dziecko. Jednak kolejne poronienia, rozmowy z lekarzami i specjalistami, kolejne nadzieje i ich przykra utrata powodują, że choć pozornie wszystko wydaje się w porządku, to jednak na ich małżeństwie pojawia się coraz większa rysa.  Każda kolejna strata, zmienia zarówno Lucy, jak i Luke'a, co może być o tyle przykre, że zazwyczaj zakłada się z góry, że żal po poronieniu odczuwają tylko kobiety.
Wtedy dochodzi do podwójnej tragedii. Luke ma w pracy wypadek, w wyniku którego zapadnie w śpiączkę, a w tym samym czasie Lucy straci kolejne dziecko.
Od tego momentu Lucy będzie musiała nie tylko zmierzyć się z nową rzeczywistością, ale też z nowo poznaną prawdą o ukochanym mężu. Czy kochający i wierny mężczyzna byłby zdolny do zdrady? Czy przypadkiem spotkana Stella mówi prawdę, czy oczernia? Czy pogrążona w bólu kobieta, obsesyjnie pragnąca dziecka, nie staje się przypadkiem zbyt samolubna i ślepa na potrzeby męża? 
W trakcie trwającej kilka miesięcy śpiączki Luke'a Lucy przejdzie długą drogę, od głębokiej rozpaczy, przez złość, zawód, gorycz, aż do spokojnego wejrzenia w samą siebie i to ostatnie właśnie spowoduje, że być może będzie skłonna nie tylko wybaczyć, ale przede wszystkim zrozumieć.
O ile na początku opis treści mnie bardzo zaciekawił, o tyle potem, w trakcie czytania kolejnych rozdziałów, okazało się, że autorka nie wymyśliła nic, czego inni autorzy już czytelnikom nie zaprezentowali. 
Przede wszystkim powieść jest dość długa, a akcja toczy się wolno. Fabułę śledzimy z kilku punktów widzenia; gdy mówi Lucy, jest to narracja pierwszoosobowa, a gdy wypowiadają się matka i siostra Luke'a, wtedy następuje zmiana narracji na trzecioosobową. Oprócz tego, wydarzenia bieżące są przeplatane retrospekcjami sprzed lat 8, kiedy to Luke i Lucy się poznali. O ile opowiadanie o kolejnych latach ich związku jeszcze jestem w stanie zrozumieć, o tyle nie bardzo zasadne wydaje mi się skupianie się na romansie młodszej siostry Luke'a  z jej wykładowcą. Od razu wiemy i sama zainteresowana też, że związek nie ma przyszłości i że zmierza to do ślepego punktu, a oprócz tego z historią Lucy i Luke'a nie ma nic wspólnego. 
Nie podobało mi się zakończenie, choć to już raczej kwestia gustu. Uważam, że finałowa decyzja bohaterki, zamiast pozwolić jej na pójście dalej, w rzeczywistości na długo zatrzyma ją w tym samym miejscu. Dlatego po lekturze odczuwam lekki zawód, bo spodziewałam się trochę czegoś innego. Myślę jednak, że znajdą się czytelnicy, którym powieść przypadnie do serca i wzruszy. Dlatego ani nie polecam ani nie odradzam.

Dziękuję!

piątek, 12 grudnia 2014

M. John Harrison: Droga serca

Autor: M. John Harrison
Tytuł: Droga serca
Seria: Uczta Wyobraźni
Stron: 240
Wydawca: MAG






Pisarska fantazja może się kierować różnymi prawami i chadzać drogami, których nikt dotąd nie dostrzegał i którymi nie przemierzał. Może każdy motyw zilustrować dowolnie lub wywrócić go na zupełnie inną stronę i tylko od gustu czytelnika zależy, czy mu się to spodoba, czy nie, czy go to zachwyci, oburzy, znudzi, zniesmaczy. Ważne, by dzieło wzbudziło jakiekolwiek uczucia, bo chyba głównie o to chodzi.
Uczta Wyobraźni jest serią szczególną. Pojawiają się w niej pozycje, których próżno by szukać gdzie indziej i są to teksty naprawdę wielowymiarowe. Nie każdemu przypadną one do gustu, domyślam się, że co czytelnik to interpretacja. Obecnie seria tak się już rozrosła, że każdy, nawet najbardziej wymagający czytelnik, z pewnością znajdzie w niej coś dla siebie. 
Uczta Wyobraźni sięga po teksty dość stare, jak na nasze standardy. W myśl tej zasady, pierwsze wydanie Drogi serca ukazało się w oryginale w roku 1992, a więc ponad 20 lat temu. M. John Harrison jest autorem znanym i cenionym, nagrodzonym m.in. nagrodami im. P. Dicka i A. Clarke'a. 
Czy zatem dzisiaj, książka, której niebawem wybije ćwierćwiecze, może jeszcze czymś zachwycić czytelnika? 
Muszę przyznać, że pomimo niewielkiej objętości, lektura Drogi serca, do łatwych nie należała. Dlaczego? Chyba głownie dlatego, że opis treści sugeruje coś innego, a im dalej w lekturę, tym bardziej oddalamy się od opisu, który jak dla mnie był bardzo zachęcający. 
Troje studentów, przyjaciół i Yaxley, jeden tajemniczy typ, dziwaczny, mówiący o sobie, że jest magiem. Tych ludzi połączy tajemniczy rytuał, który za namową Yaxleya, odprawią. To, co się tam wydarzy, na zawsze zmieni ich życie oraz ich samych. Obudzi w nich też tęsknotę za czymś odległym i ulotnym. Przez całe swoje życie będą się tego i obawiali i za tym tęsknili. Nigdy nie będą ani w pełni szczęśliwi ani zdrowi. Ucieczka przed koszmarami, to na tym się skupią, choć są świadomi, że nie dadzą rady uciec. Gdyby może jeszcze więcej ze sobą rozmawiali, mieli dla siebie więcej wyrozumiałości, ale zbyt mocno skupiają się na sobie, by dostrzec, że inni, obok nich też cierpią. Może gdyby pomogli sobie nawzajem, sprawy potoczyłyby się inaczej? To już tylko moje domysły.
Opis był obiecujący. 
Historia jest opowiadana z punktu widzenia jednego z bohaterów, najmniej poszkodowanego. Nie potrafi on sobie ułożyć życia, chyba głównie dlatego, że wciąż skupia swoją uwagę na problemach przyjaciół, którzy miotają się i męczą w nieudanym, niedobranym związku. Nie dostrzega, że cierpią na tym jego sprawy i że w gruncie rzeczy pomaga niewiele. Gdy to sobie uświadomi, będzie już za późno.
Sądziłam, że fabuła będzie dotyczyć przeżyć bohaterów, w związku z rytuałem, a wszystko będzie zmierzać ku finałowi, w którym nie tylko wielką rolę odegra mag, ale i zaskoczy on czytelnika rewelacją, co się wydarzyło przed laty. Co takiego zrobili studenci? Możliwości może być wiele; w końcu młodość i lekkomyślność to mieszanka wybuchowa.
Finał jednak rozczarowuje, ponieważ w ogóle nie dowiadujemy się, co się wtedy stało. Niby są jakieś drobne przesłanki, aluzje, ale, jak dla mnie, za mało konkretne, by coś w tego wysnuć.
Przyznam, że uczucia mam mieszane i to do tego stopnia, że trudno mi określić docelowego odbiorcę powieści. To dlatego ani nie polecam, ani nie odradzam.
 Dziękuję!

