piątek, 30 listopada 2012

Dan Simmons: Drood

Autor: Dan Simmons
Tytuł: Drood
Wydawca: MAG
Stron: 832
Moja ocena: 10/10
Poziom czytelniczego zachwytu: Nie do zmierzenia. 
O najnowszej książce D. Simmonsa, (zanim dotarła do mnie,) nasłuchałam i naczytałam się tyle dobrego, że od razu wiedziałam, iż nie ma innej opcji. To było pewne: książka musiała mi się spodobać. Nie była jednak do końca pewna, czego się spodziewać. Słyszałam o mieszance gatunkowej, o niesamowitym stylu, jakim powieść została napisana i o tym, że ogólnie mówiąc, książka rzuca czytelnika na kolana. Nic jednak, podkreślam nic, nie było w stanie przygotować mnie na to, czego w trakcie lektury Drooda, było mi dane doświadczyć.
Już sama ilustracja okładkowa, oszczędna w kolorystyce, stonowana, surowa i groźna sugerowała historię inną od wszystkich. 
Krótko na temat fabuły. 
8 czerwca 1865 roku podczas podróży pociągiem Dickens przeżył katastrofę kolejową, która zmieniła jego późniejsze życie. Pisarz zmienił niektóre ze swoich upodobań, stał się bardziej skryty, zaczął odwiedzać najgorsze dzielnice Londynu i interesować się kwestiami, które wcześniej nie przyszłyby mu do głowy, np. palarnie opium, życie podziemnego Londynu, czy rozpuszczanie ciał w dołach z wapnem. 
Narratorem całej historii jest Wilkie Collins, pisarz, prywatnie bliski przyjaciel Charlesa Dickensa, choć często odnosi się wrażenie, że wbrew obiegowej opinii o łączącej ich sympatii, najsilniejsze co ich do siebie przyciąga, a jednocześnie odpycha, to nieustanna chęć rywalizacji na polu literatury. 
Ogromną zaletą powieści jest język, jakim została napisana. Słownictwo i zwroty  typowe dla wiktoriańskiej Anglii oraz swojski, nieco gawędziarski styl sprawiły, że powieść wciągnęła mnie bez reszty. Autor bardzo sugestywnie odmalował słowem wszystkie odwiedzane przez bohaterów miejsca. W oparciu o prawdziwe wydarzenia stworzył niezwykłą opowieść pełną niedomówień i dwuznaczności.
Bardzo przyjemnie było "poznać" Dickensa i obserwować go oczami kogoś, kto miał z nim do czynienia niemal na co dzień.  Autor mojego ukochanego "Klubu Pickwicka", (po którym zawsze robię się głodna,) został ukazany jako człowiek z niesamowitą charyzmą i energią, ale też kapryśny i humorzasty. Prawdziwy artysta.
Literackim majstersztykiem jest jednak Wilkie Collins, snujący dla czytelnika całą tę historię, w zasadzie z zaświatów, ponieważ życzeniem narratora było, by jego wspomnienia ujrzały światło dzienne wiele lat po jego śmierci. Początkowo wydawał mi się dość wiarygodny i łagodny, z czasem zatracił obie te cechy, a potem akcja przybrała taki obrót, że już trudno był dociec, co jest prawdą, a co narkotyczną wizją, schorowanego i odurzonego człowieka, w którym podziw walczył z zawiścią i zazdrością.
Tajemnica, której pozornie nie ma. Sekret, który nie istnieje, a jednak trudno pozbyć się wrażenia, że coś jest na rzeczy. Pisarska maniera, narkotyczna wizja, zatarta granica między jawą a snem, tym co namacalne, a tym co nierealne. Przyjacielska rywalizacja, głęboko schowane urazy i podejrzenia. Co jest prawdą, a co wymysłem i efektem manipulacji? I kto tu właściwie kim manipuluje? 
Takiej czytelniczej uczty, szaleńczego maratonu snucia domysłów i stawiania hipotez, już dawno nie zaserwował mi żaden autor. Jestem pod wrażeniem. Jestem zachwycona i tak cudownie zagubiona w gąszczu tej historii, że ledwo odłożyłam ją na półkę, już mam ochotę sięgnąć po nią ponownie. Dawno nie czytałam równie niejednoznacznej książki, tak sprytnie wymykającej się jednoznacznej ocenie i zakwalifikowaniu do jednego gatunku. Bo Drood to po trosze wszystko: kryminał, horror, sensacja, a wszystko okraszone szczyptą groteski i makabry. Każdy, nawet najbardziej wymagający czytelnik znajdzie tu coś dla siebie.
I to właśnie stanowi o sile Drooda. Ta cudowna, niesamowita jednoznaczność. Zostawienie czytelnika w niepewności.
Powieść Simmonsa skłoniła mnie również do sięgnięcia po ostatnie, niedokończone dzieło Ch. Dickensa Tajemnica Edwina Drooda. Myślę, że będzie to wspaniałe uzupełnienie całej historii. Już nie mogę się doczekać.
Polecam gorąco wszystkim, którzy jeszcze po tę książkę nie sięgnęli. Koniecznie musicie przeczytać. Niech i Was porwie tajemnica Drooda.
Za możliwość zagubienia się
w tajemniczym i niebezpiecznym labiryncie
pisarskich wizji Wilkiego Collinsa
serdecznie dziękuję pani Katarzynie
z Wydawnictwa MAG.
Pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Andriej Diakow: W mrok

