wtorek, 31 lipca 2012

Michael J. Sullivan: Królewska krew. Wieża elfów.

Autor: Michael J. Sullivan
Tytuł: Królewska krew. Wieża elfów (tom 1 i 2)
Tytuł serii: Odkrycia Riyrii
Wydawca: Prószyński i S-ka
Stron: 728
Moja ocena: 9/10
Książkę M. J. Sullivana chciałam przeczytać już dawno, nie tylko ze względu na tematykę, ale i serię, w której została wydana. Tak mi się jakoś zakodowało w umyśle, że co co zostało wydane pod szyldem Nowej Fantastyki zasługuje na uwagę i poznanie. Chęć na tę lekturę wzrosła, gdy na rynku pojawiło się kilka podobnych tematycznie książek, potem jednak pochłonęła mnie praca i książka czekała cierpliwie na swoją kolej kilka miesięcy. Doczekała się przed dwoma dniami, teraz jestem świeżo po lekturze i chciałam się podzielić wrażeniami. 
Królewska krew i Wieża elfów to dwie osobne historie, ze względu na objętość zebrane w jeden tom, co było bardzo mądrym posunięciem. Raz, że osobno książki byłby zbyt krótkie, a dwa, że od razu możemy poznać dwie przygody głównych bohaterów. 
A właśnie bohaterowie. To dwaj najemnicy, złodzieje, przesławny duet Riyria, budzący postrach i szacunek, nie mający sobie równych. Dzięki swojej pomysłowości potrafią ukraść najpilniej strzeżone przedmioty i włamać się do najmocniej strzeżonych miejsc. To Hadrian Blackwater i Royce Melborn. O ich przeszłości oraz początkach współpracy nie dowiadujemy się wiele. Za to już na samym wstępie dostajemy próbkę ich umiejętności, kiedy to z pazurem wykonują otrzymane zlecenie, doskonale się uzupełniając. 
Świat wykreowany przez M. J. Sullivana przypomina nasze średniowiecze. Dużą rolę odgrywa tu kościół i duchowni, a poszczególne państwa to monarchie dynastyczne. Podział społeczeństwa i stopień świadomości obywateli, a także liczne szczegóły ubioru, jedzenia, stylu życia przypominają nasze "wieki ciemne".
Warto wspomnieć, że Hadrian i Royce nie pozują na groźnych, w każdym razie ja, jako czytelnik nie dałam się nabrać. Od razu widać, że przy wyborze zleceń kierują się raczej sercem niż rozumem, czy potrzebą portfela. Gdyby działali w sposób bardziej przemyślany, być może nie pakowaliby się w takie kłopoty, ale wtedy książka byłaby nudna, a wiadomo, że im więcej komplikacji, tym ciekawiej. 
Część pierwsza zatytułowana Królewska krew opisuje historię zamachu stanu i zabójstwa króla. O to ostatnie, na skutek sprytnie zaplanowanej intrygi, zostają oskarżeni nasi bohaterowie. To jednak dopiero początek. Wraz z młodym następcą tronu, Hadrian i Royce udają się w pełną przygód i niebezpieczeństw podróż. Na swojej drodze  spotkają młodego mnicha, który nigdy nie widział na oczy żywej kobiety, dziewięćsetletniego czarnoksiężnika bez rąk, a nawet krasnoluda - kleptomana, miłośnika kamiennych budowli.
Część druga, której akcja dzieje się dwa lata po wydarzeniach z Królewskiej krwi opisuje walkę ze strasznym smokopodobnym potworem, poszukiwanie dziedzica Imperium oraz wędrówkę do elfiej wieży, w której kryją się odpowiedzi na pytania, dręczące bohaterów. 
Niewątpliwą zaletą części drugiej jest to, że spotykamy w niej bohaterów, poznanych w części pierwszej. Bardzo lubię takie rozwiązania; obserwowanie jak autor rozwija swoje postaci, jak prowadzi i wzbogaca ich losy jest wielką przyjemnością.
Dużą zaletą całej historii są zabawni bohaterowie, którzy nie czekają aż ktoś ich wybawi z opresji, a sami biorą sprawy w swoje ręce. Drugi duży plus to błyskotliwe i dowcipne dialogi.  Komizm wynika albo z niedomówień lub niedoinformowania postaci, albo z sytuacji, w której aktualnie się bohaterowie znajdują.
Bardzo starannie i ciekawie jest zbudowana intryga. Nie domyśliłam się ani kto jest zabójcą króla w części pierwszej, ani dziedzicem Imperium w drugiej. Typowałam kompletnie inne osoby.
Akcja biegnie płynnie i nie ma dłużyzn, tak więc raczej nie można się tu nudzić. 
Trochę mi natomiast zabrakło wątku romansowego, wszak wiadomo, że każdy złodziej powinien mieć swoją kobietę. W części pierwszej niby coś tam zamajaczyło, ale jak dla mnie za było to za mało wyraziste. Umiejętnie zaznaczony wątek miłosny, dodałby całej historii odrobinę pikanterii, a nawet jeszcze więcej humoru.  Mam wielką nadzieję, że autor znajdzie na to miejsce i czas w kolejnych częściach.
Spędziłam na lekturze dwa bardzo miłe popołudnia i przyznam, że chętnie przeczytałabym już kolejną część o przygodach Royce'a i Hadriana oraz ich zabawnych i oryginalnych przyjaciół. Czy dwaj najemnicy wreszcie się ustatkują, albo zaczną przyjmować tylko intratne zlecenia? Bardzo w to wątpię! 
Szczerze zachęcam do lektury wszystkich miłośników przygód, intryg, księżniczek i książąt w opałach, filozofujących magów i obrażalskich krasnoludów. Mnie się podobało, mam nadzieję, że Wam również. 
Pozdrawiam i dobergo dnia!

niedziela, 29 lipca 2012

Blake Charlton: Czaropis, tom 2.

Autor: Blake Charlton
Tytuł: Czaropis, tom 2.
Wydawca: Prószyński i S-ka
Stron: 640
Moja ocena: 10/10
Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, ile wysiłku taki czarodziej musi włożyć w rzucenie czaru lub zaklęcia?  Jak mocno musi się starać, żeby czar był silny, precyzyjny i sięgnął celu, na który został nakierowany i co najważniejsze: żeby odniósł zamierzony skutek? Oczywiście im starszy i bardziej doświadczony, tym łatwiej mu to przychodzi, ale w jakim wieku by nie był, musi czerpać ze swoich wewnętrznych rezerw, bo przecież stamtąd ta magia wychodzi.
Takich historii mamy w literaturze fantastycznej wiele. Natura żywiołu magii i umiejętne nią kierowanie to temat niezwykle wdzięczny i dający twórcom duże pole do popisu.
Blake Charlton w swoich książkach poszedł w nieco inną stronę. Ponieważ od dziecka zmagał się z dysleksją, postanowił te zmagania opisać, nadając im oprawę fantastyczną. 
Dysleksja ostatnimi czasy jest coraz bardziej powszechna  i najogólniej mówiąc objawia się specyficznymi trudnościami w czytaniu i pisaniu.
W świecie wykreowanym przez B. Charltona źródłem magii jest ludzkie ciało, a surowcem dla zaklęć słowa i język. Tylko dobra znajomość zasad pisowni i gramatyki pozwala na rzucanie poprawnych zaklęć, zaklęć twórczych, należy tu dodać. Głównym bohaterem Czaropisu jest młody adept sztuki magicznej, Nikodemus Weal. Młodzieniec jest kakografem; posiada bowiem pewną skazę, która uniemożliwia mu rzucanie poprawnych i skutecznych zaklęć. Najczęściej rzucane przez Nikodemusa zaklęcia powodują zamieszanie, chaos i wielki bałagan, który potem muszą porządkować inni. 
W pierwszej części Czaropisu (Recenzja) czytelnik śledził zmagania głównego bohatera z własną nieudolnością oraz pogoń za magicznym golemem, który z niewiadomych powodów zabijał czarodziejów akademii. Wplątany w lawinę wydarzeń Nikodemus poznał więcej szczegółów ze swojej przeszłości, co pozwoliło mu zyskać nadzieję na to, że kiedyś pozbędzie się swojej skazy, uwolni się od piętna kakografa i może nawet stanie się Zimorodkiem, czyli tym, który przywróci językowi ład i poprowadzi ku lepszej przyszłości. 
Finał części pierwszej pozostawił czytelnika z większą liczbą pytań, niż odpowiedzi. Druga część trylogii dała mi nadzieję  na rozwianie moich podejrzeń i wątpliwości co do kierunku, w którym podąży  fabuła. 
Pierwszym zaskoczeniem było dla mnie to, że autor zrobił dość duży przeskok czasowy, mianowicie oba tomy dzieli 10 lat. Zostawialiśmy Nikodemusa jako nieopierzonego czarodzieja, który swoim dotykiem sprowadzał klątwy rakowe, a teraz spotykamy go jako dojrzałego mężczyznę, zaprawionego w bojach z demonem Tajfonem oraz jego wytworami, nieco zgorzkniałego i zamkniętego w sobie. W sumie trudno mu się dziwić, skoro jego zabójczy dotyk może spowodować tyle zła, to lepiej izolować się od ludzi. 
Z jednej strony ten przeskok mi się podobał, bo to oznacza, że bohater w tym czasie nie próżnował, a z drugiej strony trochę mi z tym dziwnie, bo czułam się jakby mnie coś ominęło. Z rozmów prowadzonych przez bohaterów czytelnik może sobie złożyć dziesięcioletnią historię, w której Nikodemus i jego koboldy są tylko częścią ogromnej gry, toczącej się na szachownicy tego magicznego świata. Przez ten czas powstało kilka zwalczajacych się wzajemnie frakcji; jedni opowiadają się po stronie Zimorodka, drudzy chcą wykorzystać Nawałnika Burzowego do własnych celów. A nad tym wszystkim demon Tajfon z miną doświadczonego rozgrywającego, zyskuje sobie kolejnych zwolenników, opanowuje kolejne miasta, pracuje nad powołaniem do życia smoków i oczywiście próbuje zabić Nikodemusa.
Drugim zaskoczeniem, jak najbardziej pozytywnym było wprowadzenie nowych bohaterów: uzdrowicielki Franceski i pilota Cyrusa. Ich losy zostają splecione z losami Nikodemusa, na długo przed ich spotkaniem. Pozwoliło to czytelnikowi na rozeznanie się w sytuacji i spojrzenie na wszystko z innej, obiektywnej perspektywy.
Tutaj należy się autorowi pochwała za Francescę; jest doświadczona, bystra, pyskata i zdecydowana. Jej rola w całej historii jest duża, żeby nie powiedzieć kluczowa. Od początku zastanawiałam się, co jest z nią nie tak. Nie udało mi się tego odgadnąć, zresztą sama Francesca też dość późno się domyśliła. Olśnienie, którego stopniowo doznawałam było bardzo przyjemne. To tak, jakby rozwiązać trudną zagadkę, po długim zastanawianiu się.
Akcja części drugiej biegnie, nie, pędzi chyba jeszcze szybciej niż w części pierwszej. Już na początku opowieści zostajemy wrzuceni w sam środek tego "dziania się" i tak pozostaje do samego końca. Potyczki magiczne, pogonie, zagadki, okraszone błyskotliwymi dialogami i humorystycznymi scenami. Nad wszystkim zaś góruje język, ta niesamowita, wścibska proza, która pozwala bohaterom podróżować statkami powietrznymi, leczyć schorzenia, cenzurować umysły, upodtekstowiać,  słowem naginać rzeczywistość do swoich potrzeb. Historia stworzona przez Blake'a Charltona jest oryginalna, świeża i wciągająca, a unikatowe sprzężenie języka z umiejętnością czarowania wręcz rzuca na kolana.
W części drugiej Nikodemus wreszcie stanie przed upragnionym wyborem. Co wybierze? Odpowiedź nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać. 
Nie zabrakło tu również wątku romansowego i niesamowicie podobał mi się sposób, w jaki został on poprowadzony: bez westchnień, bez nachalnej słodkości. Autor po prostu wplótł go w tok akcji, a reszta dokonała się sama. Chyba znowu zadziałała magia prajęzyka i złocistej prozy. 
Powieść czyta się lekko i szybko aż do ostatniej strony. 
Na koniec warto wspomnieć o okładce. Krwista czerwień szaty demona na okładce oraz idący za nim chaos robią wrażenie. Okładka drugiej części podoba mi się jeszcze bardziej niż ta pierwsza w tonacji szarości i granatu.
Książkę polecam nie tylko czytelnikom zaznajomionym z częścią pierwszą, ale wszystkim, szukającym czegoś nowego i odmiennego. Takiego spojrzenia na mowę, język i poprawność gramatyczną w magicznym wydaniu nie znajdziecie nigdzie indziej. 
Teraz pozostaje tylko niecierpliwie czekać na finałową część trylogii. 
Polecam, bo naprawdę warto!
Za możliwość 
odbycia tej magicznej podróży 
bardzo serdecznie dziękuję 
panu Marcinowi 
Pozdrawiam!