czwartek, 11 grudnia 2014

Lois Lowry: Skrawki błękitu

Autor: Lois Lowry
Tytuł: Skrawki błękitu
Seria: Tetralogia Dawcy
Stron: 290
Wydawca: Galeria Książki






Na powieść Skrawki błękitu, kontynuację rewelacyjnego Dawcy, czekałam niecierpliwie. Przed lekturą sprawdzałam opisy treści i wiedziałam co prawda, że kolejna książka nie będzie kontynuacją losów Jonasza, ale i tak byłam bardzo pozytywnie nastawiona. 
Druga powieść z serii zwanej Tetralogią Dawcy powstała 7 lat, po wydaniu Dawcy i nie wiem, czy przez ten czas zmienił się warsztat autorki, czy początkowo Dawca miał być pojedynczą książką, jednak już na samym początku widać pewne różnice nie tylko w narracji, ale i w kreacji świata przedstawionego. O tym jednak poniżej. Zacznijmy od początku. 
W społeczności, w której mieszka i żyje Kira, nie ma miejsca dla ludzi ułomnych. Uważa się, że są oni bezwartościowi i że nic dobrego z nich nie będzie. Kira ma niesprawną nogę i mocno utyka. Przeżyła w tej osadzie tak długo tylko dlatego, że jej matka mocno o to walczyła. Teraz jednak, po jej śmierci, Kirę prawdopodobnie czeka wygnanie. Z chromą nogą nie jest atrakcyjną kandydatką na żonę czy matkę i już są w osadzie osoby, które chciałyby zagarnąć jej ziemię. Sprawa trafia przed Radę Opiekunów i ku zaskoczeniu wszystkich Kira nie tylko nie zostaje wygnana, ale też otrzymuje bardzo ważną funkcję. Od tej pory jej zadaniem będzie naprawiać rytualną szatę Śpiewaka oraz wyszywać na niej kolorowymi nićmi kolejne elementy, które razem tworzą barwną, pełną tajemnic historię ludzkości. 
Początkowo Kira jest bardzo zadowolona ze zmiany, jaka zaszła w jej życiu. Uczy się nowych rzeczy, poznaje tajniki tworzenia kolorów z ziół, korzeni i kwiatów, żyje wygodnie i bezpiecznie. Poznaje Thomasa, który potrafi pięknie rzeźbić, ma przy sobie także małego Matta i jego psa. 
Z czasem przekonuje się jednak, że Opiekunowie mają własne cele i własne sprawy, o których zwykli ludzie nie mają pojęcia. Coraz dobitniej zadaje sobie także sprawę, że ich intencje nie są tak czyste i bezinteresowne, jak początkowo myślała.
Dlaczego Opiekunowie tak pieczołowicie strzegą tajemnic ścieżki i dbają o szerzenie się plotek, że w lesie czyhają bestie? Do czego potrzebują uzdolnionych artystycznie dzieci?
Tym, co początkowo może szokować czytelnika, jest sam obraz osady. Ludzie pracują ciężko, mają duże rodziny, a jednak kompletnie nie mają potrzeby pomagania sobie wzajemnie w trudnych chwilach. Dzieci puszczane są samopas, a by nie krzyczały i nie psociły, zamyka się je w zagrodzie, dosłownie jak zwierzęta. Gdy ktoś zachoruje, nikt mu nie pomaga, mało tego rozkrada się jego warzywa, inwentarz, zajmuje ziemię. Chorych zostawia się samym sobie, a kalekich odsyła się, by umarli. Nikt tu po nikim nie płacze, ani nikomu nie współczuje. Ludzie są zgryźliwi, rozgoryczeni, zmęczeni. Opiekunowie za to żyją w starym gmachu Rady i mają wszelkie wygody. Przyznam, że kompletnie nie rozumiem, raz skąd ten rozdźwięk, dwa, dlaczego nikt nawet nie spróbuje tego zmienić. Mieszkańcom osady nawet nie przyszłoby do głowy marzyć o zmianach lub buntować się. Zabrakło mi tu wyjaśnienia tego stanu rzeczy, przez co stracił on na wiarygodności. Jedyna poszlaka, która mogłaby coś wyjaśniać, to wspomnienie o wielkiej Ruinie, która prawdopodobnie była czymś w rodzaju wielkiej wojny. Wiadomości na ten temat pojawiają się jednak rzadko i są nadzwyczaj skąpe. 
Sama Kira nie jest tak ciekawska i aktywna jak Jonasz z Dawcy. Jej prostota i przeciętność, sprawiają, że rzadko podejmuje działania, które umożliwiłyby jej odkrycie tajemnic Opiekunów. A okazji jest wiele, bo w końcu z nimi mieszka, więc trudno tu o wymówkę, że się nie dało. Kira po prostu jest mało przedsiębiorcza, zaś sam Thomas już tym bardziej.
Tajemniczo robi się dopiero, gdy na scenę wkracza osoba z przeszłości Kiry, ale jest to już sam finał i wydarzenie nie ma takiej mocy. 
Trzecia część ma kontynuować wątki z części drugiej, pojawi się Kira oraz Matt, który zdąży dorosnąć. To dlatego, choć w porównaniu z Dawcą, Skrawki błękitu wypadają nieco słabiej, dam serii szansę i chętnie przeczytam Posłańca.

Dziękuję!


Cykl Tetralogia Dawcy:
Dawca
Skrawki błękitu
Posłaniec (już niebawem)
...

W pępku uczniowskich pomysłów. 7.