Autor: Andriej Diakow
Tytuł: W mrok
Projekt: Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033.
Wydawca: Insignis
Stron: 425
Moja ocena: 8/10
Powieść W mrok, stanowi bezpośrednią kontynuację swojej poprzedniczki zatytułowanej Do światła. Obie książki powstały w ramach projektu Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033. Projekt ten zapoczątkował sam Dmitry Glukhovsky napisanymi przez siebie powieściami Metro2033 i Metro 2034, a biorą  w nim również udział pisarze, osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033.
Świat po katastrofie atomowej. Od ponad 20 lat życie ludzi toczy się w tunelach rosyjskiego metra, bo tylko w podziemiach jest względnie bezpiecznie. Na powierzchni panuje nie tylko śmiercionośne promieniowanie, ale też prym wiodą wszelkiego rodzaju krwiożercze ludzkie i zwierzęce mutanty, które uparcie polują na ludzi. Złamani widmem katastrofy ludzie starają się budować swoje życie na nowo. Kwitnie handel lekarstwami, bronią i żywnością. Powstają nowe grupy społeczne, tworzą się zależności polityczne i religijne. Trudno tutaj jednak znaleźć ludzkie współczucie, czy bezinteresowną pomoc, okazuje się bowiem, że w obliczu zagrożenia każdy myśli tylko o sobie i własnym bezpieczeństwie. Smutne, ale prawdziwe.
Ponownie spotykamy stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba, którzy połączeni ze sobą w dość niezwykłych okolicznościach starają się teraz stworzyć sobie nawzajem namiastkę rodziny i domu. Nie jest im jednak dane zaznać spokoju. Oto bowiem społecznością petersburskiego metra wstrząsa wiadomość, że społeczność Moszcznego zginęła w wyniku wybuchu nuklearnego. Pytania o przyczyny i sprawców mnożą się i jak na razie nie ma na nie odpowiedzi. Mieszkańcom metra zostaje postawione ultimatum: w ciągu tygodnia mają znaleźć winnych, albo podzielą los unicestwionej wyspy. Obowiązek przeprowadzenia śledztwa spada na Tarana, który oprócz tego ma dość własnych kłopotów. Okazuje się bowiem, że Gleb zniknął. Zaniepokojony Taran, nękany dodatkowo atakami choroby wyrusza na poszukiwania. Początkowo priorytetem jest dla niego znalezienie chłopca, z czasem jednak przekonuje się, że obie sprawy mają wiele punktów wspólnych i znalezienie winnych eksplozji doprowadzi go jednocześnie do Gleba. 
Lektura Do światła dała mi do myślenia, a rzeczywistość Metra 2033 naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po kontynuację losów bohaterów, których zdążyłam już polubić. Miałam sporo nadziei, ale też i obaw; wiadomo bowiem jak się sprawa ma z kontynuacjami. Może być ten sam poziom i wtedy będzie zadowalająco. Często zdarza się, że jest po prostu słabiej i krótko mówiąc gorzej. Ale bywa też, że jest lepiej. W przypadku powieści W mrok ma miejsce trzecia opcja. Jest naprawdę lepiej i to dużo lepiej, niż w części pierwszej.
Tym razem autor rozdzielił bohaterów, co dodało akcji dynamizmu, a światu przedstawionemu znacznie poszerzyło horyzont. Razem z Taranem wędrujemy po tunelach metra i przyglądamy się żyjącym tam społecznościom. Wspieramy stalkera w walce ze słabościami jego organizmu oraz poznajemy nowe okazy postatomowej fauny. W tym miejscu naprawdę należy się autorowi pochwała za pomysłowość i siłę wyrazu, z jakimi zostały odmalowane mutanty wszelkiej maści. 
Oczami Gleba oglądamy te same tunele (bowiem bohaterowie zwyczajnie się wymijają), spotykamy starych znajomych i poznajemy nowych. Z perspektywy dorastającego chłopca, który jeszcze ma złudzenia i nie stracił wszystkich marzeń mamy szansę obserwować moralny upadek mieszkańców metra. Tymi ludźmi rządzą potrzeby pierwotne, wśród których dominuje głód i jego zaspokojenie, często nawet kosztem cudzego życia. 
Bardzo dobrym zabiegiem było wprowadzenie nowych bohaterów. Najlepiej prezentuje się Aurora, dziewczynka z..., no właśnie skąd? Tego nie zdradzę, powiem jednak, że sam pomysł wprowadzenia wątku dotyczącego miejsca bezpiecznego od skażenia, ukrytego przed wzrokiem zwykłych ludzi, jest naprawdę ciekawy i ma potencjał. 
Przez kilka pierwszych rozdziałów, kiedy Taran szuka Gleba, akcja rozwija się dość wolno i przyznam, że już zaczęłam się trochę martwić. Jednak czytelnik odnajduje Gleba szybciej niż Taran i wtedy robi się naprawdę ciekawie, a historia nabiera rozpędu. 
Atmosferę tajemnicy potęguje dodatkowo postać groźnego Czarnego Sanitariusza, który pojawia się tam, gdzie zapalają się ogniska czarnej dżumy. Co wspólnego ma on z wybuchem nuklearnym i kto kryje się pod szczelnym i odpornym na pociski kombinezonem? Rozwiązanie tajemnicy na pewno zaskoczy. 
W mrok sprawia wrażenie dojrzalszej i bardziej przemyślanej i choć cała historia w niej opowiedziana jest tylko epizodem z życia mieszkańców metra, to jednak stanowi ważny element większej całości.
Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości, choć nie są też wydumanymi herosami. Akcja toczy się sprawnie i bez dłużyzn, a większa czcionka jest przyjazna dla oczu. 
Zakończenie jest zamknięte i choć w posłowiu autorskim Andriej Diakow zarzeka się, że poprzestanie na dylogii, to jednak nie mówi definitywnego nie i mówi, że rozważa stworzenie kolejnej powieści. No cóż, pożyjemy zobaczymy.
Polecam nową powieść Diakowa nie tylko miłośnikom cyklu. Każdy kto szuka dla siebie dobrej powieści  z cyklu "po katastrofie", będzie zadowolony z lektury.
Za egzemplarz do recenzji
dziękuję portalowi Secretum
i Wydawnictwu Insignis. 




wtorek, 20 listopada 2012

Dee Shulman: Gorączka, tom. 1 Przedpremierowo!

Autor: Dee Shulman
Tytuł: Gorączka, t. 1.
Wydawca: EGMONT
Stron: 430
Data premiery: 28.11.2012
Moja ocena: 8/10
Historie o podróżach w czasie nie są nowością w literaturze. Historie o miłości, która musi pokonać liczne przeszkody także. A gdyby tak połączyć te dwie sprawy? No cóż, wtedy to też nie będzie żadne epokowe odkrycie. Takich historii było już sporo. Co więc powoduje, że nadal tak przyjemnie się je czyta i ogląda? Trudno orzec; może zderzenie dwóch różnych światów, a może odwieczne pragnienie twórców i odbiorców sztuki o doznaniu miłości, która trwa ponad czasem i jego bezlitosnym upływem? Pewnie i jedno i drugie, a może nawet znajdzie się kilka innych powodów. Dla mnie ważne jest, by historia nawet z pozoru banalna była opowiedziana w sposób wciągający, by bohaterowie dawali się polubić i by chciało się sięgnąć po kolejny tom ich przygód, bo dziś w dobie serii trudno trafić na książkę, która kończyłaby się na jednej części. Czy debiutancka powieść Dee Shulman Gorączka spełnia powyższe warunki? O tym poniżej.
Akcja powieści toczy się dwutorowo i z perspektywy dwójki głównych bohaterów. 
Nastoletnia Ewa to buntowniczka, która nie potrafi znaleźć sobie swojego miejsca w świecie. Dziewczyna, trochę na złość matce i ojczymowi, trochę na złość światu, a nawet samej sobie prowokuje działania, które skutkują wyrzuceniem jej z kolejnych szkół. Wyobcowana i nierozumiana przez otoczenie cierpi, czuje się niekochana, inna, gorsza. Nie umie i nie chce dostrzec, że otoczenie chętnie przyjęłoby ją do swojego grona, gdyby tylko wykazała odrobinę dobrej woli. Ale nawet ta odrobina, to dla niej za dużo. Gdy nastolatce już wydaje się, że nie znajdzie pomysłu na to, kim i gdzie chciałaby być, przypadkowo dowiaduje się o istnieniu szkoły St. Magdalene's. Jest to placówka dla młodzieży wybitnie uzdolnionej, wspaniale wyposażona i ze świetną kadrą pedagogiczną. Ewie wielu rzeczy może brakować, ale na pewno nie inteligencji. Czując, że szkoła jest miejscem właśnie dla niej, składa tam podanie i zostaje przyjęta. Zajęć ma tam mnóstwo i naprawdę nie może się nudzić. Poznaje też swoich rówieśników i po raz pierwszy w życiu zyskuje przyjaciół. Wkrótce jednak zaczynają się kłopoty zdrowotne Ewy. Zaatakowana w szkolnym laboratorium przez tajemniczy wirus, bohaterka umiera, a następnie wraca do życia po kilku minutach. Od tej pory już nic nie będzie takie samo. Nie oznacza to, że nagle obudzą się w niej jakieś nadnaturalne zdolności, nie. Na szczęście tym razem akcja pójdzie w innym kierunku. 
Drugi bohater powieści żyje w II wieku naszej ery i jest gladiatorem, walczącym na rzymskiej arenie. Uwielbiany przez tłumy widzów Sethos, jest waleczny i niepokonany. Jego jedynym celem jest walka o życie, do czasu, gdy poznaje młodziutką Liwię. Ich miłość nie ma jednak szans na spełnienie i bardzo szybko tragicznie się kończy. 
Zupełnie niespodziewanie losy Ewy i Setha splotą się, będąc początkiem (a może dalszym ciągiem?) niesamowitej historii. 
Co będzie dalej i jak potoczą się losy młodych bohaterów tego nie zdradzę, muszę jednak powiedzieć, że Gorączka pozytywnie mnie zaskoczyła.
Rozdziały poświęcone Ewie są napisane w narracji pierwszoosobowej, dzięki czemu lepiej poznajemy tę buntowniczą dziewczynę, która swoim głodem wiedzy i niewyczerpanymi pokładami energii kojarzyła mi się momentami z cyborgiem. 
Rozdziały opowiadające o losach Setha w Rzymie również zachwycają dbałością o realia i detale. 
Przez długi czas te dwa wątki toczą się niemal oddzielnie i trudno dopatrzeć się w nich powiązań, ale i tak jest ciekawie. 
Rzeczą godną pozazdroszczenia jest sama szkoła, do której dostała się Ewa. Gdy czytałam o sposobach prowadzenia zajęć, zakresie materiału i wyposażeniu szkoły w najnowsze pomoce naukowe, przyznam, że nie mogłam się oprzeć pokusie, by nie zamienić się z bohaterką miejscami. Placówki, w których docenia się indywidualność ucznia, kładzie nacisk na rozwój praktyczny, a nie suchą teorię, gdzie zajęcia są ciekawe i aż chce się uczyć...Ech, żyć nie umierać.
Powieść czyta się lekko i szybko. Jest dobrą lekturą na jedno popołudnie i naprawdę wciąga. 
Oczywiście autorka nie ustrzegła się pewnych niedociągnięć i niejasności. Tym, co mnie osobiście przeszkadzało najbardziej była niejasna i dość mętnie, jak na razie, tłumaczona teoria rozprzestrzeniania się wirusa i samej podróży w czasie. Gdzie tkwią tego początki i co spowodowało, że epidemia mogła objąć tak wielką odległość czasową jak 2 tysiące lat, tego się niestety nie dowiedziałam. Dlaczego losy Setha potoczyły się tak, a losy Liwii inaczej tego także nie wytłumaczono. Podejrzewam, że w kolejnej części na tym właśnie autorka się skupi, dlatego na dzień dzisiejszy nie czepiam się tego za bardzo.
Historia jest naprawdę w porządku, a Ewy i Setha nie da się nie lubić, choć ckliwości momentami (zwłaszcza pod koniec) nie uniknęli. 
Gorączka umiliła mi ponure popołudnie i przyjemnie spędziłam przy niej czas.Jestem zadowolona z lektury, a Wam mogę ją z czystym sercem polecić. Zatem polecam!
Za egzemplarz do recenzji 
dziękuję pani Katarzynie 
z Wydawnictwa EGMONT
Pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Konkurs u Tirin!