czwartek, 26 lipca 2012

Scott Oden: Lew Kairu

Autor: Scott Oden
Tytuł: Lew Kairu
Wydawca: Rebis
Stron: 460
Moja ocena: 9/10
Egipt zawsze jawił mi się jako kraj pełen tajemnic, magii i spalonej słońcem ziemi, użyźnianej wodami świętej rzeki Nil. Dlatego, kiedy zobaczyłam okładkę książki Lew Kairu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Zaciekawił mnie nie tylko zarys fabuły. Duże wrażenie zrobiła na mnie okładka z na wpół zamaskowanym asasynem, który jest tytułowym bohaterem powieści. 
Historii o tajemniczych zabójcach ostatnio coraz więcej na rynku wydawniczym i niełatwo znaleźć taką, która będzie miała solidnie zbudowaną fabułę i umiejętnie wykreowanych bohaterów. Czy powieść S. Odena spełniła moje oczekiwania? Jak najbardziej. Jestem świeżo po lekturze i muszę przyznać, że Egipt, a konkretnie Kair opisany przez tego autora jest miastem pełnym tajemnic, krzyżujących się ze sobą sprzecznych interesów różnych frakcji i osobistości. Wśród bazarowych zapachów potraw, przypraw i nieczystości (niestety!)  handluje się informacjami, daje się zlecenia, załatwia się przysługi.  Konieczna jest ostrożność, czujne uszy i bystre oczy, bardzo łatwo bowiem można wypić łyk zatrutego napoju lub też otrzymać cios w serce sztyletem niespodziewanie wyjętym z rękawa. 
W tym mieście istotne są przysługi, ale nawet to nie czyni z tych ludzi przyjaciół. Za kilka monet rzekomy przyjaciel może bowiem zdradzić, a ceną będzie życie. 
Krótko na temat treści. 
Kairem rządzi młody władca, Raszid al - Hasan, który niestety jest marionetką w rękach swojego wezyra Dżalala. Przemyślny i ambitny wezyr utrzymuje młodzieńca w opiumowym odurzeniu, planując lada dzień otruć młodzieńca i zająć jego miejsce. 
Kair aż kipi od intryg i to nie tylko tych dworskich. Rozliczne frakcje zwalczają się wzajemnie niczym psy walczące o kość. O tym, że imperium stoi na krawędzi przepaści wiedzą też i sąsiedzi, dlatego wysyłają pod bramy miasta swoje armie. Sułtan Damaszku oraz łacinnicy Amalryka gotują się do walki. 
Jest jednak ktoś, kto postanawia wyrwać kalifa z rąk wezyra i w tym celu wysyła do Egiptu Emira Sztyletu, swoją najlepszą broń. 
Emir Sztyletu jest nadzwyczaj tajemniczą osobą, a jego imię budzi lęk w każdym, kto je usłyszy. Asad, bo takie nosi imię,  jest członkiem legendarnego bractwa zabójców Hasziszijjun. Siedziba asasynów znajduje się w niedostępnej górskiej twierdzy. To bractwo zapewniło Asadowi niezbędne wyszkolenie i odpowiednio pokierowało jego motywacją i potrzebą przelewania krwi. Asad jest również posiadaczem Młota Niewiernych, ostrza spragnionego ludzkiej krwi i promieniującego nienawiścią. Zatopiony w ciele człowieka Młot Niewiernych doprowadza ofiarę do szaleństwa i panicznego lęku. Historia i pochodzenie tej broni jest równie intrygujące jak historia samego Asada. 
Główny bohater jest jak dotąd najlepszym zabójcą -  asasynem, z jakim spotkałam się w literaturze. Po pierwsze ma już niemal 40 lat, co dobitnie świadczy o jego doświadczeniu. Po drugie powieść nie ma pokazać, jak ulega przemianie z twardziela w obrońcę niewinnych. Nic takiego nie ma tutaj miejsca. Opowiadana historia pokazuje po prostu jedno ze zleceń, które Asad ma do wykonania. Asasyn, co prawda ma własny kodeks, którym się kieruje, ale nie ma żadnych oporów przed zabiciem kogokolwiek jeśli zachodzi taka potrzeba. Nie zmiękczą go kobiece powaby, jeśli ich właścicielka właśnie planuje bohatera otruć. Dlatego Asad najpierw ją dokładnie przesłucha, a potem zatopi ostrze w jej sercu. Zabójca daje ofierze tylko jeden wybór: jeśli dowie się wszystkiego szybko, wtedy zadana śmierć będzie bezbolesna i natychmiastowa, jeśli przesłuchiwana osoba będzie kręcić, tym gorzej dla niej.
Wraz z bohaterami wędrujemy po uliczkach Kairu oraz ukrytymi korytarzami pałacu kalifa. Początkowo poznajemy frakcje biorące udział w tej grze. Śledzimy zbieżne lub sprzeczne interesy oraz zawieranie sojuszy. Dopiero po pewnym czasie te drobne wątki łączą się ze sobą w większą całość.
Czy misja Asada zakończy się pomyślnie? Czy młody kalif stanie na wysokości zadania i wyjdzie z roli marionetki? Tego warto się dowiedzieć, czytając powieść Lew Kairu. 
Mimo że książka jest powieścią historyczną, to jak powiedział we wstępie sam autor, opisywany Kair nie jest miastem historycznym, a raczej miastem Szeherezady, miastem, w którym za każdym rogiem dzieją się niezwykłe rzeczy, a magia starożytnego Egiptu przeplata się z mistycyzmem pustyni. Kair jest tutaj miejscem z baśni i legend, dlatego pewne fakty, topografia i charakter mieszkańców zostały potraktowane dość swobodnie, co, uważam, wyszło opowiadanej historii na dobre.
Ciekawi bohaterowie, nietuzinkowi i oryginalni. Intrygujące miasto, tygiel narodowości i zwyczajów. Dobrze skonstruowana fabuła i oryginalna intryga nie pozwolą oderwać się od książki aż do ostatniej strony. 
Na pochwałę zasługuje również wydanie: piękny biały papier, okładka co prawda miękka, ale ze skrzydełkami,  z hipnotyzującym wizerunkiem asasyna oraz czarno - białe ilustracje poprzedzające każdy z rozdziałów tutaj nazywany surą, w nawiązaniu do rozdziałów Koranu.
Powieść polecam nie tylko czytelnikom lubiącym powieści historyczne. Miłośnicy fantasy także powinni być zadowoleni. Każdy kto szuka lektury na upalny, zalany słonecznym blaskiem dzień będzie usatysfakcjonowany. 
Polecam, bo naprawdę warto!
Za egzemplarz 
do recenzji
bardzo dziękuję
panu Bogusławowi
z Domu Wydawniczego Rebis
Pozdrawiam serdecznie!