Stare jak świat, ale wciąż bawi:
- Czy słonina jest ze słonia? Bo ja myślałam, że tak!

wtorek, 9 grudnia 2014

K.A. Tucker: Jedno małe kłamstwo

Autor: K.A. Tucker
Tytuł: Jedno małe kłamstwo
Stron: 430
Wydawca: FILIA






 Do przeczytania książki zachęcił mnie jej tytuł. Zastanawiałam się, co może on oznaczać i o jakie kłamstwo  chodzi. 
Lektura okazała się wciągająca i książkę przeczytałam w ciągu jednego wieczoru. Jednak, choć było całkiem zabawnie i miło, to chyba nie do końca się tego spodziewałam. Trochę zabrakło pazura, tego czegoś, co czyni romans dwojga bohaterów wyjątkowym. 
Główna bohaterka Livvie zaczyna studia z dala od domu i ukochanej siostry Kacey, która obecnie jest dla niej jedyną rodziną. Od czasu, gdy rodzice dziewczyn zginęli w wypadku samochodowym, dziewczęta są dla siebie wszystkim i łączy je naprawdę silna więź. Rozstanie boli, ale Kacey uważa, że studia daleko od domu pomogą Livvie uwolnić jej, jak to obcesowo nazywa, stłumioną energię seksualną. Livvie jest bowiem wyjątkowym typem dziewczyny; grzeczna, ułożona, porządna, pruderyjna, itd., itp. W planach ma studia medyczne i twarde postanowienie, że nic, ani nikt jej od tych planów nie odwiedzie. 
Jednak już pierwszego wieczora na imprezie studenckiej Livvie łamie kilka swoich postanowień, co zmieni jej dalsze życie na zawsze. Po którymś z kolei galaretkowym shocie, dziewczyna traci kontrolę nad przebiegiem wieczoru, a jej nagle uwolnione z psychicznej smyczy pragnienia, biorą nad nią górę. 
Przebudzenie następnego ranka jest bolesne i szokujące. Co Livvie robiła? Dlaczego obcy chłopak o zabójczo pięknym ciele śpi w ich pokoju,  a na pośladku ma świeżo wytatuowane słowo Irlandka? Dlaczego Livvie także ma tatuaż? 
Wydarzenia z tej imprezy będą bohaterce towarzyszyć jeszcze bardzo długo. Szybko okaże się, że przystojny Ashton chciałby o nich jak najszybciej zapomnieć, zatem i Livvie nie ma zbyt dużego wyboru. Dlaczego jednak ten czasem zimny i opanowany chłopak, gdy chce potrafi być uwodzicielski i prowokujący? Czy warto próbować poznać go lepiej, skoro potrafi być tak przykry, czy też może lepiej zaangażować się w znajomość z Connorem, który jest idealny i naprawdę Livvie lubi? Główna bohaterka będzie miała naprawdę niezły dylemat, a w rozwiązaniu będą jej pomagać siostra, współlokatorka Reagan oraz sympatyczny psychiatra dr Stayner.
Jak już wcześniej wspomniałam, książkę czyta się naprawdę dobrze. Historia jest napisana lekkim, prostym językiem, bohaterowie są sympatyczni, a dialogi są błyskotliwe i zabawne. 
Oczywiście królem całej historii jest Ashton; to gwiazda drużyny wioślarskiej, jak i całego kampusu, obiekt westchnień wszystkich dziewcząt, typ tyle sympatyczny, co i tajemniczy. Nie dopuszcza do siebie ludzi zbyt blisko, a  pod tatuażami ukrywa tragiczną historię z dzieciństwa. To taki typowy złoty łobuz, który na swoją złą opinię szczerze zapracował, ale dla głównej bohaterki z miejsca aktywuje proces zmiany na lepsze. Jak to jednak w takich historiach bywa, nie da się go nie lubić i wszystko można mu wybaczyć, bo przecież miał powody. 
Livvie za to jest jego przeciwieństwem, ale właśnie na tym to polega, czyż nie? W końcu to co inne, kontrastowe się przyciąga. Wtedy jest ciekawiej, bardziej intrygująco. Między bohaterami iskrzy i to całkiem mocno, choć zaskoczyła mnie scena, gdy doszło do finałowego zbliżenia. Nie wiem, czy autorka nie miała na nie pomysłu, czy po prostu bała się opisać je dokładniej. Wcześniejsze sceny pieszczot są dość szczegółowe, a gdy przychodzi do tej najważniejszej autorka zadowala się tylko stwierdzeniem, że w końcu do tego doszło. Rozbawiło mnie to.
Jedno małe kłamstwo to dobra historia na jeden wieczór. Jest lekka i fajnie nakreślona, myślałam jednak, że autorka dokładniej opisze relację dwójki głównych bohaterów, a tymczasem chwilami zadowalała się unikami. To dlatego decyzję o przeczytaniu książki pozostawiam do indywidualnego rozpatrzenia.

sobota, 6 grudnia 2014

Robert McCammon: Łabędzi śpiew, księga II

Autor: Robert McCammon
Tytuł: Łabędzi śpiew, księga II
Stron: 545
Wydawca: Papierowy Księżyc







Pierwsza księga Łabędziego śpiewu bardzo mi się spodobała, nie tylko ze względu na tematykę, ale także na bohaterów, którym nie dało się nie kibicować w ich poczynaniach. Jeśli zaś idzie o tych złych, to często nie mogłam otrząsnąć się z szoku, że człowiek może na własne życzenie stać się tak zepsuty moralnie. 
Wydawało mi się też, że książkę niepotrzebnie podzielono na dwie części, okazało się jednak, że nic bardziej mylnego. 
Byłam bardzo zaskoczona, gdy po rozpoczęciu drugiej księgi okazało się, że akcja toczy się 7 lat później. Taki przeskok ma swoje plusy. Spotykamy bohaterów, którzy już swoje przeszli, coś się w nich zmieniło, są starsi, bardziej doświadczeni przez życie. Przyznam, że zabieg ten bardzo przypadł mi do gustu. 
Po tych 7 latach chudych i chorych ponownie spotykamy Swan, Josha, Siostrę, Ronalda oraz tego złego, zwanego w powieści Przyjacielem. 
Mała Swan już nie jest mała. Obecnie ma 17 lat, choć czuje się i wygląda na wiele więcej. Z pięknej dziewczynki nie zostało już nic. Narośle zwane Maską Hioba pokrywają już całą jej głowę i opiekunowie dziewczyny Josh i Rusty boją się, że Swan długo nie pożyje.
Tymczasem Siostra z pomocą Paula z godnym podziwu uporem i determinacją kontynuuje swoją podróż. Podróż ta powinna się zakończyć odnalezieniem Swan i przekazaniem jej kryształu, ale Siostra nie wie dokładnie kogo lub czego szuka.
Niewiele zostało także z dawnego okularnika, jakim był Roland, miłośnik gier i komputerowych potyczek. Razem z Macklinem stworzyli Armię Doskonałych, która sieje pogrom w zniszczonej Ameryce. Zależy im tylko na broni i żywności, a metody, którymi się posiłkują, są delikatnie mówiąc, brutalne. Mistrzem przesłuchań i tortur stał się zwłaszcza Roland, w którym doprawdy trudno poznać dawnego wyrostka. 
Fabuła prowadzi do nieuchronnego spotkania nie tylko Swan i Siostry, ale też tych dwu kobiet z Rolandem i Macklinem. Będzie to nie tylko starcie dwóch skrajnie różnych ideologii, ale i silnych charakterów, które są przecież dla pozostałych przy życiu ludzi, wzorami.
Dławiony nienawiścią i karmiący się ludzkim bólem i beznadzieją Przyjaciel, zaciera ręce. Uwielbia takie widowiska, a zarówno Swan, jak i kryształ napawają go niewytłumaczalnym strachem, choć za nic się do tego nie przyzna.
Świat po katastrofie jest przypomina żywy, cuchnący grób. Nie widać nieba, nie ma roślin, pozostali przy życiu zamykają się w namiastkach domów, na ogół nie pomaga się innym, bo nikogo na to nie stać. 
Pojawienie się Swan w osadzie Mary's Rest, jest początkiem zmian. Zadziwiające, jak niewiele w sumie trzeba, by w ludziach na nowo obudziła się nadzieja, empatia i dbałość o potrzeby i bezpieczeństwo drugiego człowieka.
Druga część, w moim odczuciu, jest znacznie lepsza niż pierwsza. Czytałam ją z zapartym tchem, chcąc poznać nie tylko zakończenie tej historii, ale też wielką rolę, jaką miała w tym wszystkim odegrać Swan i tak pilnie strzeżony przez Siostrę kryształ. 
Bardzo podobała mi się, wymyślona przez autora idea Masek Hioba, niby tak prosta, a tak porywająca.   W myśl zasady, każdy dostaje to, na co swoimi czynami zasłużył, śledzimy ludzkie przemiany i ich nowe oblicza. Przyznaję, że od chwili przeczytania Magicznych lat tego autora, nazwisko McCammon zapadło mi w pamięć, ale teraz jestem zadeklarowaną miłośniczką prozy tego pomysłowego i utalentowanego człowieka. Bardzo mi się podobało i z pewnością jeszcze do tej książki powrócę.


