środa, 31 lipca 2013

Melissa Marr: Opiekunka Grobów

Autor: Melissa Marr
Tytuł: Opiekunka Grobów
Stron: 315
Wydawca: Replika
Moja ocena: 8/10





Powszechnie uznaje się, że duchom zmarłych ludzi po śmierci nic nie jest potrzebne, bo w Zaświatach mają już wszystko. Jednakże w wielu tekstach kultury pojawiają się przesłanki, że nie do końca jest tak jak myślimy. Jedzenie, napitek, dobre słowo, czy też modlitwa mogą zdziałać wiele. Kto czytał słynne Dziady cz. II Adama Mickiewicza wie dobrze co mam na myśli.
Zwyczaj karmienia zmarłych był świętem ludowym w kalendarzach Białorusinów i Ukraińców i tradycję tę kultywowano nawet 6 razy w roku. Wierzono, że dusze należy ugościć mlekiem, miodem czy kaszą; oświetlić im drogę, by tę noc mogły spędzić wśród bliskich. 
Ekspansja chrześcijaństwa spowodowała, że zwyczaje te uznano za gusła i zabobony, wiadomo jednak, że z tego powodu wcale nie wyginęły, raczej zmieniły postać, przystosowując się do zmieniających się czasów. Współczesnym odpowiednikiem Dziadów są Zaduszki. A do dzisiaj w niektórych regionach wschodniej Polski, na Białorusi, Ukrainie i części Rosji kultywowane jest wynoszenie symbolicznego jadła, w symbolicznych dwójniakach, na groby zmarłych.  Natomiast  w Krakowie co roku odbywa się tradycyjne Święto Rękawki (Rękawka) bezpośrednio związane z pradawnym zwyczajem wiosennego święta przodków.
Autorka Opiekunki Grobów dorastała wierząc w zjawiska ponadzmysłowe, co w niniejszej powieści bardzo dobrze widać. Przyznam, że czasami w trakcie lektury miałam wrażenie, że autorka musiała kiedyś słyszeć lub czytać o Mickiewiczu. (ale może to tylko wrażenie). 
Niewielkie Claysville jest spokojnym i bezpiecznym miasteczkiem. Mało kto stąd wyjeżdża, zawody i stanowiska przechodzą z rodziców na dzieci, a ludzie umierają tylko z powodu starości lub nieszczęśliwych (należy dodać rzadkich) wypadków. 
I nagle w tej spokojnej mieścinie, gdzie wszyscy znają wszystkich, dochodzi do brutalnego mordu na nic nikomu nie wadzącej staruszce. Jakby tego było mało szeryf zamiata sprawę pod dywan, nawet nie wszczynając śledztwa. I nikt nie widzi w tym nic niewłaściwego. Na tym jednak się nie kończy. Wkrótce umiera jeszcze jedna osoba, a kilka kolejnych zostaje zaatakowanych i zranionych. Wszyscy jednak uważają, że spowodowało to jakieś dzikie zwierzę. 
Do Claysville na pogrzeb babci przyjeżdża Rebeka. Od kilku lat dziewczyna mieszkała to tu to tam, ale dopiero tutaj czuje się dziwnie na miejscu i tam, gdzie powinna być. Tym samym na Rebekę spadają dawne głęboko tłumione uczucia do byłego chłopaka siostry oraz nowe zobowiązania, które będzie musiała przejąć po babci. Czy wraz z zakochanym w niej Byronem Rebeka pogodzi się z przeznaczeniem, zgodnie z którym mieszkańcy miasteczka żyją już od 300 lat? I czy zakochani zaprowadzą konieczny ład między światem żywych i umarłych?  Czego będą musieli się wyrzec, a co zyskają? Odpowiedzi na te i inne pytania kryje w sobie powieść Melissy Marr.
Napisana prostym i przystępnym językiem powieść, nie jest może wielka pod względem objętości (315 stron w jedno popołudnie), ale bez wątpienia ma w sobie swoisty klimat i czar. Klimat małego miasteczka, w którym niewiele się zmienia, wszyscy znają wszystkich, prawie nikt stąd nie wyjeżdża i w którym życie wygląda jak zastygnięta w bursztynie chwila. Swój czar mają także Opiekunki Grobów, które funkcjonując niejako na pograniczu dwóch światów, są inne i dosłownie lśnią. I znowu nie wiem, czy tylko mnie w tym miejscu przypominał się serial Zaklinaczka duchów? Melinda nie świeciła wiem, ale jej wewnętrzny przymus by pomagać duchom, często kosztem własnego życia, był naprawdę niesamowity. Podobnie jest z Rebeką, która początkowo zdezorientowana, z czasem bardzo umiejętnie i fachowo wchodzi w swoją rolę. Wiadomo, że nie dałaby sobie rady bez wiernego Byrona u boku, ale tak czy siak, ich pierwsze wspólne zadanie wykonują wzorowo. 
Opiekunka Grobów przypomina trochę kryminał, a trochę thriller z elementami romansu. Czytelnicy szukający dla siebie lekkiej, niezobowiązującej lektury na leniwe popołudnie na pewno będą zadowoleni. Polecam!

poniedziałek, 29 lipca 2013

Jay Kristoff: Tancerze burzy

Autor: Jay Kristoff
Tytuł: Tancerze burzy
Seria: Wojna lotosowa, księga 1.
Stron: 435
Wydawca: Uroboros
Moja ocena: 10/10