środa, 25 lipca 2012

Stieg Larsson: Dziewczyna, która igrała z ogniem

Autor: Stieg Larsson
Tytuł: Dziewczyna, która igrała z ogniem
Tytuł cyklu: Millennium
Wydawca: Czarna Owca
Stron: 700
Moja ocena: 6/10
Druga część trylogii Millennium długo czekała na półce na swoją kolej. Tym bardziej się sobie dziwiłam, bo pierwszą część przeczytałam już kilka miesięcy temu i miałam po niej dość pozytywne wrażenia. Dziś skończyłam czytać Dziewczynę, która igrała z ogniem i chciałam się podzielić swoimi wrażeniami.
Tym razem główną bohaterką powieści Larsson uczynił Lisbeth Salander, genialną reasercherkę, typa kompletnie aspołecznego i osobę, kierującą się w życiu własną moralnością i własnymi zasadami. 
W finale części pierwszej Lisbeth postanowiła zerwać wszelkie kontakty z Mikaelem Blomkvistem i jak się okazuje w części drugiej nadal się tego postanowienia trzyma. Ponadto bohaterka stara się choć w części zaprowadzić porządek we własnym życiu i trzeba przyznać, że idzie jej to całkiem nieźle. Nie oznacza to, że nagle z samotniczki i mruka Lisbeth staje się super wygadaną duszą towarzystwa, ale jej dążenie ku uporządkowaniu i załatwieniu swoich spraw jest już dużym krokiem naprzód. Nie da się jednak zbudować przyszłości na bagnistej przeszłości, w której to wydarzyło się Całe Zło i tak oto w niespodziewany sposób przeszłość dopada Lisbeth, sprawiając, że z dnia na dzień staje się ona poszukiwaną przez policję zabójczynią, a w dodatku trafia na pierwsze strony gazet okrzyknięta przez nie lesbijką satanistką itd., itp.
Cała sprawa początkowo dzieje się poza Lisbeth. Zaczyna się bowiem od tego, że dwójka dziennikarzy śledczych wpada na ślad potężnej siatki przemycającej z Europy Wschodniej do Szwecji ludzi wykorzystywanych w branży seksualnej. Ponieważ wiele wysoko postawionych w państwie osób też jest w to zamieszanych, dziennikarze zostają zamordowani, a podejrzenie pada na Lisbeth Salander. 
Co wspólnego może mieć z całą sprawą pozornie przeciętna dziewczyna, uważana przez większość za ociężałą umysłowo psychopatkę?
Lektura powieści daje zaskakująco wiele odpowiedzi na to jedno pytanie.
Jak już wspomniałam drugi tom trylogii jest niemal w całości poświęcony osobie Lisbeth Salander i jej przeszłości, która ma wiele białych plam, a jeszcze więcej tajemnic. Ich odkrywaniem zajmuje się nie tylko Blomkvist, ale Armanski oraz jeszcze kilka osób, co przeczy tezie, że Lisbeth może liczyć tylko na siebie. Okazuje się, że jest spore grono osób, które wierzy w jej niewinność i stara się tego dowieść.
W porównaniu z częścią pierwszą akcja toczy się tutaj jeszcze wolniej. W dość długim wprowadzeniu czytelnik obserwuje zmiany w życiu Salander, a po części również Blomkvista. Gdy dochodzi do morderstwa i zaczyna się śledztwo wszyscy, którzy są w nie zaangażowani bardzo długo nie mogą trafić na żaden ślad. Lisbeth jest nieuchwytna, zawsze o krok przed innymi. O ile w części pierwszej autor skupił się bardziej na jej umiejętnościach jako reasercherki, która potrafi znaleźć w Sieci niemal wszystko, o tyle w części drugiej nagle okazuje się, że mimo drobnej postury Lisbeth potrafi sobie też śpiewająco poradzić z trzy razy większym od siebie napastnikiem. Larsson daje swojej bohaterce  wręcz nadludzką umiejętność walki, szybkość i spryt. Jak dla mnie to trochę się w tym zagalopował. 
Część pierwsza i zimowe śledztwo Blomkvista na wyspie miały niesamowity klimat, rodzinna tajemnica Vengerów aż się prosiła o odkrycie. W części drugiej tego klimatu mi zabrakło. 
Powieść ma zakończenie otwarte i to bardzo drastyczne, dlatego spodziewam się, że w części trzeciej, o ile znów hsitoria nie zmieni się w żmudne śledztwo, będzie interesująco. Jak na razie ochota na kontynuowanie serii znacznie we mnie osłabła.
Powieść mogę polecić fanom północnych kryminałów. Co do mnie to ze smutkiem stwierdzam, że niestety bakcyla Millennium nie złapałam, choć naprawdę bardzo chciałam. 
Myślę, że za jakiś czas sięgnę po część trzecią, bo lubię kończyć to co zaczęłam, a poza tym chcę poznać zakończenie tej historii. Ale to dopiero za jakiś czas. Pośpiechu nie ma. 
Pozdrawiam!

wtorek, 24 lipca 2012

Terry Goodkind: Nadzieja pokonanych

Autor: Terry Goodkind
Tytuł: Nadzieja pokonanych
Tytuł serii: Miecz prawdy, t. 6.
Wydawca: Rebis
Stron: 696
Moja ocena: 10/10
Szóste prawo magii:  Możesz się podporządkować wyłącznie władzy rozumu.
Nadzieja pokonanych to szósta już część znanego na całym świecie cyklu Miecz Prawdy. Lektura tej powieści bezdyskusyjnie przywróciła mi chęć do dalszego czytania i zwróciła wszystko to, co próbowała odebrać część piąta.  Książka choć dość ceglasta i opasła jest przemyślana pod względem fabularnym, z umiejętnie zbudowanym zakończeniem, które daje czytelnikowi nie tylko dużą satysfakcję, ale i zmusza do refleksji nad wartością życia i znaczeniem wolności, wolnej woli i wyboru drogi życiowej. Jestem totalnie usatysfakcjonowana i jak najbardziej pozytywnie nastawiona do kolejnej części siódmej, której lektura przede mną.
Historia przedstawiona w tomie szóstym zaczyna się dość niewinnie i trudno podejrzewać, co tym razem spotka bohaterów. 
Po brutalnej napaści, która to niemal nie pozbawiła ją życia, Kahlan bardzo powoli wraca do pełnej sprawności. Pod troskliwą opieką Richarda i Cary, w chacie, ukrytej w lasach, spędza jedne z najlepszych chwil w swoim życiu. Ale nic nie trwa wiecznie. Do bohaterów wciąż docierają wieści o ruchach wojsk imperatora, a armia d'harańska czeka wiernie na rozkazy lorda Rahla. Jakież jest ich zaskoczenie, gdy człowiek, z którym połączyli się więzią, nagle stwierdza, że na skutek objawienia, nie może poprowadzić armii, co więcej zakazuje bezpośrednich ataków, gdyż wtedy przeciwnicy Ładu Imperialnego poniosą ostateczną klęskę. Richard, bo rzecz jasna o niego chodzi, z uporem odmawia powrotu do roli wodza. Ma dość przekonywania ludzi, że Ład przyniesie im niewolę i śmierć. Zachowanie głównego bohatera, dla wszystkich, którzy tak w niego wierzyli, trąca szaleństwem, znużeniem lub utratą wiary w to co robił do tej pory. Czas pokaże, że nic bardziej błędnego. Dlaczego ludzi nie można zmusić do walki, dopóki sami jej nie zechcą i co zrobić, żeby zechcieli? To właśnie na przykładzie postawy Richarda pokazuje Goodkind w kolejnym tomie cyklu. 
A teraz trochę z innej beczki. 
Kiedy Rycerz i Księżniczka już pokonali wszystkie przeszkody i w końcu mogli mieć swoje szczęśliwe zakończenie, wtedy niespodziewanie pojawiła się zła Czarownica. Rzuciła czar na Księżniczkę i szantażem zmusiła Rycerza, by odszedł z nią w Zapomnienie. Czy Rycerz i Księżniczka ostatecznie zostali pozbawieni szansy na swoje "żyli długo i szczęśliwie"? Czy coś Wam to przypomina? Na pewno. Każdy kto czytał w dzieciństwie baśnie, teraz właściwie to sobie skojarzy.
Na tym starym motywie zbudował autor fabułę Nadziei pokonanych.
Z sobie tylko znanych powodów, choć może nie do końca, Nicci znana już czytelnikom jako Siostra Mroku, a teraz częściej pod przydomkiem Pani Śmierci, pojawia się przed domem bohaterów i rzuca na Kahlan czar "macierzyńskiego zespolenia". W praktyce oznacza to, że każdy ból jaki odczuwa jedna z kobiet, czuje również druga. Więcej, jeśli jedna umrze, druga też. Następnie czarodziejka żąda od Richarda, by odszedł z nią i całkowicie się jej podporządkował. Oczywiście jeśli chce, by Kahlan nie stała się krzywda. W jakim celu to wszystko? Czego chce Nicci? Czego może chcieć kobieta, która ma za sobą lata pobytu w Pałacu Proroków, gdzie była wiecznie młoda, która jest jedną z najpotężniejszych czarodziejek Starego i Nowego Świata, która doświadczyła mroku Opiekuna oraz bólu i upokorzenia od Jaganga? 
Nicci sama nie jest tego pewna, a ponieważ sądzi, że tę tajemnicę nosi w sobie właśnie Richard, zmusza go do odejścia. Główny bohater, pozbawiony możliwości wyboru czy walki, godzi się na jej warunki. By ratować ukochaną jest gotów na każde poświęcenie. Znosi więc trudy podróży, głód, ciężkie warunki bytowe i pracę ponad siły. Co z tego wyniknie i czy Nicci pozna to "niewiadome", które od tylu lat ją dręczy i jej umyka?
Pozostawiona samej sobie Kahlan wraz z Carą wyruszają na pomoc armii d'harańskiej i zmieniają się w bezlitosne boginie wojny.  Czy stutysięczna armia ma szansę z przeważającymi siłami wroga?
Te dwa wątki dominują w powieści, choć nie ukrywam, że bardziej interesował mnie ten dotyczący Richarda. Od razu powiem, że Nicci nie chodziło o aspekt seksualny, byłoby to zbyt banalne i proste. Dlatego doceniam głębię i sens gry, jaka toczy się między Richardem a Nicci. 
W Altur's Rang, dokąd udają się bohaterowie czytelnik ma okazję obserwować zasady jakimi rządzą się Bractwo Ładu (strona religijna) i Komitet Ładu (strona urzędnicza). Wszystko jest nastawione na wyzysk, mamienie obywateli wspólnym (broń Boże jednostkowym, osobistym dobrem), co w efekcie prowadzi nie tylko do nieustannej korupcji, inwigilacji i zabijania. Zmieniają się również ludzie; stają się ponurzy, leniwi i pozbawieni ambicji. Zrobić coś dla kogoś? Jak to, niech ktoś zrobi coś dla mnie! Idąc tym tokiem rozumowania, nikt nie robi nic i wszędzie panuje brud, nędza i przygnębienie. 
W historii zniewolonego przez Nicci Richarda można się dopatrywać głębszego sensu. Pozbawiony możliwości decydowania o sobie, bez Miecza Prawdy przy boku, bez rangi Lorda Rahla, Richard nadal potrafi być sobą. Nadal potrafi powściągnąć gniew i emocje, w trudnych warunkach, widzieć sens pracy i robienia czegoś bezinteresownie dla innych. Więcej, dostrzega wyraźnie, że natura ludzka jest jak stal. Jeśli się jej nie rozgrzeje, nie da się przekuć i uformować; podobnie jest z ludźmi. Dopóki chęć i potrzeba zmiany, doprawione szczyptą świadomości, nie opanują ludzi, dopóty będą bezmyślnie pozwalać na to, by demagogia i wyzysk czyniły z nich bezrozumnie, niecne twory nastawione jedynie na branie, a nie dawanie czegoś od siebie.
Budzenie się świadomości w ludziach jest przedstawione po mistrzowsku. Postać Nicci, która szuka, a tak naprawdę nie wie, czego i czy to w ogóle istnieje również jest majstersztykiem. Dokonująca się w niej przemiana, jest dowodem na to, że wszelkie zło można pokonać. Potrzebny jest tylko czas i odpowiedni klucz.
Nadzieja pokonanych zachwyciła mnie równie mocno, co początkowe części cyklu. Jest przemyślana i dopracowana w każdym szczególe. Wzrusza i zmusza do myślenia, a tego zawsze oczekuję od dobrej książki. Jeżeli po odłożeniu jej na półkę, nadal analizujesz, wracasz myślami do niektórych kwestii, czy wyborów bohaterów, to bezapelacyjnie, bezdyskusyjnie, jest to dobra powieść. Takie są moje odczucia po lekturze szóstego tomu. Czuję się tak jakby to na mnie rzucono czar "macierzyńskiego zespolenia".
Książka jest godna poznania, ma wartość samą w sobie i broni się sama. 
Rewelacja! 
Polecam!




niedziela, 22 lipca 2012

Eleonora Ratkiewicz: Tae ekkejr!