Dziękuję!

oraz innej świetnej książki tego autora Magiczne lata

piątek, 5 grudnia 2014

W pępku uczniowskich pomysłów. 6.

Lekcja, tłumaczymy związki frazeologiczne.
Jeden z uczniów mówi:
- Ale Pani zna dużo słów. - ja na to:
- Dużo czytam, to mam bogate słownictwo. - Na to odzywa się inny uczeń:
- Ja też dużo czytam... w grach!

środa, 3 grudnia 2014

Jessica Treadway: Patrz na mnie

Autor: Jessica Treadway
Tytuł: Patrz na mnie
Stron: 448
Wydawca: Prószyński i S-ka






Powieść Patrz na mnie zaciekawiła mnie głównie opisem treści, dlatego gdy tylko do mnie trafiła, od razu zabrałam się za czytanie i nie mogłam się od niej oderwać aż do samego finału. Sklasyfikowana została jako sensacja i kryminał, jednak nie do końca się z tym zgadzam. Cała historia co prawda trzyma w napięciu, ale ja dorzuciłabym do tego jeszcze kategorię dramat psychologiczny. Wnikliwe opisy relacji między członkami rodziny Schutt bardzo mi się podobały. 
Trzy lata temu (a właśnie zbliża się rocznica) Hanna i jej mąż Joe zostali napadnięci we własnym domu, we własnym łóżku. Sprawcą napadu miał być Rud, chłopak ich młodszej córki. W wyniku ciężkiego pobicia młotkiem do krykieta Joe zmarł, a Hanna właściwie cudem uniknęła śmierci. Blizny i szpetotę ukrywa pod włosami, a wścibskich spojrzeń sąsiadów unika jak tylko może. Separuje się od starych przyjaciół, z towarzysza ma tylko psa i żyje głownie wspomnieniami. To właśnie z tych wspomnień dowiadujemy się jak funkcjonowała rodzina Schuttów. A funkcjonowała całkiem normalnie. Żyli skromnie i uczciwie, ich związkiem nie targały żadne burze, a dwóm córkom starali się poświęcać tyle samo czasu i uwagi. Z matczynych refleksji wyłania się jednak dość wyraźny obraz młodszej córki Dawn. O ile starsza Iris, jest zdolna, towarzyska i lubiana, o tyle Dawn, jest tą zezowatą, niezdarną, bardziej powolną, żeby nie rzec nieudaną. Dawn żyje we własnym świecie, o czym rodzice dowiadują się już po czasie. W marzeniach jest znana, piękna, lubiana, nie ucieka jej oko, a więc nikt się z niej nie śmieje. Można by powiedzieć, że Dawn miała prawie wszystko, ale czuła się kompletnie wyobcowana. Próżno jednak szukać błędów czy niedopatrzeń w wychowaniu Dawn przez rodziców, choć gdyby już chcieć się do czegoś przyczepić, to można by powiedzieć, że za dużo chronienia i pobłażania, a za mało mówienia pewnych ważnych rzeczy wprost.
Główną bohaterkę, Hannę poznajemy w dość trudnym dla niej momencie życiowym. Oto zbliża się apelacja
Ruda i jeśli Hanna nie zgodzi się zeznawać, jeśli nie spróbuje sobie przypomnieć wydarzeń tamtej nocy, cyniczny morderca i socjopata, wyjdzie na wolność. Bardzo prawdopodobne, że Hanna zdecydowałaby się szybciej, gdyby nie ukryte głęboko przeświadczenie, że Dawn również miała w napadzie swój udział i wcale nie jest niewinną ofiarą, a sprawcą. 
Dawn ma obecnie 21 lat i niewiele się zmieniła. Nadal jest uległa, bezwolna, nie skończyła studiów, nie ma pracy i nie wie, czego chce od życia. Po co wraca do rodzinnego domu właśnie teraz? Jakie są jej intencje? 
Tego łatwo się domyślić, bo wiadomo od razu, że autorka nie zamierzała tego przed czytelnikiem ukrywać, skupiła się raczej na tym, jak do tego doszło. 
Książkę przeczytałam w dwa wieczory, tak byłam ciekawa zakończenia.
Świat zna wiele historii, gdy dziecko obraca się przeciwko własnym rodzicom. Często jest to dyktowane złym wpływem, poczuciem doznanej krzywdy, minionym konfliktem, a nawet chciwością czy pazernością. Wtedy, gdy się o tym słyszy, jest to przynajmniej w części zrozumiałe. 
W rodzinie Schuttów nic takiego nie miało miejsca, a jednak od razu widać, że z Dawn jest coś nie tak. Denerwuje jej powolność i naiwność, która każe jej wikłać się w ciągłe kłopoty lub narażać się na ludzkie drwiny. Ta sama ociężałość nie pozwala jej wyciągać żadnych wniosków na przyszłość, co powoduje, że znowu ufa tym, którzy wcześniej sprawili jej przykrość.
Postać Dawn wzbudziła we mnie wiele emocji i do dziś nie przestaję się zastanawiać nad jej fenomenem. Nie można o niej powiedzieć, że jest amoralna, bo człowiek amoralny wie, że robi źle, ale nic sobie z tego nie robi. Dawn tymczasem, żyjąc w swoim wyimaginowanym świecie, nie rozumie, że to co zrobiła, nie tylko zniszczyło jej rodzinę, ale było zwyczajnie złe. Nie rozumie, nie odczuwa więc wstydu, skruchy czy wyrzutów sumienia. Jej postępowanie przypomina trochę zachowanie człowieka upośledzonego umysłowo; który przykładowo nie rozumie, dlaczego skoro pisał w komputerze na kolorowo, to wydrukowany w czarno-białej drukarce tekst już tych kolorów nie ma. Tłumaczy sobie to więc, że kolory "tam zostały", ale ponieważ jego umysł z różnych przyczyn nie działa tak, jak umysł człowieka zdrowego można mu to wybaczyć.
Dawn natomiast działa zupełnie inaczej. Podobnie jak jej matka, Hanna, chcielibyśmy otrzymać wyjaśnienie, przyczynę, dla której do tego doszło i jest to zrozumiałe, bo każdy rodzic w trudnych chwilach szuka odpowiedzi. Tutaj jednak takiej odpowiedzi nie dostajemy, dlatego zachowanie Dawn, podbudowane takim życiorysem, tak czytelnika szokuje.
Patrz na mnie to dobry dramat psychologiczno - obyczajowy. Historia w niej opowiedziana na długo zapada w pamięć i jest nietuzinkowa. Dlatego polecam ją każdemu, kto takiej właśnie historii dla siebie szuka.