Steampunk święci ostatnio triumfy na rynku czytelniczym. Gatunek ten łączący w sobie elementy tradycji i daleko posuniętej nowoczesności daje pisarzom ogromne możliwości w kreowaniu świata przedstawionego. Dla mnie steampunk to taki cudowny literacki oksymoron, gdyż łączy to co w zasadzie niepołączalne. Czy to w ogóle możliwe? Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, a zatem tak, możliwe. I co więcej połączenie, które wtedy powstaje jest niesamowite i niepowtarzalne. 
Tancerze burzy otwierający trylogię Wojna Lotosowa przenoszą czytelnika do Azji, a konkretnie do Japonii.
Akcja dzieje się cesarstwie położonym na wyspach Shima, którymi włada młody i szalony szogun Yoritomo.
Koniunkturę państwa napędza uprawa rośliny zwanej krwawym lotosem. Ponad 90 procent powierzchni gruntów użytkowych przekształcono w pola uprawne, na których sieje się wyłącznie tę toksyczną roślinę. Z krwawego lotosu produkuje się niemal wszystko: tkaniny, lekarstwa, żywność i narkotyki, a zwłaszcza paliwo do machin i broni produkowanej przez tajemniczą Gildię. Krwawy lotos niszczy glebę, na której rośnie, opary z rafinerii zatruwają powietrze i wodę, nad Shima unosi się krwawoczerwony dym, zasłaniający niebo. Wyginęły już niemal wszystkie zwierzęta i rośliny, nie ma bowiem już miejsc, których krwawy lotos by nie skaził. Słońce, które czasem przebije się przez warstwę smogu może wypalić oczy, jeśli nie założy się ochronnych gogli, a zatrute powietrze po dostaniu się do układu oddechowego przyczynia się do powstania choroby zwanej czarnopłucem. Świat stoi na progu katastrofy ekologicznej i społecznej i tylko patrzeć, kiedy to wszystko runie. Społeczeństwo dzieli się wyraźnie na dwie grupy: bogatych, których stać na pewne i solidne maski i kombinezony, chroniące przed skażeniem, i biednych, którzy mogą używać środków doraźnych, które chorobę jednie odsuną w czasie, ale przed nią nie uchronią.
Państwem rządzi młody szogun, człowiek dumny, ambitny i okrutny. Kierowany pychą wysyła swojego wielkiego łowczego na samobójczą wyprawę, której owocem ma być schwytanie legendarnej arashitory, tygrysa burzy, potocznie zwanego gryfem. Istota ta, jak wszystkie jej podobne czyli smoki, feniksy, ogromne węże, w zasadzie jest tylko legendą, do czego w dużej mierze przyczynił się wielki łowczy, który na rozkaz swojego władcy zabijał kolejne wyjątkowe bestie. Szogunowi marzy się jednak arashitora, gdyż posiadanie i ujarzmienie jej byłoby dla wszystkich ostatecznym dowodem, że jest władcą jedynym i niepokonanym.
Główną bohaterką jest córka wielkiego łowczego, Yukiko, prawa ręka swojego ojca. Dziewczyna boryka się z piętnem sieroctwa (matka odeszła od rodziny bez pożegnania), utraty brata w tragicznym wypadku i uzależnieniem ojca. 
Próba schwytania tygrysa burzy to według niej misja samobójcza. Ponieważ jednak obywatele Shima kierują się w życiu kodeksem bushido, w którym podstawą każdej życiowej decyzji jest honor i wierność szogunowi, nie ma nawet mowy o tym, by w tę wyprawę nie ruszyć. 
Polowanie na żywą legendę okaże się zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Yukiko będzie musiała zmienić swoje poglądy i wiele rzeczy przewartościować. Od dziecka karmiona propagandą Gildii, odkryje, że nie wszystko jest takie jak się ludziom wmawia, a odruch samodzielnego myślenia, próba krytyki, pytania czy wątpliwości nie są niczym złym. Yukiko wyraźnie dostrzeże, że świat, w którym żyją zmierza ku zagładzie i to właśnie teraz jest ten moment, by  spróbować jeszcze wszystko zmienić. Ale jak to zrobić? Jak obudzić społeczeństwo, jak przeciwstawić się szogunowi i Gildii? Odpowiedzi na te pytania będą krwawe niczym lotos.
Świat wykreowany przez Jaya Kristoffa poraża rozmachem. Od pierwszych stron książki widać, że cała historia jest głęboko i dokładnie przemyślana i nie ma tu niepotrzebnych elementów. Wszystko do siebie pasuje i idealnie ze sobą współgra. Duży nacisk położył autor na wspomniany wcześniej kodeks bushido, oparty na konfucjanizmie, buddyzmie zen oraz shinto. W teorii idee te są bardzo piękne i słuszne, bo zakładają, że ten kto będzie wcielał bushido w swoje życie będzie odważny, wierny, prawdomówny i będzie dążył do nieustannego samodoskonalenia. W praktyce jednak widać, że kodeks ten posłużył jedynie temu, by uzależnić lenników od panów, zrobić z nich bezkrytycznych i ślepo oddanych żołnierzy i sługi. 
W ten właśnie sposób zasadami bushido żongluje młody Yoritomo i widać na pierwszy rzut oka, że ma je za nic. Natomiast ludzie, którzy mu służą, tacy na przykład jak Masaru (ojciec Yukiko) kierują się w życiu honorem, bo to ich jedyne bogactwo i nawet gdyby szogun żądał od nich rzeczy niemożliwych lub wątpliwych moralnie, to i tak mu służą, bo w ich mentalności nie ma miejsca na sprzeciw czy bunt. 
Nie można nie wspomnieć o aspekcie ekologicznym. To co się stało z przyrodą, glebą, powietrzem i zwierzętami woła o pomstę do nieba. Niewolnicy pracujący w rafineriach płacą życiem i własnym ciałem za bogato zdobione maski i kombinezony ochronne bogatych i nikt nie widzi w tym nic niewłaściwego. Smutne, ale jakże prawdziwe są słowa arashitory, na temat chciwości i ambicji ludzi : "Rabusie. Niszczą wszystko, czego się tkną" (s.192)
Powieść Tancerze burzy zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie. To naprawdę dobry kawał steampunkowej fantastyki i z czystym sercem polecam powieść nie tylko miłośnikom gatunku, ale też każdemu, kto szuka czegoś innego, orientalnego z gorzkim lotosowym posmakiem. 
Niecierpliwie czekam na kontynuację i mam nadzieję, że będzie równie dobra, a może nawet lepsza. W każdym razie potencjał tkwiący w tej historii jest ogromny. 
Polecam, bo naprawdę warto!