Serdecznie zapraszam wszystkich głodnych fajnych książek i twórczych starań konkursowych na właśnie taki konkurs u Tirin. Szczegóły tutaj. Zachęcam do udziału!

niedziela, 18 listopada 2012

Anne Bishop: Belladonna

Autor: Anne Bishop
Tytuł: Belladonna
Tytuł cyklu: Efemera, cz.2
Wydawca: Initium
Stron: 411
Moja ocena: 7/10
Po Sebastianie przyszedł czas na Belladonnę, drugą część magicznej trylogii pt. Efemera.
W tym niezwykłym świecie wiele mniejszych krain składa się na jedną, choć rozbitą całość czyli Efemerę. Dawni czarodzieje podzielili ją na mniejsze części ze względów bezpieczeństwa i w obliczu zagrożenia, jakim był Zjadacz Światów, zwany też przez niektórych Niszczycielem. 
Role w tej społeczności są ściśle przyporządkowane. Zwykli, niemagiczni, można powiedzieć ludzie, żyją jak wszędzie; pracują, zakładają rodziny, kochają, zdradzają, ulegają różnym pokusom życia. 
Ale są też inni. Czarodzieje i Czarodziejki. Czarodziejki są twórczyniami krain, nad którymi sprawują opiekę. Czarodzieje - Mostowi tworzą między tymi krainami mosty czyli przejścia. 
Najważniejszą rolę pełnią jednak tutaj ludzkie uczucia i serce. Tylko osoba o sprecyzowanych życzeniach serca i czystych intencjach przejdzie tam, gdzie chciałaby się znaleźć. Jeśli nie ma do końca szczerych zamiarów, przejście się nie uda, a człowiek wyląduje kompletnie gdzie indziej. Krajobrazy bowiem rezonują, czyli odczytują najbardziej ukryte życzenia ludzkiego serca. To dlatego Krajobrazczynie tak powinny uważać na słowa i na życzenia, które mogą wypowiedzieć w gniewie czy żalu. O to ostatnie nietrudno, gdyż zwykli śmiertelnicy nie tylko obawiają się czarodziejów, ale też widzą w nich przyczynę wszelkich niepowodzeń i klęsk, które mogą ich dotknąć. Nie zdają sobie przy tym sprawy, że to magia Krajobrazczyń trzyma ich świat w całości i względnym bezpieczeństwie.
Bohaterem części pierwszej był poszukujący miłości i swojego miejsca w życiu inkub Sebastian. Nieziemsko piękny, namiętny zarówno w miłości, jak i w gniewie, od razu budził sympatię czytelnika. Sebastian musiał poradzić sobie z kłopotliwą kwestią swojego pochodzenia i pogodzić się z niełatwym dziedzictwem jakie otrzymał w spadku po swoich rodzicach. Wspaniałym dopełnieniem była historia miłosna, jaką zafundowała mu autorka. Oto inkub żyjący w Gnieździe Rozpusty poznaje kobietę w opałach, niewinną jak pierwiosnek i o tej pory nie chce żadnej innej. W tle tej zabawnej i błyskotliwej historii czai się niebezpieczeństwo, jakim jest uwolniony ze swojego więzienia Zjadacz Światów. Jego przeciwwagą jest Belladonna, kuzynka Sebastiana, najsilniejsza z Krajobrazczyń. Wszystko to złożyło się na naprawdę niesamowitą historię, która porwała mnie, zachwyciła i długo nie pozwoliła o sobie zapomnieć, tym bardziej, że niedługo potem miała wyjść na rynek wydawniczy kontynuacja Sebastiana czyli Belladonna. Cieszyłam się na tę książkę bardzo i spodziewałam się czytelniczej uczty. Belladonna bowiem już w części pierwszej momentami kradła Sebastianowi historię, sądziłam więc, że będzie jeszcze lepiej i jeszcze magiczniej. Czy moje oczekiwania się spełniły? O tym za chwilę.
Powieść zaczyna się niemal tam, gdzie zakończyła się część pierwsza. Sebastian jest szczęśliwy u boku żony i w zasadzie wszystko jest w porządku, choć bohaterowie nie stracili na czujności. Są świadomi, że Zjadacz Światów jest wielkim zagrożeniem. 
Tym razem akcja skupia się na Gloriannie Belladonnie, na jej uczuciach, rozterkach, relacją z krainami, nad którymi sprawuje pieczę. Bohaterka tęskni za miłością i marzy o niej skrycie, jednak nie wierzy, by istniał gdzieś mężczyzna pasujący właśnie do niej. 
W drugiej części trylogii autorka wprowadza dwoje nowych bohaterów. Jest to rodzeństwo. On, Michael jest czarodziejem, który mocą granej przez siebie muzyki potrafi zmieniać świat na lepsze, łagodzić ból, poprawiać nastroje, budzić pozytywne emocje. Sam jednak nie jest szczęśliwy. Nie może sobie znaleźć swojego miejsca w życiu, dlatego nieustannie wędruje. Boli go również fakt, że w wiosce, w której dorastał i z której odszedł, zostawił młodszą siostrę i ciotkę. Caitlin jest chyba jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż jej brat. Od dzieciństwa piętnowana za moc, którą posiada, do końca nie jest świadoma własnej siły i tego, jaki wpływ na świat mają jej uczucia. Rodzeństwo rozpaczliwie pragnie znaleźć swoje miejsce w świecie, miejsce, w którym będą kochani, potrzebni i akceptowani. Losy tych dwojga skrzyżują się z losami Belladonny i jej rodziny. Co z tego wyniknie? Tego nie zdradzę.
Dużo miejsca w powieści poświęca autorka staraniom Zjadacza Światów, ukazuje jego wpływ na ludzkie serca, wypełniający go głód wszystkiego co podłe i moralnie niskie oraz zabijanie wszystkiego co stanie mu na drodze. To, bo tym zaimkiem często jest w książce określane, ma jednak świadomość, że siła i magia Krajobrazczyń i Mostowych może jego plany skorygować, a nawet unicestwić.
Na sile i znaczeniu przybiera wątek poszukiwania swojego miejsca w świecie, określania własnej tożsamości i pragnień. Jednocześnie mocno jest podkreślany fakt, że raz wypowiedzianego życzenia nie da się cofnąć, a co za tym idzie zmian w danej krainie nie da się już odwrócić. 
Ku mojemu rozczarowaniu wątek miłośny, który zapowiadał się tak szumnie, został zredukowany do minimum i to wyjątkowo małego minimum. Zazwyczaj dojrzała Belladonna, jest jakby wycofana i zdystansowana, a Michael, który miał być dla mnie uosobieniem męskiej siły, namiętności i tak naprawdę drugą połówką Krajobrazczyni, jest może i słodki, ale słodki tak jak są słodkie małe szczeniaki. Słowem brakuje mu ikry, która naprawdę by mu się przydała. 
Bohaterowie bardzo dużą mówią, a znacznie mniej robią i przyznam, że tym razem te rozmowy o rezonowaniu, dywagacje co jest nie tak ze Światłem i Mrokiem powodowały, że niekiedy się gubiłam. Marzyła mi się akcja i działanie, a tymczasem miałam wrażenie, że autorka celowo odwleka moment ostatecznego starcia ze złem, bo przecież jeszcze w perspektywie trzecia część trylogii. 
Całość próbuje ratować końcówka, nawet dość dobra, ale po zmęczeniu całością, już nie zrobiła ona na mnie takiego wrażenia. 
Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest do końca tak, że książka mi się nie podobała. Ma wiele ciekawych momentów i niektóre rozwiązania fabularne da się logicznie uzasadnić. Ale takich fajerwerków, jak przy lekturze Sebastiana nie było. A szkoda, bo oczekiwałam, że będzie tylko lepiej.
Polecam fanom tej autorki, bo ważne jest by samemu się przekonać co jest na rzeczy, każdy też postrzega daną kwestię inaczej.
Co do mnie, czekam na Most Snów, czyli zwieńczenie trylogii. Tym razem głównym bohaterem ma być Lee, brat Belladonny. Opis na stronie autorki zbyt wiele na temat treści nie mówi, dlatego nie nastawiam się ani na tak, ani na nie. Zobaczymy. 
Za Belladonnę dziękuję mojej ukochanej Mamie, która zawsze kupuje mi książki (i nie tylko!) i dba o to, bym miała to, co sobie wymarzę.