Dziękuję!

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Robert McCammon: Łabędzi śpiew, księga I.

Autor: Robert McCammon
Tytuł: Łabędzi śpiew, księga I
Stron: 516
Wydawca: Papierowy Księżyc






Świat staje na skraju wojny, a chwilę potem dwa wielkie mocarstwa; Rosja i Ameryka, atakują się niemal w tym samym czasie. Decyzja jednego człowieka, prezydenta Stanów Zjednoczonych, sprawia, że w bardzo krótkim czasie, świat, jaki wszyscy znali, przestaje istnieć.
Setki uzbrojonych głowic atomowych niszczy planetę Ziemię i obraca ją w perzynę. Gdy opadają pierwsze pyły, wyłania się obraz nędzy, beznadziei i rozpaczy.
Plugawe zło, lubujące się w ludzkim bólu i upadku, poniżej wszelkich norm moralnych, podnosi głowę i z upodobaniem czeka na..., na co? Ano właśnie, czeka na swój wielki moment triumfu. 
Ale po kolei. 
Akcja pierwszej księgi Łabędziego śpiewu, książki, za którą Robert McCammon otrzymał nagrodę Brama Stokera w kategorii powieść roku, zaczyna się na kilka godzin przed wielkim wybuchem. Wtedy też poznajemy grupę głównych bohaterów, którzy, póki co, są jeszcze podzieleni na grupy, ale nietrudno się domyślić, że w decydującym momencie przyjdzie się im spotkać, a być może nawet ze sobą zmierzyć. 
Życie 10-letniej Sue Wandy Prescott, zwanej pieszczotliwie przez mamę, Swan zmienia się już w chwili, gdy matka postanowi opuścić swojego kochanka i wyruszyć w kolejną podróż w nieznane. Gdy zatrzymują się na postój na jednej z przydrożnych stacji benzynowych Kansas, nie wiedzą jeszcze, że już niedługo przyjdzie się im rozstać. To właśnie tutaj Swan pozna Josha, byłego zapaśnika, który od tej pory będzie jej obrońcą i towarzyszem podróży. 
W ruinach Nowego Jorku, żebraczka, która kiedyś miała inne, lepsze niż teraz życie, postanawia wyruszyć w długą drogę. Razem z przypadkowo poznanym Artiem, popychana mocą szklanego pierścienia, niczym biblijny apostoł, będzie się kurczowo trzymała powierzonej jej misji, a jej twardość i stanowczość, zaimponują niejednemu. Zdezorientują także spotkanego w drodze tajemniczego mężczyznę, który nie będzie tym za kogo się podaje. 
Gdy pod wpływem ataku rakietowego, olbrzymi bunkier we wnętrzu góry w Idaho, zmieni się w podziemne więzienie, młody Roland będzie musiał się szybko dostosować do sytuacji, a to co do tej pory znał tylko dzięki grom komputerowym, okaże się boleśnie prawdziwe.
Łabędzi śpiew jest porównywany do monumentalnego, genialnego i cudownego Bastionu Stephen Kinga, jednak nie jest to do końca trafne porównanie. Obie książki łączy co prawda temat, świata po katastrofie i motyw podróżników, zmierzających do miejsca, w którym rozegra się ostateczna batalia Dobra ze Złem, ale o ile Bastion jest skierowany do starszych czytelników, o tyle Łabędzi śpiew z powodzeniem mogą czytać także i młodsi.
Oczami przemierzających Amerykę bohaterów, możemy dokładnie przyjrzeć się rozmiarom katastrofy. Świat przestał być miły i w miarę bezpiecznym miejscem. Swan, Josh, Siostra i Artie przekonają się o tym nie raz. Wszędzie czyhają niebezpieczeństwa; albo ze strony wygłodniałych dzikich zwierząt, albo ze strony odczłowieczonych i pozbawionych wszelkich hamulców ludzi. Pomoc, troska i humanitarne podejście do drugiego człowieka stają się towarem deficytowym, w ich miejsce wchodzą natomiast brutalna siła, okrucieństwo oraz wszelkiej maści deprawacje.
Początkowo akcja toczy się dość wolno, ale jak dla mnie było to bardzo przyjemne, takie oczekiwanie na to co się wydarzy i możliwość spekulacji, kim będą głowni bohaterowie powieści. 
Bardzo polubiłam Josha, Artiego i Siostrę, ale gołym okiem widać, że plan pierwszy będzie tu należał do młodego pokolenia. 
Zastanawiająca jest nad wyraz dojrzała Swan, którą obdarzono mocą wpływania na rośliny i ich wegetację. Pomimo poparzeń i brzydoty, która stała się jej udziałem, dziewczynka zachowała niewinność i czyste serce. Niestety nie można tego samego powiedzieć o Rolandzie, który od samego początku wchodzi w rolę Królewskiego Rycerza i poddany Maklinowi, staje się jego prawicą i wykonawcą wszelkiej woli. Jego deprawacja szokuje i naprawdę daje do myślenia. Oczywiście dużo zależy od dorosłych towarzyszących Swan i Rolandowi, ale nie uważam, żeby to był akurat czynnik decydujący.
Powieść czyta się naprawdę szybko. Akcja dotyczy raz jednych bohaterów, by za chwilę przyjrzeć się tym drugim. Pierwsza część kończy się w takim momencie, że trudno się domyślić co dalej, dlatego najlepiej od razu sięgnąć po drugi tom.
Kto wykona łabędzią pieśń w drugiej części i czy będzie to ostatnie co zrobi przed śmiercią czy też może stanie się to przyczynkiem do czegoś zupełnie nowego? Warto się o tym przekonać samemu, dlatego zachęcam do lektury.