Autor: Eleonora Ratkiewicz
Tytuł: Tae ekkejr!
Wydawca: Fabryka Słów
Stron: 358
Moja ocena: 6/10
Po książki, których bohaterami są elfy, krasnoludy i inne magiczne stworzenia sięgam w ciemno i daję takiej historii duży kredyt zaufania. Zazwyczaj czytana powieść spłaca ten kredyt z nawiązką, prezentując nietuzinkowych bohaterów, świetną akcję, ciekawe intrygi i kartki przewracają się same. Czyta się szybko, bo chce się poznać zakończenie, a gdy się już skończy, odczuwa się żal i niedosyt. Pozostaje już tylko niecierpliwe oczekiwanie na kontynuację i kolejna pozycja, którą można dopisać do listy ulubionych. 
W przypadku książki, o której chcę napisać dzisiaj na decyzję o jej przeczytaniu wpłynęło pojawienie się na rynku wydawniczym części drugiej o intrygującym tytule Lare i tae. Ilustracja, opis wydawcy i tytuł sprawiły, że zapragnęłam ją przeczytać, ale ponieważ nie lubię czytać od środka, musiałam po taniości okazyjnie zaopatrzyć się w tom pierwszy. Tam opis treści był jeszcze bardziej zagmatwany, gdyż był po prostu zacytowanym fragmentem z książki, ale tak już byłam maksymalnie zachęcona, że stwierdziłam, iż w trakcie czytania wszystko się wyjaśni. Kiedy tylko Tae ekkejr! do mnie dotarła od razu zabrałam się za czytanie, a że książka nie była zbyt gruba to i lektura nie zabrała mi wiele czasu. 
Krótko na temat treści. Dwaj główni bohaterowie, niezależnie od siebie udają się w podróż przez zasypane śniegiem góry.  Pierwszy z ich Enneari dla przyjaciół Arien, to elf, syn władcy lokalnej społeczności elfów. Drugi z nich to Lermett, człowiek, książę, za niedługo król Najlissu. Młodzieńcy spotykają się w połowie drogi w niesprzyjających okolicznościach. Enneari zostaje napadnięty i choć zbójcy szybko zdają sobie sprawę, że to nie na niego czekali, biją go do nieprzytomności i zastawiają w śniegu na pewną śmierć. Przysypanego śniegiem elfa znajduje książę Lermett, otacza go opieką i opatruje rany. W ten oto sposób zawiązuje się niezwykła przyjaźń. Ponieważ elf szybko dochodzi do siebie, młodzieńcy po ustaleniu najważniejszych faktów w dalszą podróż wyruszają razem, okazuje się bowiem, że obaj podróżowali w tej samej sprawie, tylko każdy znał ją z innej strony. Podczas wspólnej podróży Lermett i Arien przeżyją kilka groźnych momentów, opowiedzą sobie kilka ciekawych historii, zapoznają się wzajemnie z tradycjami swoich krajów.  Czy rozwiążą problem, który może poróżnić ich państwa i czy unikną zamachowców? Tego nie zdradzę; każdy miłośnik takich książek powinien się o tym przekonać sam. 
Jak wspomniałam podejście do książki miałam entuzjastyczne i jakież było moje zdziwienie, gdy po kilkudziesięciu stronach nadal nie uzyskałam niezbędnych do zorientowania się w fabule informacji. Wszystko to z powodu stylu, jakim napisana jest ta książka. Autorka pozwala bowiem swoim bohaterom na słowotok myślowy czyli swobodny strumień myśli, a wiadomo, że jak myśli kłębią się w głowie, to często zbaczają z tematu, gdzieś uciekają, skaczą od jednej sprawy do drugiej, wracają do tej pierwszej, itd. Dlatego też jeżeli dany bohater zyskuje już możliwość takiego rozmyślania, to najczęściej zajmuje mu to kilka stron. Nie przeczę, że momentami było to bardzo zabawne, ale na dłużą metę, jako zwolennik akcji i działania, a nie planowania i gadania, wolałabym, żeby bohaterowie zwyczajnie brali się do roboty, zamiast debatować nad nie wiadomo czym. Oprócz słowotoku myślowego, styl powieści zawiera w sobie również cechy gawędy, czyli dokładnego i rozwlekłego opowiadania, co w zasadzie tylko potwierdzałoby to o czym już wspomniałam kilka linijek wyżej. 
Tae ekkejr! jest powieścią drogi. Lermett i Arien podróżują na tak krótkim dystansie, a w sumie ta podróż trwa przez całą książkę. Okazuje się bowiem, że najważniejsze tutaj jest rozmawianie oraz odnajdywanie w głównych bohaterach dzielących ich różnic i łączących podobieństw. Młodzieńcy bowiem pochodzą z totalnie różnych społeczeństw, które w dodatku nie znają się zbyt dobrze, stąd na przeszkodzie dokładnemu poznaniu stoją nawarstwione przez lata stereotypy, mity i błędy w pojmowaniu zachowań i upodobań, czy to ludzkich czy to elfich. To właśnie pokonywaniem tych stereotypów zajmą się w trakcie podróży bohaterowie do tego stopnia, że główny cel podróży zejdzie na dalszy plan, by następnie w finale książki zostać szybko rozwiązanym. 
Rozmowy bohaterów są zabawne i byłby naprawdę miłym urozmaiceniem, gdyby były tylko dodatkiem, a nie pełniły w powieści roli głównej. Jak wspomniałam wcześniej jestem zwolennikiem akcji, a nie długich rozmów i w zasadzie nie tego spodziewałam się po tej książce. Czy przeczytam część drugą? Prawdopodobnie tak, choć podejdę do niej z większym sceptycyzmem i ostrożnością. Jedyne co mnie ciekawi, to jakim zmianom w Lare i tae ulegną bohaterowie i czy w ogóle jakieś zmiany będą. O tym mam nadzieję przekonać się już niebawem. 
Jeśli ktoś lubi gawędy to być może znajdzie w tej książce coś dla siebie. Jeśli jednak tak jak ja preferujecie przygodę i adrenalinę, to raczej sięgnijcie po coś innego.

Odwołanie konkursu. Informacja.

Z racji faktu, że niewiedza nie zwalania z przestrzegania regulaminów i zasad jestem zmuszona odwołać konkurs, aby nie narazić się na żadne konsekwencje ze strony prawnej. 
Więcej informacji na ten temat tutaj
Wszystkich uczestników przepraszam!

sobota, 21 lipca 2012

Terry Goodkind: Dusza ognia

Autor: Terry Goodkind
Tytuł: Dusza ognia
Tytuł cyklu: Miecz Prawdy, t. 5.
Wydawca: Rebis
Stron: 654
Moja ocena: 6/10
Piąte prawo magii: Zważaj na to, co ludzie czynią, a nie tylko na ich słowa, bo czyny zdradzą kłamstwo.
Dusza ognia to piąta już odsłona przygód Richarda, Kahlan oraz ich przyjaciół w świecie, w którym magia działa wespół z normalnością.  Cykl T. Goodkinda wybrałam sobie ma moje czytelnicze wyzwanie na ten rok i do maja szło mi całkiem nieźle i sprawnie, a potem w obliczu końca roku szkolnego, całej masy papierów i innych zobowiązań, zaklinowałam się i aż wstyd się przyznać nie miałam czasu na kolejne tomy. Dopiero wczorajszego popołudnia, gdy za oknem szalała kolejna burza zabrałam się za czytanie z mocnym postanowieniem nadrobienia zaległości. Udało się, z czego jestem bardzo zadowolona. Mam jednak świadomość, że to nie koniec moich zaległości w tym temacie, bowiem w kolejce czekają szósta i siódma część. Ale wierzę, że dam radę. 
Krótki zarys fabuły. W finale tomu czwartego Richard i Kahlan dostali swoje szczęśliwe zakończenie i po wielu przeszkodach i perypetiach mogli wreszcie wziąć ślub. Tom piąty zaczyna się w chwili, gdy młodzi małżonkowie spędzają swoje miodowe dni w Wiosce Błotnych Ludzi, bo to tutaj bez tłumów i wielkiej pompy się pobrali. Bohaterom jednak nie jest dane spokojnie cieszyć się sobą i swoją miłością, bo oto w wiosce, a potem w kolejnych krainach zaczynają się dziać niepokojące rzeczy. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie jeden z łowców, mały chłopiec zastaje zaatakowany przez kurę, a w rożnych miejscach dochodzi do tajemniczych wypadków, które wyglądają tak, jakby ludzie sami pchali się w objęcia śmierci, tracąc instynkt samozachowawczy. I tak na przykład jedni się topią, inni skaczą z wysokości, jeszcze inni wchodzą w ognień. Jakby tego było mało okazuje się, że w Nowym Świecie zaczyna zanikać cała magia; czarodziejki tracą dar, magiczne stworzenia giną, itp. Do ludzkiego życia wkrada się chaos, niepokój, a stopniowo agresja. Stąd już naprawdę niedaleko do nagonki na magiczne istoty i brutalnego polowania na czarownice. Nie można oczywiście zapomnieć o nadciągających wojskach imperatora Jaganga.
Przywołane przez Kahlan demony, by uratować Richarda, zaczynają grasować w świecie. 
Richard, Kahlan i Mord-Sith, Cara zmuszeni podstępem przez Zedda do długiej podróży, postanawiają udać się do Anderithu, starożytnej krainy, w której kiedyś mieszkał czarodziej Joseph Ander, zajmujący się pokonywaniem demonów. Bohaterowie liczą, że pisma, które czarodziej pozostawił pomogą im poskromić demony i przywrócić magię do świata. 
Mimo, że powieść czytało mi się dość szybko i sprawnie, co zapewne jest zasługą doświadczenia i wyćwiczonego warsztatu pisarskiego autora, to na tle swoich poprzedniczek wypada ona słabiej, głównie pod względem zawartości. Z głównymi bohaterami mamy tak naprawdę mało do czynienia. Zedd znika szybko i w zasadzie mało wnosi nowego do całej historii. Richard i Kahlan pojawiają się niby w decydujących momentach, ale również, jak dla mnie i jak na głównych bohaterów, stanowczo za rzadko. Piąta część cyklu jest tak naprawdę opowieścią o życiu i intrygach mieszkańców Anderith, do którego zmierzają Poszukiwacz Prawdy i Matka Spowiedniczka. Najbogatsza i rządząca warstwa krainy wykazuje się ogromnym zesnuciem moralnym i społecznym. Na plan pierwszy wysuwają się tu zwłaszcza jeden z ministrów Chanboor i jego adiutant Campbell. Zawikłana historia krainy sama w sobie była bardzo ciekawa, zwłaszcza obraz zdominowanych przez anderyjczyków, byłych najeźdźców Hakenów, obecnie sprowadzonych do roli niewolników. Mamy tutaj więc wyzysk społeczny, fałszowanie historii, utrzymywanie Hakenów w analfabetyzmie i manipulowanie kolejnymi pokoleniami, przy jednoczesnym utwierdzaniu ich w przekonaniu, że są gorsi, głupsi i że z win przodków można z nimi zrobić praktycznie wszystko. Przedstawione w ten sposób Anderith miało być sceną i tłem, na którym to Richard i Kahlan mieli odegrać główne, finałowe role. Zanim jednak do tego doszło, to przemyślne intrygi Cambella tak mnie wciągnęły, że o Richardzie i Kahlan właściwie zdołałam zapomnieć. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że to właśnie było celem autora. 
Stąd właśnie taka, a nie inna ocena książki. Powieść sama w sobie nie jest zła. Richard nadal jest honorowy i nieustępliwy, jak na Poszukiwacza Prawdy przystało, za to Kahlan ujawnia coraz więcej cech ludzkich, zupełnie jakby noszona przez lata maska Matki Spowiedniczki powoli opadała. Dobrym zabiegiem było ponowne wprowadzenie do opowiadanej historii postaci Du Chaillu. Uparta dzikuska, swoim niestereotypowym postrzeganiem wielu spraw dodała powieści sporo humoru.
Jednak tak naprawdę cała historia nie poszła naprzód. Jagang pojawił się tylko raz, a Armia Ładu Imperialnego majaczyła gdzieś daleko, działając tylko na zasadzie starszaka na mieszkańców Anderith, mających przystąpić do wyborów.
Co będzie dalej, trudno przewidzieć, bo nie licząc pokonanych demonów, zagrożeń nadal jest wiele, a w życiu bohaterów nadal istnieje wiele ograniczeń, które pewne sprawy uniemożliwiają.  Dlatego z dość mieszanymi uczuciami zbieram się za lekturę tomu szóstego, a piątą część mogę polecić miłośnikom cyklu (jak zawsze przy cyklach i seriach) oraz tym, którzy lubią historie o intrygach, zepsuciu moralnym bohaterów i wyzysku.
Pozdrawiam i udanej dla wszystkich soboty!