sobota, 17 listopada 2012

Smoczy konkurs!


Serdecznie zapraszam do udziału w konkursie organizowanym  
przez portal Secretum. 
Proste zadanie do wykonania i jedna z dwóch nagród książkowych może być Wasza! 
A nagroda  jest nie byle jaka, bo Dziewiąty Mag. Zdrada autorstwa A. R. Reystone! 
Szczegóły i regulamin konkursu tutaj
Zachęcam do udziału!

czwartek, 15 listopada 2012

Stosik na listopad. Trzynasty.

Stosik, który w zasadzie zgromadził się dziś, jest chyba nagrodą za mój ciężki tydzień. Miło jest po wykonanych obowiązkach czymś się cieszyć. A jest czym. Przyszły książki, na które czekałam, nowa kurtka z apaszką w kolorze wina od Mamy w prezencie i żwacze dla Rufika. Regał też już kompletny. Po perypetiach z uszkodzonym tyłem zwanym fachowo płytą hds, po złożonej reklamacji, wczoraj przyszła druga - cała i już jest w regale. Teraz tylko doczekać weekendu i porozkoszować się ustawianiem książek na półkach.


Kolejno od  góry:
1. K. Hearne: Zbrodnia i Kojot, od pana Bogusława z Domu Wydawniczego Rebis. (Recenzja)
2. D. Shulman: Gorączka od pani Kasi z Wydawnictwa EGMONT (Recenzja)
3. A. Diakow: W mrok, kontynuacja Do światła od Secretum i Wydawnictwa Insignis (Recenzja)
4. Chodząc nędznymi ulicami, świeżutka antologia opowiadań fantasy znanych autorów od niezawodnego pana Bogusława z Domu Wydawniczego Rebis. (Recenzja)
5. M. Swanwick: Córka Żelaznego Smoka. Smoki Babel. Kolejna Uczta Wyobraźni w przepięknej  okładce od Pani Katarzyny z Wydawnictwa MAG. (Recenzja)
6. D. Simmons: Drood, j.w. (Recenzja)

Wszystkim serdecznie dziękuję za cudowne książki! 
A sama idę na wieczorny spacer w celu zrobienia zakupów. 
Podziwiajcie!


środa, 14 listopada 2012

"Kfiatki" z wyszukiwarki, odsłona pierwsza.

Jak wszyscy zapewne wiedzą do blogów prowadzą niekiedy naprawdę dziwne hasła wpisane w wyszukiwarkę. Zawsze chętnie czytam takie notatki u innych, bo są tak niesamowicie losowe i nieprzewidywalne, a przez to niepowtarzalne.
Zawsze z rana zaglądam do rubryczki w panelu bloga, z nadzieją, że czeka tam na mnie coś fajnego. I czasem czeka. 
Ostatnio zaczęłam takie cytaty zapisywać, bo szybko umykają. Czasem się jeden taki pojawi, by już nie wrócić, a pamięć ludzka wiadomo, jest zawodna. Kilka takich cudów niewidów niestety zapomniałam bezpowrotnie. 
A oto moje nazbierane:
1. Czy Lucyfer może zejść na ziemię? - hmm, no tego to ja nie wiem. Ponoć jego największy sukces to ten, że udało mu się sprawić, że ludzie w niego już nie wierzą. 
Jedyny Lucyfer, o jakim pisałam w recenzji to ten z Wielkiej Wojny Diabłów K. Andersena, więc zapewne stąd to hasło.
2. Szukam wyjścia z duchowego impasu - o nie, z tego typu sprawami to nie do mnie. Nie czuję się kompetentna  ani - ani.
3. karczma fantasy - przyznam, że chętnie bym do takiej zawędrowała. 
4. piersiaste dzidzie - eee, to nie u mnie. 
5. fabryka guzików logo - nie projektuję tego typu grafik, a od guzików wolę zamki błyskawiczne. 
6. planujemy zagospodarowanie ogrodu - z tym to raczej radziłabym się udać do architekta zieleni lub ogrodów. 
7. lewiatan, nie ma istot bardziej okrutnych - o zgadzam się. Już sama Apokalipsa stawiała go w czołówce grzesznych bestii. 
8. fb szary półksiężyców - kojarzę fb i półksiężyców, ale dlaczego szary? Pojęcia nie mam.