Dziękuję!

niedziela, 30 listopada 2014

Alan Bradley: Gdzie się cis nad grobem schyla

Autor: Alan Bradley
Tytuł: Gdzie się cis nad grobem schyla
Seria: Flawia de Luce, cz.5. 
Stron: 323
Wydawca: Vesper






Przegapiłam premierę 5 tomu przygód Flawii i doprawdy sama nie wiem, jak to się stało. Dlatego, gdy już stało się dla mnie jasne, że piąta część ujrzała światło dzienne, czym prędzej dokonałam jej zakupu i zabrałam się za lekturę. 
Dla przypomnienia. 
Od zakończenia II wojny światowej minęło kilka lat. Angielska społeczność stopniowo zapomina o przeżytym koszmarze i na nowo organizuje sobie życie. 
12-letnia Flawia mieszka z tatą i dwiema starszymi siostrami  w wielkim wiktoriańskim domu, który kryje w sobie wiele tajemnic, ale najlepszą z nich jest stare chemiczne laboratorium, po wuju. Flawia wzięła lokal w posiadanie i używa go kiedy i jak może. Bo Flawia kocha chemię i uwielbia każdy proces rozkładać na chemiczne reakcje. Drugą pasją dziewczynki są zagadki kryminalne, w których rozwiązywaniu chemia odgrywa niepoślednią rolę. 
Niewielkie Bishop's Lacey może i jest senną osadą, miejscem, do którego wrony mogą mieć kłopot z dotarciem, ale dzieje się w nim całkiem sporo. Policja nie ma czasu próżnować, trupów było już kilka, a sekretów jest całkiem dużo. Wścibska i bystra Flawia ma ręce pełne roboty. 
W tomie 5 całe miasteczko ogarnia podniecenie, z powodu planowanej ekshumacji szczątków świętego Tankreda, patrona miejscowej parafii. 
Już na samym początku otrzymujemy trupa i to umieszczonego w dość nietypowej scenerii. Flawia z właściwym sobie uporem i swadą zabiera się za rozwiązywanie zagadki, zgłębiając przy okazji kolejne sekrety (te zupełnie niewinne i te całkiem grzeszne) mieszkańców.
Tymczasem nad rezydencją de Luce gromadzą się ciemne chmury. Kłopoty finansowe i te związane z prawem spadkowym, przerastają tatę Flawii i wszystko wskazuje na to, że rodzina będzie musiała się wyprowadzić. Przypadkiem Flawia dowiaduje się też, że jedna z jej sióstr planuje zamążpójście. Który z dość licznych adoratorów zostanie szwagrem małej detektyw?
Seria o Flawii jest jedną z moich ulubionych. Świat widziany z perspektywy 11-latki, zostawionej samej sobie, pozbawionej opieki zaginionej matki i uwagi pogrążonego w powojennej traumie ojca, jest mimo wszystko barwny, ciekawy i godny poznawania.
Gdy jednak spojrzeć na to okiem dorosłego (i nauczyciela), to tak naprawdę gołym okiem widać, że sytuacja nie tylko rodziny, ale i samej Flawii jest niewesoła. Dziewczynka biega samopas, wychodzi kiedy chce, wraca kiedy chce, często chodzi brudna i głodna, a gdy już wymaga opieki, najczulej otacza ją nią stary kompan ojca, a obecnie ogrodnik i złota rączka. Załamany życiem i brakiem wieści o żonie, ojciec rodziny błądzi gdzieś pomiędzy wspomnieniami i tym, co było, a sam widok córek sprawia mu ból. Ten człowiek sam potrzebuje pomocy, ale z drugiej strony już po raz któryś złości mnie ta jego życiowa ślamazarność i brak energii w działaniu, gdy chodzi o dobro dorastających córek.Flawia z pewnością nie jest "łatwym" dzieckiem to fakt, ale przede wszystkim pragnie czułości i uwagi, a tego nie dostaje ani od ojca, ani od skupionych na sobie sióstr.
Piąta część momentami bywa zabawna i zaskakuje, ale nie jest to już ten cięty dowcip i psikus goniący psikus, jak w tomach 1-3. Czwarty był już nieco słabszy, ale jeszcze na granicy. Część piąta jest chyba najsłabsza ze wszystkich dotychczasowych. Były w niej oczywiście zabawne momenty, ale przez większość czasu, jakby zabrakło pazura. 
Finał za to zaskakuje i pozostawia duży niedosyt. Co będzie dalej? Rodzinę de Luce czeka prawdziwa rewolucja, pozostaje zatem tylko czekać na część szóstą.

Seria o przygodach Flawii: 
Tych cieni oczy znieć nie mogą | Gdzie się cis nad grobem schyla

czwartek, 27 listopada 2014

Brandon Mull: Łupieżcy niebios

Autor: Brandon Mull
Tytuł: Łupieżcy niebios
Seria: Pięć Królestw, t.1.
Stron: 440
Wydawca: Literacki EGMONT