piątek, 26 lipca 2013

Mark Hodder: Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka

Autor: Mark Hodder
Tytuł: Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka
Seria: Burton & Swinburne
Stron: 505
Wydawca: Fabryka Słów
Moja ocena: 10/10!!!


Macie tak może po przeczytaniu książki, że brak Wam słów na wyrażenie tego, co czujecie? Możliwości zazwyczaj są dwie. Albo książka podobała się bardzo i każda próba jej oceny lub próba dokonania choć drobnej refleksji jest niesamowicie trudna, gdyż w oczach takiego czytelnika powieść broni się sama. Po cóż więc cokolwiek wtedy dodawać? Możliwość druga jest natomiast taka, że książka nie podobała się wcale i wtedy jeszcze trudniej wymyślić coś co można by o taki egzemplarzu napisać. 
W moim wypadku oczywiście miejsce ma możliwość pierwsza. 
Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka to druga część cyklu o przygodach dwóch dżentelmenów sir Richarda Burtona i  młodego poety Algernona Swinburne'a oraz bezpośrednia kontynuacja Dziwnej sprawy Skaczącego Jacka. Akcja powieści toczy się w wiktoriańskim Londynie w roku 1862. Powieść reprezentuje bardzo ostatnio modny w fantastyce nurt zwany steampunkiem. Co to takiego? Właściwie to taki literacki misz-masz. Do takiej powieści można wrzucić wszystko, grunt, aby te składniki umiejętnie połączyć. Na porządku dziennym u Hoddera są zwyczaje spod znaku "rewolweru i melonika", dżentelemeńska mentalność i takiż sposób życia. Ale to nie wszystko. Bo tylko w steampunkowym Londynie po ulicach mogą oprócz maszyn parowych, przemieszczać się mechaniczne konie, ogromne kraby czyściciele, wiadomości mogą przenosić wiecznie głodne psy kurierskie lub obrażające odbiorców hałaśliwe papugi. Gdyby komuś zamarzył się lot nad miastem może wynająć olbrzymiego łabędzia, do którego podpina się latawiec. Tylko w wersji steampunk historia ludzkości może się potoczyć zupełnie inaczej (lepiej lub gorzej, zależy), a znane nam osobistości możemy zobaczyć w zupełnie innych rolach od tych, które nasza historia im przeznaczyła. I tak dla przykładu młodziutki Oscar Wilde jest ulicznikiem i gazeciarzem, a filozof Herbert Spencer to uliczny włóczęga i obdartus.
Pierwsza część przygód Burtona i Swinburne'a podobała mi się bardzo. Część druga jest nie tylko jej godną następczynią. W moim odczuciu jest dużo lepsza! Mark Hodder zafundował czytelnikowi dziką jazdę bez trzymanki i nie pozwolił, by czytelnik choć przez chwilę się nudził.  
Na skutek ingerencji Skaczącego Jacka w różne zdarzenia, cała historia potoczyła się nieco inaczej, niż powinna była. Burton jest tego doskonale świadom i choć wie, że zrobił wszystko co mógł, to i tak ma poczucie niedosytu. 
Tymczasem Londynem wstrząsa wieść, że zaginiony dziedzic rodziny Tichborne odnalazł się i ma zamiar dochodzić swoich praw. Zarówno w kręgach arystokracji, jak i w klasie robotniczej wrze. Jakby tego było mało sprawa ta wiąże się z kradzieżą drogocennych czarnych diamentów zwanych Oczami Naga, starą rodzinną klątwą, nawiedzonym domem oraz zjawami i martwiakami atakującymi mieszkańców miasta. To jednak dopiero początek wielkiej przygody, w którą uwikłany zostanie Burton, wraz z Swinburnem, Trouncem, Spencerem oraz nakręcanym Lordem Nelsonem.
Każdy rozdział powieści jest poprzedzony wycinkiem z gazety, ogłoszeniem społecznym lub reklamą znanego wówczas produktu. Dodaje to światu przedstawionemu nie tylko głębi i prawdziwości, ale też stanowi doskonałe tło dla działań bohaterów.
Krótko mówiąc czyta się od deski do deski, choć jednocześnie nie chciałoby się skończyć nigdy. Bohaterowie są barwni i dowcipni. Bardzo rozwinął autor postać Swinburne'a, który oprócz swych specyficznych upodobań, jest niesamowicie zaradny, błyskotliwy, a co najważniejsze jest wiernym przyjacielem. Przezabawne są także postaci drugoplanowe takie jak gosposia Burtona pani Angell. Trudno nie wspomnieć o dowcipie, którym aż skrzy każda z kart powieści; wyzwiska papug oraz ich niezwykła sympatia do Spencera, pociąg Swinburne'a do szukania rozkoszy w bólu, udoskonalany eugeniczne premier (dziś byłby uzależniony od operacji plastycznych), czy martwiaki przepraszające za to, że zaraz ogryzą człowiekowi ramię. 
Umiejętnie połączył również autor wątek pretendenta do tytułu ze sprawą czarnych diamentów, a wszystko okrasił motywami miediumicznymi,  kontrolą umysłu, upiorami i zombiakami. Wydawać by się mogło, że jest to literacka potrawa nie do przełknięcia. Nic bardziej błędnego.
Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka wciąga już od pierwszych stron. Zjawiskowa, pełna humoru i wielkiej przygody, obejmującej nie tylko Londyn, ale sięgająca również dalej, od Ameryki Południowej, przez Australię, Rosję i Niemcy. Niesamowita. Inspirująca i działająca na wyobraźnię. Po prostu super.
Długo jeszcze mogłabym chwalić. Powiem więc tylko, że czekam niecierpliwie na Wyprawę w Góry Księżycowe. 
A Wam polecam. Bez dwóch zdań. 