To tyle na dziś. Wracam do sprawdzania testów, a wszystkim życzę spokojnego wieczoru!
Pozdrawiam!

niedziela, 11 listopada 2012

Kevin Hearne: Zbrodnia i Kojot

Autor: Kevin Hearne
Tytuł: Zbrodnia i kojot, cz. 4. 
Tytuł cyklu: Kroniki Żelaznego Druida
Wydawca: Rebis
Stron: 414
Moja ocena: 7/10

Powieść Zbrodnia i kojot to czwarty już tom Kronik Żelaznego Druida. Początkowo autor planował stworzyć trylogię i takie właśnie echa pożegnania i dopinania na ostatni guzik wielu spraw pobrzmiewały w trzeciej części cyklu. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec, bo tej jesieni Wydawnictwo Rebis wydało czwartą część cyklu, a niebawem w Ameryce światło dzienne ujrzy część piąta. Czy kontynuowanie przygód celtyckiego druida i mieszanie go w kolejne awantury było dobrym pomysłem? Czy czwarta część genialnej trylogii spełniła moje oczekiwania? O tym poniżej. 
Dla przypomnienia. 
Atticus O'Sullivan liczy sobie ponad 2 tysiące lat, choć swoim wyglądem przypomina góra dwudziestolatka. Jest ostatnim żyjącym druidem, co stara się zmienić, przyjmując na uczennicę znajomą barmankę o zwichrowanej osobowości. Atticus bardzo często musi zmieniać miejsce swojego pobytu, ponieważ ma na pieńku z przeróżnymi bogami od staroirlandzkich począwszy na skandynawskich skończywszy. W świecie wykreowanym przez Kevina Hearne interesy wielu mniejszych i większych bóstw zazębiają się, pomoc jednemu może przynieść drugiemu szkodę, a zabicie tego, czy tamtego może zmienić, zazwyczaj na gorsze, losy całego ludzkiego świata. Atticus wbrew swojej woli często staje się kimś w rodzaju bufora, który musi te działania od siebie separować, spowalniać, a nawet niwelować. Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem jego własnego spokoju, zdrowia i życia prywatnego.
Najtrudniej jest mu zachować neutralność i zazwyczaj jest stawiany w sytuacji wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Gdyby Atticus musiał myśleć tylko o sobie, może pewne sprawy byłyby prostsze, ale gdzie by się nie osiedlił, siłą rzeczy zyskuje sąsiadów, znajomych i przyjaciół. Poza tym ma ukochanego psa Oberona, z którym komunikuje się mentalnie. Wszystko to sprawia, że każda decyzja podjęta przez druida musi być dobrze przemyślana i skalkulowana. A i tak strat i porażek uniknąć się nie da. 
W częściach 1-3 akcja pędziła na łeb na szyję, z jednej awantury druid wpadał w kolejną, zanim zdążył w ogóle ochłonąć. Obracał się w kręgu wampirów, wilkołaków - wikingów, polskich wiedźm, walczył z nazistowskimi heksami, bachantkami, przyczynił się do śmierci Aenghusa Óga oraz nordyckiego boga piorunów Thora, że o biednej wiewiórce Ratatosku nie wspomnę.
Siłą powieści K. Hearne'a był cięty, błyskotliwy język, dobre tempo akcji i spójna fabuła. Smaczku dodawała niesamowita mieszanka bóstw z różnych mitologii: celtyckiej, nordyckiej, hinduskiej, a nawet z indiańskich legend. Przygoda pędziła na łeb na szyję, wciągając czytelnika w swój wir i zostawiając go z bolącym od śmiechu brzuchem i głodnego kontynuacji.
Jak już wspomniałam w recenzji części trzeciej finał przygód druida pachniał pożegnaniem. Druid miał zniknąć i wreszcie odpocząć od wszystkich, którzy mogliby chcieć go zabić, lub w ogóle czegoś od niego chcieć. Jednak zupełnie niespodziewanie w samej końcówce autor zostawił sobie kilka haczyków, dzięki którym mógł pociągnąć całą fabułę dalej. 
Kilka dni temu w moje ręce trafiła czwarta część pt. Zbrodnia i kojot. Dziś jestem świeżo po lekturze i dzielę się wrażeniami. 
Atticus i jego uczennica Granuaile wraz z psem druida Oberonem, postanawiają zniknąć. Nie jest to takie łatwe i wymaga pomocy osób trzecich, a zwłaszcza indiańskiego boga oszustów Kojota. Ten ochoczo daje się za druida rozszarpać, bo przecież następnego dnia i tak się odrodzi, nie robi tego jednak bezinteresownie. Ma dla druida pozornie łatwe zadanie, które jak zwykle przerodzi się w krwawą katastrofę i będzie wymagało nie lada gimnastyki nie tylko fizycznej, ale i umysłowej. 
Czwarty akt przygód druida i jego potyczek z istotami nadnaturalnymi rozgrywa się na pustyni Kolorado. Grasuje tam banda zmiennoskórokształtnych, wyjątkowo silnych, krwiożerczych i dodatkowo nawiedzonych przez czyste zło. Zadanie, które miał dla Atticusa Kojot nagle nabiera cech dramatycznego survivalu, a nasz bohater musi się zdrowo nagłówkować, przez co przypominał mi MacGyvera łączącego siły z zespołem śledczych rodem z seriali sądowych.
Fabuła czwartej części jest zbudowana bardzo poprawnie i naprawdę wszystko tu do siebie ładnie pasuje. Druid dwoi się i troi, krwawi z licznych ran, przy okazji musi przewartościować swoje sądy na temat niektórych bliskich mu do tej pory osób, co do których do tej pory miał stuprocentowe zaufanie. 
Zaczęłam lekturę z ogromnym entuzjazmem i po pierwszych stu stronach nadal czekałam na dobrze już mi znany cięty dowcip, zabawne przepychanki słowne Atticusa z Oberonem i zaskakujące rozwiązania. Na pewno dostałam to ostatnie czyli rozwiązania, za to dowcipu było niestety jak na lekarstwo. Zupełnie jakby historia straciła pazur i tę cenną drapieżność, którą cechowały się tomy 1-3. Odniosłam wrażenie, że zamiast tego autor skupił się na dopracowaniu detali fabularnych i szczegółowości opisów. Walcząc z przeciwnikiem, w większości na sposób magiczny, druid raczy czytelnika opisami jak to rozplecie ten, czy tamten splot i w ten sposób zniszczy potwora. Faktycznie mu się to udaje, ale przez rozkładanie magii na czynniki pierwsze traci ona na magiczności i tajemniczości.
Kevin Hearne stworzył dobrą powieść przygodowo-sensacyjną. Przygody druida prezentują się poprawnie, ale niestety nie mają tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników w poprzednich tomach. Nie mnie tu wyrokować, jaka jest tego przyczyna, więc robić tego nie będę. 
Natomiast Zbrodnię i Kojota polecam tym czytelnikom, którzy znają już cykl i zwyczajnie chcą się dowiedzieć, co dalej z druidem i jego przyjaciółmi. Tym, którzy swoją znajomość z druidem chcą dopiero rozpocząć, radzę zacząć od pierwszej części. 
Co do mnie, to doczytałam się na stronie autora, że niebawem swoją premierę będzie miała część piąta cyklu i że Granuaile w końcu zostanie druidką. Odżyła we mnie tym samym nadzieja, że może ta odsłona przygód druida będzie lepsza. Bo w końcu co druidów dwoje, to nie jeden, prawda?
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję 
panu Bogusławowi z Domu Wydawniczego Rebis
Pozdrawiam!