Brandon Mull nie przestaje mnie zadziwiać. Ten człowiek to istna żyła złota, niewyczerpana kopalnia pomysłów.  Jeszcze dobrze nie ostygły trakty do genialnego Baśnioboru, jeszcze nie wygasły ognie przemian i rewolucji w Pozaświatowcach, a już czytelnicy otrzymują nową powieść tego autora osadzoną w całkiem nowych, niezwykłych realiach.
Mimo że ilustracja okładkowa sugeruje, że powieść jest skierowana do młodszych czytelników, to z powodzeniem mogą ją także przeczytać i ci całkiem dorośli. 
Historia jest opowiedziana bardzo ciekawie i czyta się jednym tchem. Ledwo się zaczyna czytać, a po niedługim czasie okazuje się, że jesteś w połowie książki.
Cała historia zaczyna się w Halloween. Główny bohater, Cole wraz z kolegami ze szkoły, wybiera się na wieczorne zbieranie słodyczy. Dzieciaki zastanawiają się, czy nie są już może na to zbyt duże, ale ostatecznie dają się ponieść atmosferze. Kiedy jednak znudzone, postanawiają się wybrać do nawiedzonego domu, którego podobno właściciel zrobił naprawdę niesamowite dekoracje, nie mogą przewidzieć, że decyzja o wejściu tam, zmieni ich całe życie. Dom okazuje się być czymś w rodzaju portalu. Dzieci natykają się w nim na łowców niewolników i złapane, jak rybki w sieć, trafiają do zupełnie innego świata. Cole ma szansę się uratować, ale rusza w ślad za przyjaciółmi i niedługo potem także staje się niewolnikiem. Czy jeszcze kiedyś zobaczy rodziców i siostrę? Czy w ogóle da radę wrócić do domu? Może być z tym trudno.
W tym całym nieszczęściu chłopiec ma jednak dużego farta. Szybko zostaje kupiony i to przez tytułowych Łupieżców niebios, czyli kogoś w rodzaju powietrznych piratów, którzy zajmują się przeszukiwaniem wiszących w powietrzu zamków, pełnych potworów. Znalezione tam skarby i artefakty są niezwykłe i mogą być niezłym źródłem dochodu. To tutaj Cole pozna Mirę, Jace'a oraz Drgawę i razem z nimi wyruszy w kolejną, długą i pełną niewiadomych podróż. 
Magiczne krainy kreowane przez Brandona Mulla mają to do siebie, że źle się w nich dzieje. Przybycie osoby z zewnątrz jest czymś w rodzaju katalizatora przemian. Czy tym razem tym Jokerem będzie Cole? Bardzo prawdopodobne, że tak, ale zanim w ogóle do tego dojdzie, upłynie sporo czasu. W posłowiu na końcu książki autor przyznaje, że zaplanował cykl na 5 tomów, a zatem dużo się tu jeszcze wydarzy. Myślę, że przyjaciele Cole'a, których stracił póki co z oczy (Jenny i Dalton), także odegrają tu sporą rolę. 
Pięć Królestw wpada pod jarzmo tyrana, który chce zawłaszczyć magię tylko dla siebie. Chcąc tego dokonać sprzymierzył się z siłami, które niekoniecznie będą wobec niego lojalne. Pozostawiona sama sobie magia wymyka się spod kontroli, a na Obrzeżach grasuje Spustosz.
Brandon Mull mimo młodego wieku i wielu obowiązków, bo jest przecież mężem i ojcem, nie przestaje tworzyć książek, które wciągają czytelnika na dobre. Tak jest i tym razem. 
Głowni bohaterowie są sympatyczni i choć tak młodzi, potrafią wykazać się pomysłowością i odwagą w sytuacjach kryzysowych. Pod płaszczem perypetii i niebezpieczeństw, których doświadczają Cole i jego przyjaciele, autor przemyca cenne treści i wartości takie jak przyjaźń, lojalność i skłonność do poświęceń. Autor w każdej ze swoich książek stara się o tym pamiętać, prawdopodobnie ze względu na swoich młodych czytelników.
Zadziwia i zachwyca rozmach, z jakim autor kreuje nowe miejsca, potwory i magiczne przedmioty. Przemieszanie przedmiotów i zachowań z naszego świata z tymi z innego wymiaru daje naprawdę fajny efekt.
Książka jest napisana prostym, przystępnym językiem, błyskotliwe dialogi dobrze równoważą ciekawe opisy, które umiejętnie oddają specyfikę Obrzeży. 
Widać, że cała intryga jest przemyślana i że jeszcze sporo się tu wydarzy, dlatego chętnie sięgnęłabym po kolejną część, na którą niestety trzeba jeszcze poczekać. 
Serdecznie polecam! Łupieżcy niebios to dobra pozycja książkowa dla czytelników w każdym przedziale wiekowym.


Dziękuję!

wtorek, 25 listopada 2014

Choleryk z Brooklynu

Reżyseria: Phil Alden Robinson
Scenariusz: Daniel Taplitz, Assi Dyan
Obsada: 
Robin Williams
Mila Kunis 
Peter Dinklage 
Melissa Leo
Gatunek: komedia, dramat, obyczajowy
Czas trwania: 83 min



W dzisiejszym na wskroś stechnicyzowanym i pędzącym do przodu świecie, w którym tak mało czasu mamy na chwilę oddechu i refleksji, każdy drobiazg może przyprawić nas o szybsze bicie serca, a każde nawet drobne wydarzenie lub nieopatrznie wypowiedziane słowa mogą przepełnić przysłowiową czarę goryczy.
A jak jest z głównym bohaterem Choleryka z Brooklynu
Jak sam tytuł mówi, Henry Altmann, w którego wcielił się nieodżałowany Robin Williams, nie lubi wielu rzeczy. Ich lista jest tak długa, że prościej byłoby chyba wymienić co lubi, a i to nie byłoby łatwe, bo chyba w stanie ducha bohatera, w jakim znajduje się na początku filmu, trudno byłoby cokolwiek znaleźć. 
Nabuzowany, po niegroźnej stłuczce z taksówkarzem, Henry (Robin Williams) udaje się do przychodni na umówioną wizytę do lekarza. Ma jednak pecha. Jego lekarz prowadzący wyjechał, a w zastępstwie przychodzi do niego młoda adeptka sztuki lekarskiej (w tej roli Mila Kunis), której przy bliższym poznaniu, także przydałaby się wizyta u specjalisty. 
Relacje bohaterów granych przez aktorski duet Williams/Kunis doskonale pokazują, jak w codziennym życiu łatwo oceniamy innych po pozorach. Skupieni na sobie i własnych problemach rzadko bierzemy pod uwagę fakt, że osoba, która właśnie się nami zajmuje, czy to w szpitalu, w sklepie czy w urzędzie, także ma własne życie, sprawy, problemy, smutki, radości. Nie widać tego na zewnątrz, bo przecież publicznie nie ujawniamy raczej tego, co nas od środka gnębi. Zakładamy maski: takie do pracy, do urzędu, słowem adekwatne do sytuacji. I tym sposobem zdenerwowany Henry przypiera do muru zmęczoną i poirytowaną lekarkę, a ona w chwili słabości, mówi mu, że zostało mu 90 minut życia. 
Zszokowany Henry spróbuje się skupić na tym co w takiej chwili jest najważniejsze czyli na rodzinie. Z żoną od dawna stracił wspólny język, brata (także wspólnika) w zasadzie ignoruje, a dorosłego syna niemalże wydziedziczył, bo nie wybrał takiej drogi życiowej, jaką on by dla niego widział.
Co można zrobić w 90 minut, w wielkim Nowym Jorku, gdy bliscy są daleko, a czas nieubłaganie ucieka? Czy w tak krótkim czasie można naprawić zaszłości minionych lat? Odpowiedzi na te pytania będzie szukał główny bohater filmu.
Choleryk z Brooklynu nie jest typową komedią. Są co prawda momenty, w których parska się śmiechem, ale wynika to raczej z absurdalności sytuacji, dialogów czy zachowań bohaterów niż z obecności typowych gagów.
Przekaz stworzonej przez Phila Aldena Robinsona historii jest tak naprawdę prosty. Za bardzo skupiamy się w życiu na drobiazgach, za mocno się spinamy i w ten sposób tracimy to, co naprawdę ważne. A co jest ważne? Odpowiedź jest prosta: rodzina, bliscy i chwile wspólnie spędzone. Ważni są ludzie, których nazywamy rodziną, którzy nawet po naszym odejściu, będą o nas mówić i myśleć z miłością.
Akcja filmu toczy się dość powoli i w sumie szybko można się domyślić, jakie będzie zakończenie. Zresztą nie miało ono zaskoczyć, a raczej ukazać finał pewnego procesu, dochodzenia i dojrzewania do pewnych decyzji w życiu. 
Pisząc te słowa zastanawiam się, czy inaczej odebrałabym ten film, gdybym obejrzała go jeszcze za życia Robina Williamsa. Powszechnie wiadomo, że aktor ten w każdej ze swoich filmowych kreacji kipiał humorem, energią, rubasznością, za które pokochały go miliony widzów. W Choleryku z Brooklynu wydaje się przygaszony, zupełnie jakby cała jego energia gdzieś się skumulowały i nie chciały wyjść na powierzchnię. Czy to tylko moje subiektywne odczucie, czy nie, nie mnie to osądzać. 
Ważne, że film ogląda się dobrze i naprawdę skłania on do głębszych przemyśleń. Polecam, nie tylko fanom Robina Williamsa. 