środa, 24 lipca 2013

Steven Erikson: Łowcy Kości

Autor: Steven Erikson
Tytuł: Łowcy Kości
Seria: Opowieść z Malzańskiej Księgi Poległych, t. 6
Stron: 890
Wydawca: MAG
Moja ocena: 8/10






Co się stanie, gdy Podpalacze Mostów przestaną istnieć? Odpowiedź jest prosta: na to miejsce powstaną Łowcy Kości. Aż kusi, by rzec z ironicznym uśmieszkiem: z deszczu pod rynnę. 
Łowcy Kości to 6 tom sagi wielowątkowej i bardzo burzliwej historii Imperium Malazańskiego. 
Tom 6, a zatem powoli, acz nieuchronnie zbliżamy się do końca podróży i wielkiego finału. 
Po bardzo dobrych Przypływach nocy (część 5) mój czytelniczy apatyt uległ zaostrzeniu, bo oprócz rzeczy, do których autor zdążył już czytelnika przyzwyczaić, czyli krwawe boje, przeplatane refleksyjnymi wtrętami o naturze świata i człowieka, niesamowite postaci, których nie spotkasz nigdzie indziej, zaskakujące zwroty akcji i ukazani nieco z przymrużeniem oka bogowie (często and wyraz ludzcy), Erikson pokazał, że ma też poczucie humoru i umie je dobrze zaprezentować. To dlatego Przypływy nocy były tak dobre; przecież każdy lubi od czasu do czasu uśmiechnąć się pod nosem, robiąc sobie krótki oddech pomiędzy jednym dramatycznym wyborem, a kolejną krwawą łaźnią, którą może bohaterom zgotować czający się w zaułku oddział Szponów. 
6 tom sagi powraca do wydarzeń przedstawianych w Domu Łańcuchów, ale nie tylko. Widać wyraźnie, że powoli autor zaczyna łączyć ze sobą pewne wątki, co pozwala czytelnikowi dostrzec sens pewnych pisarskich decyzji.
Armia cesarzowej Lassen pod dowództwem przybocznej Tavore krwawo rozprawiła się z oddziałami Sha'ik. Jedyne miasto, które jeszcze się opiera i w którym ukrywają się ostatnie niedobitki buntowników to starożytna forteca Y'Ghatan. To właśnie tam rozegra się ostatni etap walki pomiędzy buntownikami, dowodzonymi przez fanatycznego, zaprzedanego bogini, Leomana od Cepów. 
To również tam w ogniu, pochłaniającym całe miasto i wszystko co jeszcze w nim żyje, narodzą się, w bólach trzeba dodać, Łowcy Kości. Pożoga, która ogarnęła miasto, to ostatnia krwawa klamra, spinająca brutalnie rozdział pod znakiem Sha'ik i jej buntowników. Zresztą Sha'ik także zginęła, jednak niebawem na jej miejsce przyjdzie nowa i będziemy mieli okazję dokładnie się przyjrzeć, jak to co często otacza się szumnym mianem nowej wiary i idei, w środku cuchnie rozkładem i zgnilizną zepsucia moralnego, dużo gorszego od tego,  z czym rzekomo walczy.
Ale to nie wszystko. W tomie 6 towarzyszymy opętanej przez Kotyliona Tancerce Cieni, Apsalar, która na zlecenie boga zabija wyznaczone cele. Towarzyszą jej przypadkowo spotkane dwa duchy, wyjątkowo złośliwe, które jak się okazuje niegdyś były potężnymi smokami. Co sprowadziło je do tak nędznej roli? No cóż niewykluczone, że za jakiś czas się tego dowiemy. 
Równolegle swoje podróże, niezależnie od siebie kontynuują  też Crokus, obecnie zwany Nożownikiem, Karsa Orlong (Toblakai), który niczym niezniszczalny terminator daje wycisk każdemu napotkanemu po drodze demonowi, uwolniony przez Bezimiennych (których zresztą po uwolnieniu zniszczył) prastary D'ivers, który w trakcie swojej wędrówki także przeleje sporo krwi, Ganoes Paran, który wbrew sobie stał się Władcą Talii i ma do powiedzenia więcej niż by sam chciał oraz ogarnięty amnezją wojownik Icarium, skazany na wieczne błędne koło w przelewaniu krwi i zapominaniu o tym.
Jednocześnie z biegiem akcji do czytelnika docierają echa pogłosek o coraz bardziej szalonych i krwawych decyzjach samozwańczego cesarza Tiste Edur,  Rhulada, który opętany przez jednego z bogów, nie ma możliwości umrzeć, a uwolnić spod tej władzy też się nie może. 
Wymieniać można by jeszcze długo. Łowcy Kości nie pozwolą miłośnikom cyklu się nudzić.  Śmiertelnicy jak zwykle są zabawką w rękach Ascendentów, nikt nie umiera tutaj naprawdę, bo zawsze ktoś może interweniować i nikt nie trwa w łaskach cesarzowej Lassen na zawsze, o czym boleśnie przekonają się Tavore i Kalam Mekhar.
 Pomysłowość autora w tworzeniu nowych wątków i kreowaniu nowych postaci oraz zmianie życiorysów, tych już dobrze znanych, nie ma granic. Żaden wątek nie jest tu kontynuowany na siłę, nic nie jest na pewno i głównie dzięki temu czytelnik nie może się nudzić. 
Przeogromny i nieobliczalny świat Imperium Malazańskiego przyciąga uwagę czytelnika i nie pozwala się od siebie oderwać. 
Co też jeszcze wymyśli autor i jakim próbom i przemianom podda swoich bohterów? Aż strach się bać. A jednak tak bardzo chce się wiedzieć, co będzie dalej. 
Łowcy Kości to kolejny tom naprawdę dobrego, twardego fantasy, często brutalnego i przygnębiajacego, niekiedy śmiesznego,  a jednak na wskroś prawdziwego. Tak naprawdę trudno sagę jednoznacznie sklasyfikować i chyba właśnie to jest w niej najlepsze. Jest trudna do opisania i niejednoznaczna. Ilu czytelników tyle może być interpretacji. Różnych należy dodać.
Dlatego polecam, bo naprawdę warto.