piątek, 20 lipca 2012

N. K. Jemisin: Sto tysięcy królestw

Autor: N. K. Jemisin
Tytuł: Sto tysięcy królestw
Tytuł cyklu: Trylogia Dziedzictwa, t. 1. 
Stron: 458
Wydawca: Papierowy Księżyc
Moja ocena: 9/10
Książka, o której chcę napisać dziś jest debiutem powieściowym  N. K. Jemisin i nominowana była do tak prestiżowych nagród jak Hugo, Nebula, czy World Fantasy Award, a zdobyła nagrodę Locus Award dla najlepszego debiutu za rok 2011. Czy słusznie i co takiego ma w sobie ta książka, że przyczyniła się do takiego fermentu? O tym za chwilę. 
Główną bohaterką i zarazem narratorką książki jest 19-letnia Yeine, postrzegana jako mieszaniec, dzikuska  pochodząca z barbarzyńskiej północy z kraju Darr. Po tragicznej śmierci matki, zupełnie niespodziewanie dziewczyna zostaje wezwana do królewskiego miasta Sky, w którym to mieście znajduje się ogromny zamek zamieszkały przez członków rodu Aramerich. Głową tej rodziny i jednocześnie panującym jest dziadek Yeine, Dekarta.  Gdy Yeine przybywa na miejsce, Dekarta ogłasza ją swoją spadkobierczynią, ale żeby nie było za łatwo, dodaje, że jest jeszcze dwoje pretendentów do tronu, a najbliższe dni rozstrzygną, kto z tej trójki najlepiej się na to stanowisko nadaje. Im bardziej krwawa i brutalna będzie walka o władzę, tym lepiej. Yeine, która jeszcze niedawno wspinała się na drzewa, biegała z nożem i obcięła włosy na krótko, bo jej przeszkadzały, bez prawa do jakiejkolwiek dyskusji zostaje wplątana w morze intryg i knowań, w których nietrudno się nie pogubić i próżno szukać jakichkolwiek sojuszników. 
Należy dodać, że w Sky pośród zwykłych śmiertelników chadzają dawni bogowie, podporządkowani ludziom, służący im jako broń lub jako krwawa, okrutna rozrywka. Na plan pierwszy wysuwają się tutaj zwłaszcza Itempas (Pan Światła), Nahadoth (Pan Ciemności) i Enefa ich boska siostra, z piętnem zdrajczyni. 
Wydawać by się mogło, że skoro dziadek wybrał Yeine na swoją spadkobierczynię, to musiał docenić jej osobę oraz cechy, które w sobie posiada. Nic bardziej błędnego. Krążąc po pałacowych komnatach, poznając ludzi i otoczenie, Yeine stopniowo przekonuje się, że precyzyjnie wyznaczono  jej rolę pionka w grze o władzę i potęgę, o której marzą i ludzie i bogowie. Nikt nie chce służyć, wszyscy chcą panować.
Bez przyjaciół, z dala od krewnych z północy, których dobro leży jej na sercu, bohaterka desperacko próbuje nie tylko utrzymać się przy życiu, ale też odkryć tajemnicę śmierci matki i związku jej rodziców, okrzykniętego przez otoczenie mezaliansem. 
Yeine jest postacią z krwi i kości; targana namiętnościami i wątpliwościami, stara się dokonać właściwych wyborów, a jednocześnie ma świadomość, że cokolwiek zrobi i tak źle na tym wyjdzie. Nieuchronność jej losów i ulokowanie uczuć w osobniku najmniej do tego odpowiednim kojarzyły mi się trochę z grecką tragedią. Coś wybrać trzeba, a co się wybierze i tak poleje się krew i skończy się tragicznie. 
Plus należy się również autorce za Nahadotha/Nahę. Ukazanie w jednym mężczyźnie tylu sprzeczności, połączenie czułości i delikatności ze śmiercią i niebezpieczeństwem, a wszystko w tak magnetycznej powłoce to prawdziwy majstersztyk. 
Natomiast trzecia postać, która osobiście nie pojawia się w całej historii, a ciągle jest o niej mowa to Kinneth, matka Yeine i ona również bardzo mi się podobała. Jest ona dla Yeine niedościgłym wzorem i kobietą jaką dziewczyna bardzo chciałaby być,  a jednocześnie jak każda matka jest otoczona mgiełką ideału. Odkrywanie sekretów własnej rodziny i grzebanie w przeszłości uświadomi Yeine, że wielu rzeczy o matce nie wiedziała i że zależnie do sytuacji, każdy człowiek przywdziewa różne maski.
Fabuła powieści jest oparta na ciekawym pomyśle, choć początkowo trudno się w niej zorientować. Yeine opowiada, tak jakby miała za mało czasu i za dużo do powiedzenia. Zaczyna coś opowiadać, potem przypomina sobie o czymś co należy dodać i rozpoczyna nowy wątek. Czasami też w tok narracji włącza się Enefa, bogini zdrajczyni, której wspomnienia nawiedzają główną bohaterkę. Czytelnik poznaje wtedy szczegóły wielkiej wojny i zatargów między Trójką bóstw. 
Atmosfera pałacu aż kipi od intryg i jako czytelnik czułam to samo co czuła wrzucona w ten kocioł Yeine. Uczucie duszności przebija z fragmentów, opisujących zagmatwane zależności, zawierane potajemnie sojusze, porozumiewawcze, szydercze uśmiechy i otwarte życzenie swoim wrogom wszystkiego najgorszego. Za nic w świecie nie chciałabym się znaleźć w takiej sytuacji, jak główna bohaterka i tutaj kolejny ukłon w stronę autorki, bo skoro umiała sprawić, aby czytelnik tak się poczuł to niewątpliwie ma talent do tego typu historii. 
Zaskoczyło mnie także zakończenie historii i ewolucja postaci Yeine. Sama nie mogłam dostrzec żadnego wyjścia  z tej sytuacji, a tu okazało się, że po prostu miałam za wąski kąt patrzenia. Lubię takie zwroty akcji, kiedy dzieje się coś, czego kompletnie nie mogłam przewidzieć. Znacie to uczucie, kiedy każdy element układanki wskakuje na swoje miejsce i wszystko staje się jasne i klarowne? Tak jest z poszczególnymi elementami tej historii. Początkowo wydają się zupełnie do siebie nie pasować, a im bliżej zakończenia, tym bardziej się wszystko układa. 
W podsumowaniu muszę powiedzieć, że książka okazała się lepsza niż się spodziewałam i bardzo żałuję, że nie sięgnęłam po nią wcześniej. Jednak lepiej późno niż wcale. 
Jeśli zatem lubicie historie o zawikłanych dworskich powiązaniach, zachłannych i brutalnych śmiertelnikach i bóstwach, które również chcą mieć coś do powiedzenia, to Sto tysięcy królestw jest książką dla Was. Parna atmosfera żądzy władzy i knucia wszystkich przeciwko sobie wciągnie Was niczym wir i nie pozwoli się oderwać aż do zaskakującego finału tej historii. 
Polecam, bo naprawdę warto!
Za egzemplarz 
do recenzji 
bardzo serdecznie 
dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc.

czwartek, 19 lipca 2012

Ósmy w blogowym życiu stosik do recenzji!

Dziś chciałam zaprezentować stosik, który uzbierał się przez lipiec. Stosik wielce smakowity i w zasadzie już cały przeczytany, z wyjątkiem jednej wisienki, która dotarła do mnie dopiero dziś. :) 
Tym razem zacznę od dołu: 
1. A. Greenhorn: Winter, od Wydawnictwa Dreams  (Recenzja)
2. R. Bertram: Coolman i ja, również od Wydawnictwa Dreams. Tę książkę będę polecać każdemu bez względu na wiek. Śmiałam się jak szalona w trakcie lektury. (Recenzja)
3. A. Bishop: Sebastian, wygrana w konkursie internetowym. (Recenzja)
4. J. Westerson: Wąż wśród cierni, od portalu Secretum. (Recenzja)
5. J. Borodale: Księga ogni, od pani Bożeny z Domu Wydawniczego Mała Kurka (Recenzja)
6. A. Diakow: Do światła, od portalu Secretum. (Recenzja)
7. N. K. Jemisin: Sto tysięcy królestw, od Wydawnictwa Papierowy Księżyc.  (Recenzja )
8. J. Sprunk: Syn Cienia, od Wydawnictwa Papierowy Księżyc (Recenzja)
9. B. Charlton: Czaropis, t. 2 od pana Marcina z Wydawnictwa Prószyński i S-ka. (Recenzja) To jest właśnie wcześniej wspomniana wisienka na całym tym smakowitym czytelniczo torcie. Recenzja tomu pierwszego tutaj.
Wydawnictwom i Secretum serdecznie dziękuję za książki! Sprawiły mi one wiele radości. 
A Wy, czy znajdujecie w tym stosiku coś dla siebie?
Pozdrawiam i zabieram się za pisanie recenzji.