Dziękuję!

niedziela, 23 listopada 2014

Cassandra Clare: Mechaniczna księżniczka

Autor: Cassandra Clare
Tytuł: Mechaniczna księżniczka
Seria: Diabelskie maszyny, t.3.
Stron: 400
Wydawca: MAG



Niedawno zabrałam się za czytanie 6 i finałowej części serii Dary Anioła, Piekło niebiańskiego ognia. Doczytałam do pewnego momentu związanego z postacią Cichego Brata Zachariasza i doszłam do wniosku, że chyba jednak najpierw powinnam przeczytać Mechaniczną księżniczkę. Dwa pierwsze tomy serii, a i wcześniejsze Darów Anioła nie sugerowały czytelnikowi, że są aż tak mocno ze sobą związane. Dlatego czułam, że kolejność czytania powinna być właśnie taka. 
Finałowe wydarzenia części drugiej nie tylko zagęściły fabułę i uczyniły ją znacznie ciekawszą. Spowodowały także, że w londyńskim Instytucie zrobiło się tłoczno, jak nigdy jeszcze. 
A wiadomo, że gdy tłoczno, to i ciekawie. 
Już sam początek jest ciekawy, gdy cofamy się kilkanaście lat wstecz i jesteśmy świadkami rytuału przeprowadzanego przez Cichych Braci. Wszystko idzie źle, a tożsamości dziewczynki możemy się na razie tylko domyślać. 
Kolejne rozdziały rzucają nas na głęboką wodę, oto bowiem w drzwiach Instytutu pojawia się zdesperowany Gabriel Lightwood, prosząc o pomoc w sprawie ojca, który uległ strasznej przemianie. Bohaterowie udają się do rodowej posiadłości Lightwoodów, gdzie przyjdzie stoczyć im walkę balansującą na pograniczu horroru i groteski. To jednak dopiero zwiastun dalszych wydarzeń. 
Trzeci tom, moim zdaniem, jest najlepszym z całej trylogii i czyta się go jednym tchem. Cały czas coś się dzieje, mamy klika wątków miłosnych, a co najważniejsze tajemnica goni tajemnicę. Mechaniczna księżniczka  jest naprawdę dopracowana i widać, że autorka starała się wszystko tak opowiedzieć, żeby nie ominąć żadnego z bohaterów, a tym samym uczynić czytelnika zadowolonym. Moja czytelnicza satysfakcja jest bardzo podobna do tej, która mnie dopadła podczas lektury pierwszej części Darów Anioła.
Pełnię szczęścia Tessy i Jema, mąci pogarszający się stan zdrowia chłopaka. Jego bliscy, a najmocniej Will, nie poddają się jednak i z wielkim zaangażowaniem poszukują lekarstwa, bądź sposobu, który przedłużyłby mu życie. W poszukiwania angażują się także nowi mieszkańcy Instytutu czyli Gedeon (mrrrr!), jego brat Gabriel oraz niedawno przybyła do Londynu Cecily, siostra Willa.
Brak lekarstwa dla Jema jest ściśle powiązany z działaniami Mortmaina, który w ukryciu szykuje swoją armię maszyn, by z ich pomocą  zniszczyć Nocnych Łowców. By jego plan się udał, potrzebuje do tego Tessy, którą niebawem spróbuje porwać. 
Plus należy się autorce nie tylko za sam pomysł na postać Tessy, której tożsamości nie domyśliłam się aż do momentu, w którym ją wyjawiono, ale też za umiejętne przeprowadzenie wątku romansowego między Willem, Tessą i Jemem. Udało się uniknąć nie tylko płaczliwego wzdychania bohaterów, choć przyznam, że niektóre sceny były bardzo wzruszające. Udało się także tak cały romans poprowadzić, by nikt z naszej trójcy nie został pokrzywdzony, nikomu nie złamano serca i by każdy otrzymał swoją porcję (albo może czas) szczęścia. To jest naprawdę coś i co ważne, jest w tym świecie całkiem logiczne. Jak do tego doszło, nie zdradzę, ale bardzo mi się to podobało. 
W kilka zabawnych scen obfitowały także sceny z udziałem Gedeona i Sophie oraz Gabriela i Cecily, którym zawzięcie kibicowałam i muszę przyznać, że bez braci Lightwoodów cała historia byłaby o wiele uboższa. 
W tomie 3 życie w Instytucie aż kipi od wydarzeń. Od nowej strony poznamy nie tylko Sophie, Henry'ego i Charlotte. Obrazu dopełni także postać Magnusa Bane'a oraz powracająca z aresztu w Idrisie Jessie, dla której niestety autorka nie przewidziała szczęśliwego zakończenia. 
W między czasie, za pomocą prowadzonej przez starszych korespondencji możemy śledzić przetasowania w Clave, które szykuje dla Charlotte nową, nieoczekiwaną rolę. Dodam, że jak najbardziej zasłużoną. 
Poznajemy także wreszcie tajemnicę mechanicznego aniołka, stróża Tessy oraz zgłębiamy całą historię i związaną z nią motywację do działania Mortmaina. 
W scenach walki z armią Mortmaina widać pewne podobieństwa do rozprawy współczesnych Nocnych Łowców z armią demonów Valentine'a. Jednak ja, wolałabym to uznać, nie za powielenie motywów, ale bardziej za powtarzającą się historię lub pewną zasadę działania.W końcu wielkie anioły odgrywają w świecie Nocnych Łowców niepoślednią rolę.
Finałowa część trylogii jest naprawdę dopracowana, wszystko się wyjaśniło, jestem bardzo zadowolona i wreszcie z czystym sumieniem mogę się zabrać za czytanie ostatniej części Darów Anioła

Mechaniczny anioł | Mechaniczny książę | Mechaniczna księżniczka