Za książkę dziękuję pani Katarzynie z Wydawnictwa MAG.
Pozdrawiam ciepło!


Recenzja opublikowana także na:
Księgarnia Matras
Księgarnia Gandalf
Księgarnia Fabryka.pl

wtorek, 23 lipca 2013

Mirjam Mous: Boy 7

Autor: Mirjam Mous
Tytuł: Boy 7
Stron: 247
Wydawca: Dreams
Moja ocena: 6/10
















Utrata pamięci i związane z tym komplikacje to niesamowicie wdzięczny temat dla twórców filmowych, jak i literackich. Z takim bohaterem ogarniętym amnezją można zrobić praktycznie wszystko. Można mu dać barwną, tragiczną przeszłość, można przypisać mu czyny, których normalnie by się nie dopuścił, a co najciekawsze dla widza i czytelnika, można takiego bohatera nieustannie konfrontować z jego dawnym życiem, co oczywiście owocuje lawiną kłopotów, intryg i niebezpieczeństw. Tak, w skrócie oczywiście, wygląda przepis na dobry thriller. Dla odbiorcy nie ma bowiem nic przyjemniejszego niż docieranie wraz z bohaterem do prawdy ukrytej tuż za zasłoną wspomnień, które uparcie gdzieś tam się schowały. 
W takiej właśnie sytuacji znalazł się główny bohater książki M. Mous, tytułowy Boy 7. Nastolatek budzi się na odludziu z pustką w głowie i kilkoma drobiazgami w plecaku. Nie pamięta niczego; kim jest, jak się tu znalazł, nie wie dokąd powinien się udać, tym bardziej, że nagrana w w telefonie wiadomość stanowczo każe mu się trzymać z dala od policji. Bohater jest zdezorientowany i tylko dzięki przypadkowo spotkanej dziewczynie ma się gdzie podziać. Lara bowiem zabiera go do swojej ciotki, wynajmującej pokoje. 
Chwytając się tych nielicznych drobiazgów, jakie przy sobie znalazł, bohater szuka miejsc i osób, które pomogłyby mu dotrzeć do prawdy o nim samym. To co początkowo wydawało się czymś niegroźnym, stopniowo odsłania przed bohaterem bardzo niebezpieczną prawdę i rzeczywistość reprezentowaną przez tajemniczą organizację Cooperation X. 
Historia jest przedstawiona w narracji pierwszoosobowej, a narratorem oczywiście jest Boy 7. Żeby jednak było ciekawiej mamy tu dwie perspektywy czasowe. Pierwsza z nich dotyczy tego co się dzieje teraz i poszukiwań prowadzonych przez Boya i Larę. Druga perspektywa to przeszłość bohatera, którą poznajemy z pisanego przez niego dziennika, odczytywanego przez Boya obecnie. W ten sposób możemy skonfrontować przeszłość ze stanem obecnym, zobaczyć, czy bohater się zmienił, a przede wszystkim co doprowadziło go do tego punktu w życiu, w którym znajduje się teraz.
Jak już wspomniałam na początku wątek utraty pamięci zawsze będzie krył w sobie spory potencjał. Inna sprawa co się z tym wątkiem zrobi i jak się go przedstawi.
Powieść M. Mous czyta się szybko i lekko; w zasadzie jest to lektura na 2-3 godziny. Początek jest interesujący i wciąga na tyle, by czytać dalej. Jednak im dalej..., no właśnie. Spotykamy te same wątki, które już znamy z filmów i książek. Tajemnicza organizacja, bohater, który postanowił się zbuntować i zawalczyć o siebie, przyjaciele, którzy okazują się wrogami, stopniowo odkrywane tajemnice i bohaterski finał. Znamy to? Znamy na pewno. Jedyna różnica polega na tym, że w książce Boy 7 mamy to w nastoletnim wydaniu. I tutaj właśnie nie poczułam się do końca przekonana. Bo choć czytało się naprawdę przyjemnie i z zainteresowaniem, to jakoś trudno było mi uwierzyć, że jeden nastolatek mógł wyprowadzić w pole swoich oprawców i jeszcze rozwalić całą organizację od środka, a FBI i inne służby wywiadowcze nawet na to nie wpadły. Ktoś może mi powiedzieć, że się czepiam. Otóż nie. Książka jest naprawdę sympatyczna i z pewnością przypadnie do gustu nastoletnim czytelnikom. Gdy się jednak ma już trochę więcej lat, to trudno udawać, że się nie widzi pewnych nieścisłości. 
Mimo to Boy 7 na pewno jest miłą odmianą. W dobie historii o bohaterach z paranormalnymi zdolnościami, na wskroś ludzki Boy 7 jest  przyjemną odskocznią od codzienności. 
Właściwie to ani nie polecam, ani nie odradzam. Niech każdy zdecyduje sam i sam na własnej skórze się przekona co to za książka.
 

niedziela, 21 lipca 2013

Kevin Hearne: Kijem i mieczem. Przedpremierowo!

Autor: Kevin Hearne
Tytuł: Kijem i mieczem
Seria: Kroniki Żelaznego Druida, t.5.
Stron: 366
Wydawca: Rebis
Data premiery: 23.07.2013
Moja ocena: 8/10