środa, 18 lipca 2012

Asia Greenhorn: Winter

Autor: Asia Greenhorn
Tytuł: Winter
Stron: 456
Wydawca: Dreams
Moja ocena: 8/10
Kiedy na rynku wydawniczym pojawił się Zmierzch i jego kontynuacje, w ślad za tym cyklem zaczęły, niczym grzyby po deszczu wyrastać na księgarskich półkach inne, tematycznie podobne powieści. Czytelnik stojący przed taką półką ma do rozwikłania nie lada dylemat, co wybrać, czym się sugerować, skąd wiadomo, która książka będzie lepsza? Czy wierzyć opisowi z tyłu okładki, czy może dać się uwieść pięknej ilustracji? Taka decyzja na pewno do łatwych nie należy. 
Jeśli o mnie idzie to po pierwsze zauroczyła mnie magiczna ilustracja na okładce Winter. Przywodzi mi ona na myśl koncertowe kreacje Sharon Del Adel wokalistki grupy Within Temptation. Kontrast głębokiej czerni sukienki dziewczyny i mroźna biel zimy, podszyta błękitem nieba są zniewalające.
Po drugie kierowałam się potrzebą chwili; kończył się pracowity rok szkolny i zaczynały wakacje i chciałam przeczytać coś lekkiego, z nutą romansu i przygody. 
Po trzecie zaciekawił mnie tytuł; z tak oryginalnym imieniem bohaterki jeszcze nie miałam do czynienia. 
W ten oto sposób wybrałam Winter na jedną ze swoich wakacyjnych lektur.
Krótko na temat treści. 
Główną bohaterką jest 16-letnia Winter Starr pozostająca pod opieką babci. Obie panie mieszkają w Londynie i wszystko układa im się dobrze do momentu, gdy starsza pani nagle zapada na zdrowiu. Choroba okazuje się dość poważna, a ponieważ Winter nie ma innych krewnych decyzją opieki społecznej zostaje umieszczona w rodzinie zastępczej. Wiąże się to z wyjazdem dziewczyny do małej mieściny Cae Mefus w Walii. Nietrudno się dziwić bohaterce, że nie jest tym wszystkim zachwycona, tym bardziej, że wolałaby zostać przy babci i sama się nią opiekować. Jednak nauczona doświadczeniami z przeszłości Winter wie, że z opieką społeczną nie da się negocjować i bez sprzeciwu wyjeżdża. 
Nowi opiekunowie państwo Chiplin i ich trójka dzieci przyjmują ją ciepło i okazują wiele serdeczności. Równie sympatycznie dziewczyna zostaje przyjęta w nowej szkole i wydaje się, że teraz trzeba tylko czekać aż babcia wyzdrowieje, by móc wrócić do domu. Stan kobiety nie ulega jednak poprawie i pobyt Winter w Cae Mefus przedłuża się. 
Tymczasem w miasteczku budzi się niepokój, dochodzi do ataków na ludzi i nikt nie potrafi tego rozsądnie wyjaśnić. Sama Winter też zostaje napadnięta. Obserwując mieszkańców miasteczka dziewczyna dochodzi do wniosku, że społeczność ta nie jest taka spokojna na jaką wygląda. Wiedziona przeczuciem zaczyna szukać w przeszłości śladów podobnych wydarzeń i dowiaduje się nie tylko o istnieniu starego Paktu, ale też o tym, że ona sama również ma w tym wszystkim swój udział i swoje miejsce. 
Pod względem uczuciowym też Winter nie może się nudzić. Swoją przyjaźń oferuje jej syn jej opiekunów Gareth, a poznany w szkole tajemniczy i magnetyczny Rhys też wydaje się być dziewczyną zainteresowany. Dla którego z nich serce Winter zabije mocniej, a który będzie musiał zadowolić się rolą przyjaciela? 
Jaką tajemnicę kryje w sobie ta mała społeczność i jaką rolę odegra w niej główna bohaterka? Dlaczego ten ferment zaczął się niemal w chwili jej przybycia? 
Na te i inne pytania odpowiedzi da lektura debiutanckiej powieści A. Greenhorn. Warto się samemu wszystkiego dowiedzieć. 
Powieść jest napisana jasnym i obrazowym językiem, czyta się szybko i przyjemnie. Podział książki na krótkie rozdziały tylko to ułatwia, a spora czcionka nie pozwala oczom się męczyć. Wszystkiego jest tu po trochu; romansu, przygody i niebezpieczeństwa. Muszę powiedzieć, że polubiłam główną bohaterkę za to, że zamiast czekać na rozwój wydarzeń sama szukała odpowiedzi na dręczące ją wątpliwości. Nie unikała oczywiście pewnych błędów, ale kto jest nieomylny w wieku 16 lat? Trudno wtedy mieć stuprocentowo właściwe rozeznanie w każdej sytuacji. 
Nie domyśliłam się również kto jest sprężyną całej intrygi, autorka sprytnie ukryła to pod samym nosem czytelnika, ale dzięki temu przyjemniej się czytało z tą dozą niepewności.
Zabrakło mi za to informacji na temat śmierci rodziców Winter i dokładniejszego opisu tego, do czego ona sama jest zdolna. Niewykluczone jednak, że autorka jeszcze to nadrobi. Zakończenie historii w zasadzie jest zamknięte, ale są w nim wątki, od których można by zacząć ewentualną kontynuację.
Książka zapewniła mi ciekawe popołudnie i ani się obejrzałam a skończyłam czytać. 
Polecam Winter wszystkim miłośnikom gatunku. Książka ma wszystko to co lubimy w tego typu historiach: głębokie namiętne uczucie, oczywiście zakazane, tajemnicę sprzed lat, niebezpieczeństwo i intrygi. Przyjemnie było choć na chwilę przenieść się do pełnego sekretów Cae Mefus w Walli i razem z Winter odkrywać tajemnice z jej przeszłości.
Zachęcam do lektury. Na pewno będziecie zadowoleni!
Za egzemplarz 
do recenzji 
serdecznie dziękuję 
Wydawnictwu Dreams

poniedziałek, 16 lipca 2012

Taylor Anderson: W oku cyklonu, Krucjata, Malstrom (recenzja zbiorcza)

Autor: Taylor Anderson
Tytuł cyklu: Niszczyciel
Tytuł:
Część 1. W oku cyklonu (470 s.)
Część 2. Krucjata (424 s.)
Część 3. Malstrom (476 s.)
Wydawca: Rebis
Moja ocena: 8/10
Na lekturę Niszczyciela T. Andersona już dawno miałam wielką ochotę.  Zachęcały mnie do tego nie tylko atrakcyjne okładki, ale też opisy wydawcy oraz ciekawostki znajdujące się na oficjalnej stronie internetowej autora. Liczyłam, że książki będące odzwierciedleniem hobby i zainteresowań autora będą dopracowane, pełne ciekawych szczegółów i wciągające. Czy spełniły moje oczekiwania? Od razu muszę powiedzieć, że tak, choć łatwą lekturą nie były, tym bardziej, że tematyka morska jest raczej skierowana do mężczyzn niż do kobiet. Ale po kolei. 
Akcję swoich powieści umieścił Anderson w czasach II wojny światowej. Wszystko zaczyna się od bitwy morskiej na Morzu Jawajskim pomiędzy flotą japońską a amerykańską. Wynik tej bitwy jest z góry przesądzony i załoga amerykańskiego niszczyciela "Walkera" powoli szykuje się na pewną śmierć. Bitwę dodatkowo utrudnia zła pogoda i zbliżający się szkwał. W ten właśnie szkwał wpływa "Walker". Cała załoga na czele z kapitanem Mathew Reedym jest świadkiem dziwnych zdarzeń meteorologicznych, a po wypłynięciu na spokojne wody okazuje się, że po japońskich statkach nie ma ani śladu. Marynarze odkrywają, że mimo że wciąż znajdują się na Ziemi, to nie jest to ten sam świat, w którym jeszcze kilka minut temu walczyli o życie. Pod względem geograficznym wszystko wygląda łudząco podobnie, ale cywilizacyjnie to już zupełnie co innego.
W tym świecie nie ma ludzi, po prostu nigdy nie mieli szansy zaistnieć. W tym świecie żyje za to cała masa groźnych stworzeń przypominających dinozaury, łagodne podobne do lemurów istoty oraz ich śmiertelni wrogowie krwiożerczy grikowie (podobni do jaszczurów). 
Załoga Walkera ma mało czasu na spokojną asymilację z otoczeniem, oto bowiem grikowie atakują lemury i amerykańscy żołnierze postanawiają atakowanym pomóc, angażując się w ten sposób w stary i historyczny już w tym świecie konflikt. 
Lemury nie potrafią skutecznie walczyć, ani się bronić. Lata temu grikowie wygonili ich z naturalnych siedlisk i obecnie lemury żyją w tzw. pływających domach, a ich społeczeństwo funkcjonuje na zasadzie klanów. Stworzenia nazwane przez Amerykanów kotowatymi są jednak naprawdę sympatyczne, chcą się uczyć i bardzo szybko przyjmują do wiadomości, że jedynym sposobem na ocalenie jest czynna walka. 
Grikowie to wyrośnięte jaszczury, bardzo krwiożercze, a ich jedynym celem życiowym jest walka i podbój kolejnych krain. Nie biorą jeńców, nie znają uczucia litości; swoich wrogów zwyczajnie pożerają. Przybywają w tysiącach, giną bez żalu i strachu, a po nich przybywają kolejni.
Sytuacja wydaje się naprawdę beznadziejna. Jednak pojawienie się Walkera, a jak się niedługo okazuje także jego siostrzanej jednostki Mahona może zmienić losy tej wojny. Amerykanie dysponują bowiem bronią palną i działami artyleryjskimi, co w tym świecie jest kompletnym novum. 
W kolejnych rozdziałach czytelnik śledzi nie tylko działania wojenne, tworzenie planów, opracowywanie strategii, ale też próby zadomowienia się w tym obcym, zupełnie innym świecie. 
Część pierwsza W oku cyklonu opisuje pojawienie się Amerykanów w tym świecie, ich początkową dezorientację i honorowe podejście do sprawy wojny, która przecież mogłaby nie być ich sprawą. 
Część druga Krucjata rzuca nieco więcej światła na wrogów lemurów grików. Okazuje się też, że oprócz Walkera i Mahona, do tego uniwersum trafił też japoński krążownik Amagi, a jego kapitan opowiedział się po stronie girków. 
Część trzecia Malstrom przedstawia jedną z większych bitew tej wojny, wręcz totalną inwazję grików na główne miasto lemurów oraz dramatyczną, bohaterską obronę połączonych sił Amerykanów i kotowatych.
Nie będę się tu rozpisywać na temat treści, bo zabrałoby mi to za dużo czasu, przejdę więc do rzeczy, o których należy wspomnieć, bo są to niewątpliwe zalety tego cyklu. 
Po pierwsze koncepcja świata przedstawionego. Jak mówi autor w posłowiu autorskim trochę pogdybał w temacie dotyczącym ewolucji gadów i tego, co działoby się na ziemi, gdy nie pojawili się na niej homo sapiens. 
Po drugie, ponieważ książki są ściśle związane z osobistym hobby autora, jakim jest stara broń palna, batalistyka oraz historia, powieści są pełne szczegółów marynistycznych, terminów związanych z okrętami oraz życia członków załogi na pokładzie. Czyni to opowiadaną historię prawdziwą i naprawdę wciągającą. Warto wspomnieć, że Walker, Mahon i Amagi istniały naprawdę.
Po trzecie całość jest umiejętnie wyważona, tzn. oprócz zabiegów wojennych i toczenia bitew, bohaterowie poznają także nowe otoczenie oraz zawiązują przyjaźnie z lemurami. Adaptacja w tym środowisku jest dla nich trochę smutną koniecznością, jednak wobec groźby jaką są grikowie, nie ma czasu na zbędne wzdychania i płacze, że jest się tu, a chciałoby się do domu. Amerykanie zresztą zdążyli się już zmęczyć toczoną z Japonią wojną, a powrót (przy założeniu, że jest możliwy) oznaczałby jej kontynuację i pewną śmierć. Tutaj są komuś potrzebni i mają wybór, choć niełatwy. 
W pewnych momentach książki przywodziły mi na myśl Robinsona Crusoe D. Defoe, a w innych Zaginiony świat A. Conan Doyle'a. Ten klimat i przymus urządzania się w nowym świecie miał na mnie jako czytelnika taki wpływ, że czułam się jakbym sama tam była.
Na uwagę zasługują także kreacje bohaterów, zarówno ludzi jak i lemurów. Kapitan Reedy staje przed wyzwaniem życia, mianowany mistrzem kampanii wojennej przeciw grikom, a jego troska o załogę i umiejętność planowania naprawdę mi imponowały. Jego przeciwieństwem jest kapitan Kurokawa, który jest tak zaślepiony nienawiścią do Amerykanów, że zaprzedaje własną załogę grikom, byle tylko pokonać znienawidzonych przeciwników. 
Oprócz tego mamy tutaj całą plejadę ciekawych postaci: łobuzowatego Silvę, Myszowatych, pielęgniarki z korpusu medycznego, Chacka, Kejego i wielu innych. Tworzą oni prawdziwą  mozaikę charakterów. 
Zastrzegłam na początku, że lektura Niszczyciela nie była dla mnie łatwa. Z czasem jednak wciągnęłam się i z coraz większym zaangażowaniem śledziłam walkę ze strasznymi grikami. Co będzie dalej, tego na razie nie wiadomo. Trzecia część kończy się bowiem wielką bitwą, co jednak nie oznacza końca inwazji grików. Poza tym pojawia się kwestia innych ludzi; czy są gdzieś jeszcze w tym świecie? Czy Amerykanie i lemury zdołają się przygotować na kolejny atak?
Niecierpliwie będę oczekiwała na kolejną część cyklu i mimo, że podobna tematyka jako kobiecie mogłaby mi być raczej obca, to jestem zafascynowana wykreowanym przez pana Andersona światem. 
Cykl polecam wszystkim miłośnikom historii światów alternatywnych, morskich podróży, bitew i innych przygód. Polubicie kotowatych i załogę Walkera i będziecie im kibicować, tak jak to robiłam ja. 
Polecam!
Za możliwość 
odbycia podróży 
na pokładzie Walkera 
i śledzenia losów 
jego załogi 
bardzo serdecznie dziękuję 
Panu Bogusławowi 
z Domu Wydawniczego Rebis
Pozdrawiam serdecznie!