sobota, 10 listopada 2012

Moja lista czytadeł

Do stworzenia mojej własnej Listy Czytadeł zaprosiła mnie Miqa, za co bardzo jej dziękuję. Wczoraj przy okazji zabawy Liebster blog zdałam sobie sprawę, że było to we wrześniu! Kto by pomyślał, że czas biegnie tak szybko! Fakt, trochę chorowałam i cały czas byłam zawalona robotą, ale żeby aż tyle czasu? Swoja listę ułożyłam dziś i przy okazji jej układania pojawił się kolejny problem. Okazało się bowiem, że ja chyba nie umiem stworzyć takiej listy!  :(  Po prostu nie umiem wybrać jednego cyklu lub tytułu, nie mając jednocześnie wyrzutów sumienia w stosunku do innych. Traktuję książki jak ludzi. Każdą za coś lubię. 
Sięgnęłam więc do tych książek, które najlepiej pamiętam z dzieciństwa i mojej młodości lat nastu. Bardzo zależało mi na znalezieniu w necie takich okładek, jakie sama posiadam i niestety czasem było to niemożliwe.
Dlatego umieszczam w tej notce, tylko niektóre, bo gdyby chciała znaleźć wszystkie..., hmm...
 1. Lassie, wróć E. Knighta z Naszej Księgarni. Losy wiernej Lassie wzruszały mnie wielokrotnie i wylewałam nad jej przygodami morze łez, zwłaszcza w scenie, gdy Lassie staje w obronie wędrownego komiwojażera czy też gdy opuszcza dwoje staruszków, bo musi kontynuować swoją podróż i  wracać do Joego. Ech... nawet teraz łza mi się w oku kręci. 
Kupiona przez Mamę, na pocieszenie w chorobie, chyba w klasie 6. do dziś ma dla mnie wartość sentymentalną. 




2. Dzieci z Bullerbyn, Astrid Lindgren. Niestety nie znalazłam zdjęcia okładki, pamiętam tylko, że była czerwona. Jak ja kochałam czytać o przygodach tych dzieci!  

3.  Seria o Ani z Zielonego Wzgórza L. M. Montgomery w wydaniu Naszej Księgarni. To moje ulubione okładki, choć wydanie było dość nietrwałe. Po jednym przeczytaniu, klejone, nie szyte kartki zaczynały się od siebie oddzielać. Mam je do dziś, a czytałam dziesiątki razy. Po "Aniach" przyszła kolej na "Emilkę"  
Nie mogłam się doczekać finału, w którym Emilka i Ted wreszcie wyznają sobie miłość. A ile lat stracili...
Przeczytałam kiedyś, że właśnie trylogia o Emilce zawiera najwięcej wątków autobiograficznych.
I chyba sporo w tym racji. 
Równie mocno cenię dylogię o Patrycji ze Srebrnego Gaju, Dzban Ciotki Becky, czy Jane ze Wzgórza Latarni, choć nie mam ich akurat w moim księgozbiorze. 
Ale dwie inne, może mniej znane, zawsze rozbawiały mnie do łez. 
To dylogia Wakacje na starej farmie i Złoty Gościniec. 
Zabawne perypetie kuzynostwa w sielskiej atmosferze i pierwszych rozterkach dorastania, opisane piórem jednego z nich, ale już dorosłego, naprawdę chwytały za serce.




Kamieniem milowym w mojej przygodzie z fantastyką jest seria o Harrym Potterze. Przeczytana przeze mnie chyba ze 3-4 razy. 

A na koniec, tak przy okazji szperania w pamięci, przypomniałam sobie o emocjach, jakie budziła we mnie seria wydana kilkanaście lat temu przez Świat Książki. Mowa tutaj o Markizie Angelice Anny i Serge'a Gollon.


Ze względów finansowych nie byłam w stanie kupić wszystkich części, ale kilka lat potem na studiach, doczytałam do końca. 13-tomowa seria o pięknej markizie i jej przygodach w XVII-wiecznej Francji, Maroko, a nawet Ameryce. Momentami trącała już dłużyzną i niezbyt miłymi dla czytelnika rozwiązaniami. Za niektóre do dziś mam do autorów żal. Ale rozmach tej historii i dobrze opisane tło obyczajowe oraz wątki romansowe zadowolą nawet najbardziej wymagającą miłośniczkę romansów historycznych. (tak, Tirin to o Tobie ^^). 
No i na tym zakończę moją listę. Podejrzewam, że część z Was na pewno te książki zna. I podkreślam raz jeszcze: to zaledwie wierzchołek góry lodowej. 
Pozdrawiam i dobrego popołudnia!


piątek, 9 listopada 2012

Liebster Blog



Do zabawy zaprosiła mnie Trinity za co bardzo jej dziękuję.


1. Jaką umiejętność chciałabyś nabyć? 
Nie uwierzysz, albo pomyślisz, że ściągnęłam od Ciebie, ale też pomyślałam o prawie jazdy. Mam także przeczucie, że niebawem wręcz zmusi mnie do tego sytuacja życiowa i boję się tej chwili. Jakoś nie widzę siebie w roli kierowcy. Wiem, że nie święci garnki lepią, ale łatwiej rzec, niż dokonać. 
Od kilku lat zabieram się za naukę hiszpańskiego, niestety brak czasu i nawał obowiązków domowych skutecznie mi to uniemożliwiają.

2. Czy wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
Nie. Wierzę jednak, że po kilku rozmowach i wymianie myśli może się coś między dwojgiem ludzi zadziać. Jednak na pewno nie w pierwszej sekundzie spotkania.
 
3. Co jest Twoim ulubionym daniem?
Ogólnie uważam, że je się aby żyć, a nie żyje, aby jeść. Lubię makarony w różnych postaciach, czy to w rosole, czy w spaghetti. Ostatnimi czasy mam tak, że albo długo na coś nie mam ochoty, albo jem coś, dopóki mi się nie znudzi. Wszystko zależy od stanu zdrowia i pory roku. Nie lubię za to flaków. Kilka razy próbowałam się do nich przekonać, jak na razie bez skutku.
 
4. Jakiej cechy charakteru najbardziej w sobie nie lubisz?
W rożnych sytuacjach nie jestem tak silna, jakbym chciała. Staram się zrozumieć, że każdy ma jakieś sprawy i nie mógł czegoś zrobić na czas. Poza tym łatwo wpadam w złość, czego potem bardzo się wstydzę.
 

5. Wybaczyłabyś zdradę facetowi?
Chciałabym powiedzieć zdecydowanie, że nie. Nie jestem jednak tego taka pewna.  

6. Co najbardziej cenisz u płci przeciwnej?
Cenię mężczyzn inteligentnych w rozmowie i umiejących słuchać. Te dwie cechy według mnie warunkują o dobrym związku.
 

7. Na jak poważne i wielkie poświęcenie bliskiej osobie byłabyś zdolna?
Oj duże i oj poważne. Wiem co mówię, wierzcie mi.
 

8. Pomogłabyś swojemu największemu wrogowi w ciężkiej sytuacji?
Hmm, żeby to nie było jak w tej bajce o skorpionie i żabie. Trudno orzec. Choć w sumie, tak mi się wydaje, raczej nie mam wrogów. Przynajmniej nic mi o takich nie wiadomo.
 

9. Jaki jest Twój ulubiony cytat?
Nigdy nie mogę go zapamiętać, bo nie zapisuję ani nie zaznaczam takich treści, ale jako pierwszy przyszedł mi do głowy ten: 

Panie daj mi odwagę, abym mógł zmienić to, co zmienić mogę,
Daj cierpliwość, abym mógł przyjąć to, czego zmienić nie mogę,
Ale nade wszystko daj mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego.
  (Marek Aureliusz)

10. Częściej kierujesz się sercem czy rozumem?
Na pewno długo zastanawiam się, zanim coś zrobię lub podejmę jakąś decyzję. Myślę, że raczej nie chodzi tu ani o rozum, ani o serce, ale o ewentualne korzyści, straty lub potrzebę zrobienia tego czegoś.
 