Powieść Kijem i mieczem to piąta już część przygód Żelaznego Druida oraz jego przyjaciół i wrogów.  Historia rudowłosego celtyckiego kapłana, który całą swoją magię czerpie z Gai - Ziemi, a przy tym ma całą masę starych i nowych zatargów z bóstwami z wszystkich chyba mitologii, okazała się literackim strzałem w dziesiątkę. 
Przygody Żelaznego Druida początkowo miały być trylogią, jak widać jednak, na trylogii się nie skończyło. Piąta część także finałem perypetii Atticusa nie będzie, gdyż za oceanem czytelnicy cieszą się już tomem szóstym. 
Małe przypomnienie. Atticus O'Sullivan jest ostatnim druidem na świecie. Wszyscy inni zostali w czasach rzymskich pozabijani przez wampiry, które miały już dość tego, że każdy druid może zwyczajnie wampira "rozpleść" czyli za pomocą odpowiednich zaklęć rozłożyć go na pojedyncze składniki, tym samym powodując koniec istnienia takiego krwiopijcy. Utrzymanie się przy życiu nie było więc łatwe, tym bardziej że kłopoty Atticusa nie opuszczają, a liczni bogowie nie dają mu spokoju, albo czegoś od niego żądając, albo zwyczajnie chcąc go unicestwić.
Od wydarzeń z części czwartej minęło 12 lat. Tyle właśnie trwa szkolenie nowego adepta sztuki druidzkiej. Atticusowi udało się znaleźć kandydatkę na nowego druida i przeprowadzić szkolenie pod płaszczykiem upozorowanej śmierci. Buntownicza i pyskata Granuaile właśnie przygotowuje się do ostatniego, finalnego rytuału. W ten sposób światowa populacja druidów podwoi się do niesamowitej liczby dwa. (czy jak kto woli dwojga). Okazuje się jednak, że czasem trudno pewne sprawy dokończyć, zwłaszcza, gdy przeszłość i dawni znajomi dobijają się gromko do drzwi. 
 I tak Atticus wraz z wiernym Oberonem i świeżo upieczoną druidzką towarzyszką Granuaile odwiedzą Grecję, gdzie wdadzą się w walkę z Bachusem i jego szalonymi bachantkami oraz "wykradną" Panu kilka driad. Następnie naszych bohaterów czeka śmiertelna batalia z krwiożerczymi i ulotnymi jak dym faeriami, które z sobie tylko znanych powodów przybierają postaci cyrkowych klaunów. To jednak nie wszystko, a ledwie początek bijatyk, z których nasi bohaterowie wyjdą ranni, otruci, poparzeni i poobijani. Sprawdzianem ze zdobywanych przez długie lata doświadczeń będzie finałowa walka z gigantycznym wilkiem Fenrisem. 
W jednym trzeba celtyckim bóstwom oddać sprawiedliwość. Nie wszyscy chcą się Atticusa pozbyć. Kiedy chwila tego wymaga z honorami przyjmują do wiadomości istnienie nowej druidki, a nawet obdarowują ją pożytecznymi prezentami. Mitologiczne bóstwa przypominają trochę uciążliwych krewnych, którzy na ogół są bardzo denerwujący i nieustannie zawracają człowiekowi głowę, ale potrafią też pokazać się z dobrej strony i zrobić coś miłego. 
Cykl o przygodach Żelaznego Druida ma wszystkie cechy dobrego urban fantasy. Pradawna magia przeplata się tu z nowoczesną techniką; chwile dramatyczne i niebezpieczne okraszone są świetnym dowcipem, a postaci są nietuzinkowe i barwne. Z pewnością nie łatwo jest w jednej historii umieścić różne bóstwa i potwory ze znanych mitologii, a potem jeszcze tak wszystko ze sobą połączyć, aby cała intryga miała ręce, nogi i sens, a przede wszystkim była zabawna, błyskotliwa i miała w sobie ten literacki pazur.  W tomie poprzednim trochę mi tego pazura brakowało, ale w części piątej widać zwrot ku stylowi żartów z tomów 1-3, choćby  w  zabawnych mentalnych dialogach Atticusa z Oberonem. Czytelnicy, którzy czekali na wątek romansowy i zastanawiali się czy między Atticusem a Granuaile do czegoś dojdzie, też powinni być zadowoleni. Wreszcie (przypominam, że minęło 12 lat!) bowiem faktycznie coś się wydarzy.
Jedyne z czego można być niezadowolonym to zakończenie, które jest nagłe i w zasadzie nie przynosi gotowych rozwiązań. Liczne bóstwa i inne stwory już wiedzą, że druid żyje. Pogoń zatem zaczyna się na nowo. Zbliża się czas starych porachunków i nowych perypetii. Czas oczekiwania na tom szósty.
Powieść polecam nie tylko miłośnikom Atticusa i jego przyjaciół. Ci którzy lubią mitologie w nowych odsłonach oraz dobre powieści z gatunku urban fantasy także powinni znaleźć tu coś dla siebie. Polecam!
Za egzemplarz przedpremierowy 
serdecznie dziękuję panu Bogusławowi 
z Domu Wydawniczego Rebis
Pozdrawiam ciepło!






|Zbrodnia i Kojot |Kijem i mieczem


Recenzja opublikowana także na:
Księgarnia Matras
Księgarnia Fabryka.pl
Merlin
Empik

wtorek, 16 lipca 2013

Steven Erikson: Przypływy nocy

Autor: Steven Erikson
Tytuł: Przypływy nocy
Seria: Opowieść z Malazańskiej Księgi Poległych, t.5.
Stron: 806
Wydawca: MAG
Moja ocena: 10/10