piątek, 13 lipca 2012

Anne Bishop: Sebastian

Autor: Anne Bishop
Tytuł: Sebastian
Tytuł cyklu: Efemera, cz. 1
Wydawca: Initium
Stron: 400
Moja ocena: 10/10
Po bezkonkurencyjnym i bezapelacyjnie najlepszym cyklu fantasy, jakim są według mnie Czarne Kamienie, każdą kolejną książkę tej autorki przeczytam w ciemno i z bardzo pozytywnym nastawieniem.
To dlatego tak niecierpliwie czekałam na premierę pierwszej części nowej trylogii tej autorki, trylogii o magicznym, intrygującym tytule Efemera. Byłam pełna obaw i wielkich nadziei. Czy zostały one należycie spełnione? O tak. Pani Bishop zaskoczyła mnie oryginalnością i prostotą pomysłu i kompletnie zaczarowała stworzonym przez siebie światem, światem, w którym nic nie jest takie jak mogłoby się pozornie wydawać. 
Akcja pierwszego tomu trylogii nosi tytuł Sebastian, co ma dobitnie sugerować kto tu jest głównym bohaterem. Z tym głównym bohaterem, to chyba wyszło trochę inaczej niż sama autorka planowała, ale po kolei. 
Już od pierwszych stron książki czytelnik zostaje wciągnięty w nowy nieznany, ale jakże kuszący świat o nazwie Efemera. Efemera składa się z wielu mniejszych magicznych krain - krajobrazów. Podziału na mniejsze krainy dokonano ze względów bezpieczeństwa. Bowiem gdzieś w ukrytym wiezieniu, zapomniane śpi pradawne zło, Zjadacz Światów. 
Krajobrazy są tworzone przez kobiety czarodziejki o wielkiej mocy, powszechnie nazywane krajobrazczyniami. Podróż między krajobrazami umożliwiają magiczne portale zwane mostami, których strzegą mężczyźni - mostowi. Przechodzenie z jednej krainy do drugiej nie jest łatwe, ponieważ miejsca te reagują na najgłębiej ukryte ludzkie pragnienia i właśnie to decyduje o przynależności danej istoty do konkretnej krainy. Jeżeli ktoś ma złe zamiary lub chce wejść do danej krainy ze złych pobudek, nigdy nie znajdzie właściwej drogi. W krajobrazach podobnych do zwykłych wiosek lub miast mogą mieszkać przeciętni zwykli ludzie. Istnieją jednak krajobrazy, gdzie swoje miejsce odnalazły demony, sukuby, inkuby i inne mroczne istoty. 
Jednym z takich krajobrazów jest Gniazdo Rozpusty. Żyją tam rozmaite demony i panuje wieczna noc. Gniazdo jest domem półkrwi inkuba Sebastiana. Młodzieniec prowadzi łatwe i pełne uciech życie, do momentu kiedy w swoich snach nie poznaje kobiety, której jedynym pragnieniem jest być bezpieczną i kochaną.  Gdy kobieta, Lynnea niespodziewanie pojawia się w Gnieździe, całe życie Sebastiana stanie na głowie. Na miłosne zaloty będzie jednak niewiele czasu, gdyż Zjadacz Światów uwolnił się ze swojego więzienia i zaczyna siać spustoszenie w krainach Efemery. Powstrzymać go może tylko jedna osoba; najsilniejsza z krajobrazczyń, Belladonna. 
To tyle na temat treści, która może się wydać dość zawikłana, ale gdy już zacznie się czytać, wszystko ładnie układa się w całość i z ciekawością poznaje się zasady rządzące Efemerą. 
Pani Bishop wcale nie odeszła tak daleko od ideologii, którą tak rozbudowała w Czarnych Kamieniach. Okazuje się, że nawet w ciemnych królestwach może panować prawość, a honor być wartością najwyższą. W krainach Efemery jest podobnie. Prościej poskromić dobrym omletem skorego do awantur Minotaura, niż oczekiwać uczciwości po czarowniku, który obiecywał strzec niewinnych.  Łatwiej zawstydzić w kąpieli nagiego inkuba, niż wytłumaczyć ludziom uważającym się za mądrych, że nawet to co mroczne musi mieć dokąd przynależeć, aby było mniej kłopotliwe.
Sebastian w swoich niepohamowanych namiętnościach bardzo przypominał mi Lucivara Yaslanę, a Lynnea ze swoją nieporadnością i licznymi krzywdami, których zaznała od własnej rodziny jest podobna do domowej czarownicy, Marian. 
Jednak mimo, że to Sebastian jest tytułowym bohaterem i to jego podróż w poszukiwaniu swojego miejsca w świecie będzie czytelnik obserwował, to tak naprawdę zupełnie niepostrzeżenie na pierwszy plan wysunął się ktoś zupełnie inny. A mianowicie Belladonna, która siłą magii, tworzeniem niesamowitych krain i zrozumieniem dla każdej nawet najdziwniejszej istoty, zwyczajnie ukradła Sebastianowi rolę. Bo tak naprawdę Belladonna, której imię budzi szacunek w czystych sercach i postrach w tych niegodziwych, jest nikim innym jak odpowiednikiem Jeannelle Angeline. Piękna, tragiczna i pełna empatii, potrafiąca sądzić Sprawiedliwością Serca nie jedno serce, a wszystkie na raz. To istna Burza Mocy, tylko w innym wydaniu. 
To dlatego jestem zachwycona i poruszona. Książka jest niezwykle romantyczna, a historia w niej zawarta opowiedziana pięknym, poetyckim i pełnym mądrych spostrzeżeń językiem. Czyta się szybko i wciąż chce się więcej. Kiedy trzeba jest dramatycznie lub łzawo; a kiedy trzeba zabawnie i rozbrajająco śmiesznie. Autorka w niecodziennej oprawie podkreśla wagę takich uniwersalnych wartości jak dom, rodzina, przyjaźń i obrona tego w co się wierzy i co się kocha. 
Pochwała należy się wydawnictwu za zachowanie oryginalnej okładki z ilustracją autorstwa L. Rostanta, który tworzył również ilustracje dla okładek Czarnych Kamieni. Podoba mi się nie tyle sam Sebastian, ile rozpościerający się za nim widok w ciepłych, złocistych barwach.
Książkę polecam fanom twórczości pani Bishop, na pewno nie będą zwiedzeni. Ci, którzy jeszcze książek tej autorki nie znają mają dobrą okazję, by wreszcie zacząć. 
Dlatego kończę moje bezkrytyczne zachwyty i po prostu polecam, bo naprawdę warto! Przekonacie się, że książka swoim bezpretensjonalnym urokiem broni się sama. Tymczasem niecierpliwie czekam na drugą część trylogii Belladonna. Może być już tylko lepiej!