11. Czy istnieje książka, która zmieniła Twoje spojrzenie na życie?
Każda przeczytana, ponieważ starannie dobieram sobie lektury i obracam się w bliskim mi kręgu literatury fantastycznej. Każda poszerza mój horyzont i pozwala mi budować jak ja to prywatnie nazywam "myślową bazę motywów i odniesień do naszej rzeczywistości". To ostatnie akurat przydaje mi się w pracy. 
 
Uff, udało się! 
Nie układam swojej listy pytań, bo podobają mi się te, które są tutaj. Do zabawy zapraszam zaś każdego, kto tylko ma na to ochotę. 
Jednocześnie pamiętam cały czas o tym, że Miqa zapraszała mnie do stworzenia listy czytadeł, co mam nadzieję w końcu zrobić w ten weekend.
 

niedziela, 4 listopada 2012

Saladin Ahmed: Tron Półksiężyca

Autor: Saladin Ahmed
Tytuł: Tron Półksiężyca
Wydawca: Prószyński i S-ka
Stron: 366
Moja ocena: 9/10
Któż z nas nie czytał Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy? Historie te rozbudzały wyobraźnię czytelnika i pozwalały przenieść się do innego świata pełnego magii, dżinów, ukrytych skarbów i pałacowych intryg, związanych z walką o panowanie nad pałacem kalifów. 
W swojej debiutanckiej powieści o intrygującym tytule Tron Półksiężyca Saladin Ahmed przenosi czytelnika do tego magicznego świata. 
Akcja dzieje się w mieście Dhamsawaat, w którym na Tronie Półksiężyca zasiada młody kalif. Nie jest ani zbyt dobry ani zbyt zły, ma swoich zwolenników i przeciwników. Władca nie jest jednak do końca świadomy, że królestwo stoi na skraju rebelii. Reputację władcy podważa bowiem działalność złodzieja zwanego Księciem Sokołów, który rabuje bogatych, aby oddać biednym, a co za tym idzie zaskarbić sobie ich wdzięczność i zyskać popularność. 
Z drugiej strony jest to świat, gdzie na niemal każdym kroku panoszy się magia; czy to w postaci magicznych proszków, zaklęć obronnych, tajemniczych ksiąg i manuskryptów, czy też krwiożerczych i bezmyślnych ghuli. Zabijaniem tych ostatnich zajmuje się dość już wiekowy i bardzo w tej walce zaprawiony Adulla Machslud, zwany przez wszystkich doktorem. Adulla czuje zmęczenie swoją profesją i najchętniej przeszedłby na emeryturę. I właśnie w chwili, gdy próbuje taką decyzję podjąć, (co wcale nie jest dla niego łatwe, gdyż ma świadomość, że prawdziwych, a  co za tym idzie skutecznych łowców ghuli jest coraz mniej), otrzymuje wiadomość, że ghule ostatnio są wyjątkowo aktywne i atakują coraz więcej ludzi. Rozpaczliwa wiadomość od byłej kochanki zmusza Adullę do działania. 
Tym razem ghule okazują się wyjątkowo silne, co świadczy o wielkiej mocy tego, kto je stworzył. Razem ze swoim młodym pomocnikiem derwiszem Raseedem oraz przypadkowo poznaną Zamią, dziewczyną o niezwykłych umiejętnościach, odkrywają powiązania między zabójstwami a zbliżającym się przewrotem. Okazuje się, że ktoś dawno już zapomniany i zlekceważony próbuje przejąć Tron Półksiężyca.
Bohaterowie zostaną uwikłani w krwawy i śmiertelnie niebezpieczny konflikt z siłami zła w swojej najczystszej postaci. Czy pokonają armię ludzkich ghuli i uratują kalifa? Tego nie zdradzę. 
Powieść została podzielona na trzy części, z których każda jest poprzedzona krótkim rozdziałem, opisującym historię porwania i tortur nieznanego czytelnikowi człowieka. Jak ma się to do akcji głównej, okazuje się dopiero pod koniec historii, wtedy wszystko nabiera sensu. Dodam tylko, że cierpienia, jakim jest poddawany ten człowiek są wyjątkowo wymyślne i przez to właśnie nie poleciłabym książki niepełnoletniemu czytelnikowi. 
Saladin Ahmed wykazał się wyjątkową umiejętnością podczas tworzenia swojej historii, a mianowicie w sposób niezwykle barwny i żywy odmalował nie tylko miasto, będące miejscem akcji i tętniące życiem, gwarem oraz zapachami różnorakich przypraw. Niesamowicie realnie i sugestywnie przedstawił zarówno ghule, jak i często, gęsto lejącą się krew. Posoka spływa strumieniami nie tylko z licznych ran i odrąbanych części ciała, ale też jest wykorzystywana do zaklęć, uroków i działań magicznych. 
Bardzo prawdziwi są również bohaterowie. Adulla ze swoim doświadczeniem i rubasznością, Raseed ze swoimi ciągłym rozterkami i praworządnością zakrawającą na dewocję oraz Zamia, emanująca dzikością i nieokrzesaniem dziewczyna - lwica.
Intryga jest pomysłowa i sprytnie ułożona. Największym zaskoczeniem dla mnie było zorientowanie się, że niektórzy bohaterowie mogą mieć mroczną stronę, a pewne ich chwalebne działania są tylko środkiem do celu. Z takim zabiegiem spotykamy się dość rzadko i sądzę, że zasługuje on na pochwałę, bo w toku akcji nie idzie się tego domyślić, a to oznacza, że czytelnik na pewno będzie pewnymi sprawami zaskoczony. Lektura jest przez to ciekawsza i nie pozwala się od siebie oderwać. 
Powieść nie jest zbyt obszerna i w sprzyjających warunkach te 366 stron da się przeczytać w jedno leniwe popołudnie. Zakończenie jest niby zamknięte, choć doczytałam się, że autor ma w planach trylogię. Co umieści w kolejnych częściach tego trudno się domyślić, ale zachęcona takim początkiem, chętnie zapoznam się z kontynuacją przygód Adulli i jego towarzyszy.
Opowieść o podstarzałym, ale bystrym i upartym pogromcy ghuli, dla którego największą tragedią są zniszczone księgi, na pewno znajdzie swoich zwolenników. Warto na dłuższą chwilę wejść do tego magicznego świata i niczym Sindbad otworzyć sezam ze skarbami, jakimi niewątpliwie są historie rodem z Tysiąca i Jednej Nocy. Świeży posmak egzotycznych przypraw i niepowtarzalnych zaklęć z pewnością poprawi Wam humor, nieco nadwątlony szarą, jesienną aurą.
Polecam, bo naprawdę warto!
Za książkę serdecznie dziękuję 
Panu Marcinowi 
z Wydawnictwa Prószyński i S-ka. 
Pozdrawiam!