Przypływy nocy to 5 już część 10-tomowej sagi ze świata Imperium Malazańskiego, można więc śmiało stwierdzić, że oto jesteśmy na półmetku całej podróży. Sporo się już wydarzyło, ale z pewnością dużo jeszcze przed nami. 
Piąty tom tej wielowątkowej i rozbudowanej opowieści przenosi nas w świat Tiste Edur, rasy o długiej tradycji, rasy dumnej i świadomej własnych często wybujałych ambicji, które kumulują się w osobie rządzącego nimi tajemniczego władcy króla - czarnoksiężnika, Hannaga Mossaga. Władca ten jest nie tylko tajemniczy, otacza się Widmami, w swojej świcie jako zakładników ma synów książęcych, ale też ma naprawdę dalekosiężne plany, chce bowiem wygrać wojnę z Imperium Letheru, jak dotąd niepokonanym. W tym celu wysyła najbardziej zaufanych ludzi w niebezpieczną wyprawę po dar od nieznanego bohaterom sprzymierzeńca. Podróż ta nie zakończy się zgodnie z przewidywaniami, a magiczny artefakt, który okaże się być magicznym mieczem, zmieni losy wszystkich Tiste Edur.
W piątej części nie spotykamy znanych nam z poprzednich części bohaterów. Są to nieliczne wyjątki, które tym razem pozostają bez wpływu na główne wydarzenia, uzupełniają jedynie wiedzę czytelnika na temat wcześniej zadzierzgniętych wątków. Mimo to autorowi udało się mnie zaskoczyć i mam tu na myśli nie tylko atrakcyjną fabułę i ciekawe wątki oraz nietuzinkowe postaci. W Przypływach nocy po raz pierwszy autor ujawnia swój pisarski talent komiczny. Oprócz bohaterów tragicznych, obłożonych klątwą, uwikłanych w stare konflikty między bóstwami czy też targanych przeróżnymi ambicjami i żądzami, mamy tu dla równowagi, a pewnie i dla urozmaicenia, postaci nadzwyczaj komiczne.
Jednym z głównych wątków są oczywiście plany podboju Letheru najpierw przez Hannaga Mossaga, a potem przez targanego obłędem i magią Rhulada Sengara oraz przeplatające się i zderzające ze sobą spiski na obu dworach. To jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo przecież nie wszystko co ważne dzieje się na szczytach władzy. 
Czasem równie istotne są warstwy niższe i tym razem ci właśnie pozorni szaraczkowie zapewniają czytelnikowi nie lada rozrywkę. Na arenę wchodzi komizm, wynikający z dialogów i sytuacji oraz sprytnie zaprawiony odrobiną makabry i brzydoty. Mamy zatem pana i sługę, parę która nie może bez siebie być, a która często niemal zamienia się rolami. Na dokładkę mamy martwą złodziejkę, która wróciła do życia i ma niespożyty apetyt seksualny, jej kompana, również martwego, który marzy, by mieć kły jak wampir, dziewczynkę o imieniu Imbryk, oczyszczającą ulice z rzezimieszków oraz całą grupę innych, tak że długo by wymieniać. Zabawne są nie tylko dążenia bohaterów i próby spełnienia takich czy innych marzeń. Najzabawniejsze są dialogi, które (autentycznie) wywoływały u mnie głośny śmiech.