czwartek, 12 lipca 2012

Rudiger Bertram: Coolman i ja

Autor: Rudiger Bertram
Tytuł: Coolman i ja 
Zilustrował: Heribert Schulmeyer
Stron: 176
Wydawca: Dreams
Moja ocena: 10/10!!!
Pamiętacie książki o przygodach Mikołajka i jego kolegów - oryginałów? Jeden był szkolnym prymusem, inny ciągle jadł, a jeszcze inny chciał wszystkimi rządzić. Mikołajek i jego koledzy mieli masę dobrych chęci i pełne garści pomysłów na ich realizację, a i tak wszystko kończyło się wielką klapą i wstydem na całe osiedle. Czytałam te książki z zapałem i śmiałam się jak szalona. Książki o Mikołajku stoją na regale na honorowym miejscu i należą do moich ulubionych. 
Natomiast wczorajszego popołudnia miałam przyjemność poznać Kaja i jego oryginalnego towarzysza zabaw Coolmana i wielce jestem z tej znajomości zadowolona. 
Kaj wraz z rodziną niedawno przeprowadził się do małego miasteczka. Jego rodzice są aktorami teatralnymi i poglądy na życie mają iście hipisowskie, a starsza siostra Antygona, zdrobniale zwana Anti jest wyzwoloną i pomysłową gotką. Ale to nie wszystko. Kaj ma jeszcze wyimaginowanego towarzysza Coolmana, superbohatera od siedmiu boleści w masce i obcisłych rajtuzach. Nikt inny poza chłopcem go nie widzi, stąd posądzenia, że Kaj jest dziwakiem, bo gada do siebie. Głównym zajęciem Coolmana jest pakowanie Kaja w kłopoty i choć nie robi tego celowo, ani złośliwie, to zawsze z przekonaniem o jak najlepszych intencjach. Dzięki Coolmanowi życie Kaja nabiera barw i wskakuje na tory, które niekoniecznie chłopiec sam by wybrał. Szalona jazda w kontenerze na śmieci jest skutkiem celnej riposty do dwóch chuliganów, a oczywiście autorem tej riposty jest Coolman. Zrażenie do sobie burmistrza miasteczka już przy pierwszym spotkaniu także jest winą Coolmana, a także zgubienie majtek w basenie, kupienie lewych dokumentów na dworcu kolejowym oraz  pocałowanie nie tej dziewczynki co trzeba na balu szkolnym. Podobne sytuacje można by mnożyć, a co najgorsze nie da się ich uniknąć. Coolmana również nie da się w żaden sposób pozbyć, choć Kaj niejednokrotnie próbował. 
Świat wykreowany przez R. Bertrama jest optymistyczny i zabawny. Narratorem jest Kaj, dzięki czemu świat widziany jego oczami jest znacznie ciekawszy, bo wiadomo, że z perspektywy dorastającego chłopca wiele rzeczy wygląda inaczej niż dla dorosłego. 
Książka jest powieścią komiksową co oznacza, że ilustracje są podane w formie komiksowych ramek. Dodatkowo zwiększa to komizm sytuacyjny i słowny. 
Rozbrajający są bohaterowie: spokojny i zdystansowany Kaj, który mimo szaleństw Coolmana  nigdy nie wpada w gniew; siostra Kaja Anti, zaradna i pomysłowa gotka, zafascynowana sztukami walki; rodzice Kaja, wyzwoleni aktorzy, wciąż w sobie zakochani jak nastolatkowie oraz cała plejada bohaterów drugoplanowych, takich jak szkolni koledzy Kaja, czy starszy pan z domu seniora.
Książka Coolman i ja nie jest wielka pod względem objętości, ma raptem niecałe dwieście stron; jest więc lekturą na jedno popołudnie. Oryginalna czcionka podobna do komiksowej także ułatwia czytanie. Na pochwałę zasługuje także twarda oprawa, zszyte, a nie sklejone kartki i przezabawna ilustracja na okładce.
Przygody Kaja i Coolmana mogą być doskonałym prezentem dla najmłodszych, ale czytać je mogą osoby w każdym wieku, zwłaszcza że im starszy czytelnik, tym więcej aluzji słownych on wyłapie.
Na początku wspomniałam o Mikołajku Sempego. Nie chcę tutaj dokonywać porównań, ale klimatem i mentalnością małych bohaterów obie książki są do siebie bardzo podobne. Tylko dzieci potrafią w tak zabawny sposób postrzegać pewne sprawy i szukać rozwiązań trudnych sytuacji tam, gdzie człowiekowi dorosłemu nawet nie przyszłoby do głowy. 
Powieść Bertrama zapewniła mi niespełna godzinę niepowtarzalnej rozrywki; już dawno się tak nie śmiałam i wiem, że jeszcze nie raz do tej książki wrócę. 
Coolman i ja jest idealną pozycją na wakacje dla tych, którzy szukają czegoś lekkiego, stuprocentowo zabawnego i wręcz rozkładającego czytelnika na łopatki. Osobiście jestem zachwycona i nie mogę doczekać się kolejnych części. 
Polecam wszystkim bez wyjątku i bez względu na wiek. Naprawdę warto!
Za egzemplarz 
do recenzji bardzo, 
ale to bardzo serdecznie dziękuję 
Wydawnictwu Dreams

wtorek, 10 lipca 2012

Jon Sprunk: Syn Cienia - Przedpremierowo!

Autor: Jon Sprunk
Tytuł: Syn Cienia
Tytuł cyklu: Trylogia Cieni
Wydawca: Papierowy Księżyc
Premiera: 18. 07.2012
Moja ocena: 8/10
Znane wszystkim powiedzenie mówi, żeby nie oceniać książki po okładce, ale wiadomo, że człowiek jest wzrokowcem i to co ładne z wierzchu automatycznie wydaje mu się wartościowe również w środku. Do lektury Syna Cieni zachęciła mnie właśnie okładka, na której znajduje się tajemniczy mężczyzna w kapturze i z mieczem, a nad jego lewym ramieniem unosi się srebrzysta dziewczyna. Ilustracja zasugerowała mi, że oto czeka mnie łotrzykowska przygoda i muszę przyznać, że tym razem moja intuicja mnie nie zawiodła. Książka dotarła do mnie wczoraj, a ja poszłam spać dość późno i dziś jestem już po lekturze, to chyba całkiem dobra rekomendacja. Jak sądzicie?
Akcja powieści J. Sprunka toczy się w epoce przypominającej nasze średniowiecze, w mieście o nazwie Othir. Dawniej było to imperium rządzone przez rodzinę cesarską, obecnie zaś rządzą duchowni, a ich metody i postępowanie zamiast być wzorem dla innych, budzi strach i grozę. Duchowni bowiem dawno zapomnieli o swoich powinnościach, teraz liczy się dla nich tylko władza, dominacja i pieniądze. Rozprzężenie, do którego doszło bardzo przypomina średniowieczny kościół, w którym panował nepotyzm i symonia, w którym łamano złożone śluby, a duchowni niczym nie różnili się od zwykłych obywateli i tak samo jak oni posiadali żony, dzieci i kochanki, a do załatwiania spraw wynajmowali płatnych zabójców. 
Poza tym Othir poznaje czytelnik z tej gorszej strony; odwiedza karczmy, domy publiczne, obserwuje powierzanie zadań, odbieranie płatności za dokonane morderstwa, przy czym aż krztusi się od nieprzyjaznych zapachów bijących  z gorszych dzielnic. Othir jest skorumpowane, każdy tutaj dba tylko o własny interes, a o przyjaźni czy lojalności mowy nie ma. Najlepiej ufać tylko sobie.
Główny bohater dwudziestoparoletni Caim jest płatnym zabójcą, w branży nazywanym Nożownikiem. Swoją profesję bohater traktuje dość obojętnie; wykonuje zadanie, odbiera zapłatę i przechodzi nad wszystkim do porządku dziennego. Posiada również pewną tajemnicę, a właściwie nawet dwie. Pierwsza to Kit, srebrzysta dziewczyna z okładki. Nie zdradzę, kim jest, bowiem odkrycie tego samemu będzie nie lada przyjemnością. Natomiast druga tajemnica Caima, to dziwaczna zdolność wtapiania się w tło otoczenia, w chwilach, gdy jego życie jest zagrożone lub nie ma innej drogi ucieczki. Inaczej mówiąc młodzieniec staje się niemal niewidoczny. Nietrudno się domyślić, że taka umiejętność bardzo mu wiele rzeczy ułatwia, a dodatkowo czyni go bezkonkurencyjnym w branży. Caim nie jest do końca pewien, skąd się te umiejętności w nim wzięły i korzysta z nich bardzo niechętnie, ponieważ ma wrażenie, że im częściej to robi, tym większą kontrolę one nad nim zyskują.
Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, gdy Caim po wykonaniu jednego zlecenia dostaje następne. Przyjmuje je dość niechętnie i gdyby nie naciski człowieka, który mu te zadania zleca, odmówiłby. Decyduje się jednak zabić wskazanego człowieka, zakładając, że potem zmieni otoczenie i na jakiś czas wycofa się z interesu. Kiedy jednak przybywa na miejsce, okazuje się, że jego cel już nie żyje, w dodatku ma jeszcze córkę, która staje się mimowolnym świadkiem całej sytuacji, a żeby było ciekawiej po chwili do drzwi pukają żołnierze, gotowi aresztować Caima i co dziwne zabić Joesy, bo tak ma na imię córka zamordowanego. 
Trochę wbrew sobie Caim ratuje Joesy, zabierając ją ze sobą, co nie tylko przysporzy mu dodatkowych kłopotów, ale też zmieni jego pogląd na wiele spraw. 
Bohater szybko orientuje się, że został wrobiony i że w całą sprawę wmieszani są najważniejsi ludzie imperium, zaś on stał się tylko nic nie znaczącym pionkiem, który jednak wielu osobom przeszkadza.
Po takim wstępie autor zabiera czytelnika w szaloną, pełną emocji, pogoni, pojedynków podróż i nie pozwala nawet na chwilę oddechu. Kłopoty z nieufną i kapryśną początkowo Joesy, przymówki złośliwej Kit, ścigający go nie tylko stróże prawa, ale i groźne, obce cienie przybierające straszliwe postaci oraz wspomnienia własnej, pogrzebanej w mrokach niepamięci przeszłości. Z tym wszystkim Caim będzie musiał się zmierzyć. Czy zdemaskuje spiskowców i autorów intrygi? Czy  dowie się, dlaczego cienie odgrywają tak istotną rolę w jego życiu? I co najważniejsze, czy znajdzie innych podobnych do siebie? A może okaże się, że jest jedyny?
Na te i wiele innych pytań daje odpowiedź J. Sprunk w swojej książce Syn Cieni. 
Akcja toczy się wartko i nie ma zbędnych dłużyzn. Czyta się szybko i bez wytchnienia aż do końcowej sceny. Intryga jest dobrze i solidnie zbudowana, zawiera odpowiednią ilość dramatyzmu i zgrabną klamrą spina bogatą historię Imperium. Jeśli o mnie idzie, to nie domyśliłam się, dlaczego człowiek pozornie bez wrogów został zamordowany, tym milej byłam zaskoczona, gdy w trakcie czytania stopniowo poznawałam motywy. Powieść zawiera również delikatnie zaznaczony wątek romansowy, co tylko dodaje historii smaku, bo kimże byłby główny bohater, bez pięknej kobiety u swojego boku?
W części wątków i w niektórych postaciach tkwi spory potencjał, którego autor nie wykorzystał, zważywszy jednak na fakt, że jest to trylogia, można mieć nadzieję, że w drugiej części zostanie to nadrobione. W części pierwszej autor zamyka pewne wątki, nie robi tego jednak definitywnie, dlatego  w kolejnych częściach niektóre czarne charaktery na pewno jeszcze dadzą o sobie znać. Bardzo jestem również ciekawa, co odkryje Caim w mrokach własnej przeszłości i jaką drogę wybierze, dlatego naprawdę z wielką niecierpliwością czekam na drugą część cyklu. 
Powieść polecam miłośnikom historii łotrzykowskich i fantasy, ale nie tylko. Każdy, kto lubi ciekawe historie z odrobiną romansu i dużą dawką sensacji również będzie zadowolony. 
Zapraszam Was zatem do miasta Othir, gdzie za każdym rogiem czają się cienie, gdzie należy strzec zawartości swojej sakiewki, koniecznie chronić gardło i to nie przed przeciągami. Dajcie się porwać wielkiej intrydze i razem z Caimem, Kit i Joesy zasmakujcie wielkiej przygody. 
Na pewno się nie zawiedziecie. Polecam, bo naprawdę warto!
Za egzemplarz          
do recenzji 
bardzo serdecznie dziękuję