piątek, 2 listopada 2012

Adrian Tchaikovsky: Spadkobiercy ostrza

Autor: Adrian Tchaikovsky
Tytuł: Spadkobiercy ostrza
Tytuł cyklu: Cienie Pojętnych, t. 7.
Wydawca: Rebis
Stron: 668
Moja ocena: 7/10
Spadkobiercy ostrza to siódma już część cyklu Cienie Pojętnych. Bohaterami tego rozbudowanego i niezwykle skomplikowanego świata są  ludzie, posiadający  owadzie cechy; pojętni, zajmujący się nauką i budową machin oraz niepojętni, władający tzw. sztuką, noszącą znamiona magii. 
Ludzie z cechami owadów, to może brzmieć nieco dziwnie i kojarzyć się z komiksowymi mutantami, okazuje się jednak, że może to być połączenie nad wyraz udane. Brawa należą się autorowi już za sam pomysł, a kolejne za jego umiejętne wykonanie i wdrożenie w całą opowiadaną przez siebie historię.
Przyznam, że na Spadkobierców ostrza czekałam z niecierpliwością, bardzo się bowiem chciałam dowiedzieć jak dalej potoczą się losy bohaterów. Po rewelacyjnej części szóstej wymagania miałam spore. Czy zostały one zaspokojone? O tym poniżej.
Krótko na temat treści. 
Imperatorowa Os, młodziutka Seda marzy o prastarej mocy z zamierzchłej przeszłości; mocy ukrytej w labiryntach sennego miasta Khanaphes. Świadoma oczekującej ją przyszłości i zdecydowana na wszystko, udaje się tam w konkretnym celu: by stawić starożytnym jedno żądanie. Czy sprosta ich wymogom, czy  narazi się na ich destrukcyjny gniew? A może otrzyma odpowiedź nie zupełnie taką, jakiej się spodziewała?
Ogarnięta szaleństwem i bólem Tynisa nadal ucieka przed demonami, które zagnieździły się w jej umyśle. Wojowniczka wciąż rozpamiętuje śmierć trzech bliskich jej mężczyzn: ojca, zabitego na jej oczach przez siepaczy cesarza Os; Salmy, który zginął w słusznej sprawie, jak bohater oraz Achaeosa, ukochanego jej siostry Che. O tym ostatnim Tynisa nie chce pamiętać, tym bardziej, że sama się do tej śmierci przyczyniła.
Osamotniona, otumaniona bólem, z mrocznym demonem, który czai się w zakamarkach jej umysłu, Tynisa próbuje znaleźć swoje miejsce wśród Ważców i zacząć od nowa. Wspólnota kieruje się jednak swoimi prawami i niezrozumiałymi konwenansami, co może raczej Tynisie zaszkodzić niż pomóc. Czy z morza przelanej krwi i z mroku szaleństwa uda się jej znaleźć wyjście ku normalności i światłu? Co zwycięży: mordercza natura Modliszek, czy pokrętne, uwodzicielskie dziedzictwo Pająków?
Trzeci wątek dotyczy Che, która wraz z Thalrykiem, poszukuje przybranej siostry, świadoma, że bez jej pomocy, Tynisa stoczy się po równi pochyłej. Ze skromnej i nieudolnej żukczanki, Che stanie się godnym przeciwnikiem, no właśnie kogo? Tego nie zdradzę, powiem jednak, że sam pomysł postawienia przeciwko sobie tych dwóch bohaterek niezmiernie mi się podoba i aż żal, że na konfrontację trzeba będzie jeszcze zaczekać. Che będzie również walczyła z własnym bólem i wspomnieniami. Czy Thalryk, dawny wróg, obecnie towarzysz podróży i opiekun, stanie się kimś więcej? Związek tych dwoje nie będzie taki łatwy jak mogłoby się wydawać. 
Nie da się nie zauważyć, że tym razem autor dał pole do popisu bohaterkom kobiecym i to one wiodą prym zarówno w podejmowaniu decyzji, jak i w działaniu. Bohaterowie męscy zostali zredukowani do niezbędnego minimum, a ich głównym zadaniem jest towarzyszenie, ewentualnie wspomaganie w walce. Przyznam, że takie rozwiązanie bardzo przypadło mi do gustu, a sam autor zaskoczył mnie umiejętnością ukazywania głębi kobiecej psychiki, czy to tej dojrzewającej do magicznej wielkości, jak w przypadku Che, czy też tej pogrążającej się w odmętach opętania, na przykładzie Tynisy. 
Postać Sedy w pewnym momencie zostaje odsunięta na bok, czytelnik ma jednak świadomość, że to dopiero początek jej działań i rosnących ambicji. Ogromny potencjał tej postaci budzi we mnie dreszcze, ponieważ to co może zrobić i zmienić w całym tym świecie, jest niewyobrażalne.
Siódma część została podzielona na cztery mniejsze księgi zatytułowane Samotniczka, Wdowa, Łowczyni oraz Zerwane więzy. Ułatwia to znacznie orientację w fabule i sprawia, że jest bardziej przejrzysta. 
Początkowo akcja rozwija się bardzo powoli, stopniowo jednak przyśpiesza. Szkoda tylko, że w sumie w najciekawszym momencie powieść się kończy, zostawiając czytelnika z uczuciem niedosytu. 
Tym razem nie spotkamy się ze Stenowoldem ani Totho, na temat sytuacji na Nizinach będą się pojawiały tylko strzępy informacji i można podejrzewać, że w kolejnej części to właśnie tam przeniesie się akcja, co będzie się równało, że znowu nie dowiemy się niczego na temat Che i Tynisy. Dla czytelnika pochłaniającego cały cykl księga po księdze jest to nie lada próba na cierpliwość, tym bardziej, że finałowe powieści cyklu są dopiero w przygotowaniu.
Powieść polecam przede wszystkim tym czytelnikom, którzy mają za sobą części od pierwszej do szóstej. O ile w przypadku Morskiej Straży można było sobie pozwolić na lekturę od środka, ewentualne zrobienie sobie smaku i sięgnięcie po pozostałe części, o tyle w przypadku Spadkobierców ostrza zrobić się tego nie da. Za dużo tu wspominania wydarzeń z poprzednich części, nawiązań do tego co już było, a jeśli się nie wie, o czym mowa, to lektura traci na atrakcyjności i zrozumieniu.
Czytając część siódmą zdałam sobie również sprawę z tego, dlaczego tak lubię cykle powieściowe. Przyjemnie jest wracać do bohaterów, którym się kibicuje i których się lubi, widzieć ich w nowych dla nich sytuacjach i podejmujących nowe wyzwania. Gdy porównałam sobie Che i Tynisę z części siódmej z tymi niedoświadczonymi dziewczątkami z pierwszej części cyklu, byłam pod wrażeniem tego, jak długą drogę przeszły. A co jeszcze je czeka? Strach pomyśleć i aż żal ogarnia, że trzeba czekać na tę wiedzę. 
Kolejna część cyklu budzi we mnie jako w czytelniku pewną swojskość, co daje niesamowite poczucie komfortu. Mam już świadomość, jaką techniką posługuje się autor, jak kreuje świat przedstawiony, a jednocześnie jest mi przyjemnie, że wciąż potrafi wieloma rzeczami zaskoczyć. Dlatego mimo że na finałowe trzy części przyjdzie mi pewnie jeszcze poczekać, to w sumie się cieszę, że to jeszcze nie koniec. Uczucie czytelniczego niedosytu jest bezcenne i nie da się go porównać z niczym innym. 
Na uwagę zasługuje również okładka oraz ilustracja na stronie tytułowej autorstwa Jona Sullivana. Surowość bieli przemieszanej z szarością i zielenią jest idealnie wyważona i po prostu genialna, nie mówiąc już o tym, że znakomicie oddaje stan psychiczny jednej z głównych bohaterek. Do tej pory według mnie najlepsza była okładka części szóstej (tak, turkusowa toń wody przemawia do mnie jak żadna inna barwa), ale teraz okładka Spadkobierców ostrza stała się jej godną rywalką.
Zachęcam raz jeszcze do zapoznania się z cyklem A. Tchaikovsky'ego. 
Za egzemplarz do recenzji dziękuję 
jak zwykle niezawodnemu Panu Bogusławowi 
z Domu Wydawniczego Rebis
Pozdrawiam serdecznie!