Piąta część cyklu jest zatem tragiczna (do czego autor zdążył nas już przyzwyczaić): leje się krew, magia obraca w perzynę całe armie, noże i miecze bezlitośnie są wbijane w plecy. Tragiczny jest młody Rhulad Senger, który niezależnie od siebie staje się igraszką w ręku Ascendentów i ma coraz mniejszą kontrolę nad własnym życiem. Ale oprócz krwawych utarczek jest tu wiele zabawnych momentów, które równoważą, choć nie pozwalają zapomnieć o tym, że za tą błazeńską zasłoną toczy się naprawdę brutalna i bezpardonowa walka o władzę. Na największą ironię zakrawa fakt, że ci, którzy tak bardzo chcą panować i podbijać, swoimi wybujałymi ambicjami tylko dają bóstwom pretekst, by wtrącać się w sprawy śmiertelników. 
Przypływy nocy to moim zdaniem jedna z lepszych i mocniejszych części cyklu. Autor bardzo wysoko stawia poprzeczkę i pozwala czytelnikowi oczekiwać naprawdę ciekawych rozwiązań i śmiałych posunięć. 
Naprawdę mi się podobało!
Za książkę serdecznie dziękuję
pani Katarzynie z Wydawnictwa MAG.
Pozdrawiam ciepło!




Recenzja opublikowana także na:
Księgarnia Gandalf
Księgarnia Matras
Księgarnia Fabryka.pl

poniedziałek, 15 lipca 2013

Wakacyjna wygrana

Wszyscy wiemy, że niespodziewane wygrane są najprzyjemniejsze i to nie tylko te książkowe. Moją gazetą z programem, którą kupuję co tydzień jest Teletydzień. W czerwcu wzięłam udział w konkursie filmowym związanym z filmem 1000 lat po Ziemi. Wysłałam moją propozycję odpowiedzi i zapomniałam. W dzień zakończenia roku szkolnego zadzwoniła do mnie przemiła Pani z informacją, że wygrałam! Początkowo w ogóle już nie pamiętałam co to był za konkurs, ani co było nagrodą, no pamiętałam jedynie, że jakieś gadżety. Podałam dane do wysyłki i w sumie znowu zapomniałam, bo pani powiedziała, że wysyłka trwa do 2 miesięcy. A tu dziś pod 2 tygodniach przesyłka przyszła! 
W paczce były: koszulka, notatnik A4, pamięć USB oraz połączenie latarki samochodowej z termometrem i kompasem. Jak się pewnie domyślacie najbardziej do gustu przypadła mi koszulka, ale pendrive też się przyda, a i z latarki zrobię użytek. 
Dzień miałam dziś pracowity, więc przesyłka była miłym
jego ukoronowaniem. A Wam się zdarzają takie
wygrane? Bierzecie udział w takich nieksiążkowych konkursach? Co do mnie to wymarzoną wygraną w takim właśnie gazetowym konkursie byłby różowy Nikon. Stara prawda mówi, że  kto nie próbuje, ten nie wygrywa, więc a nuż się uda!
Pozdrawiam!

sobota, 13 lipca 2013

Na temat oddawania pupili "w dobre ręce"

W ostatnich czasach na portalach ogłoszeniowych pojawia się coraz więcej ogłoszeń typu: Oddam labradora z rodowodem w dobre ręce (...), za darmo, bez żadnych ukrytych kosztów.
Powody takich "oddań" są przeróżne: od przeprowadzki, przez zmianę sytuacji finansowej rodzinnej, po urodzenie się kolejnego dziecka. 
Sama w tym tygodniu znalazłam trzy takie ogłoszenia. Jeden pies miał ledwie pół roku, inny rok, a inny 6 lat. Być może opiekunami tych psów kieruje troska o dobro pupili, o to, by ktoś kto się nimi zajmie, dał im więcej. Ale jakoś mi smutno takie ogłoszenia czytać i trudno w te zapewnienia tam wierzyć. 
Zdaję sobie sprawę, że w życiu zdarzają się rozmaite, niespodziewane sytuacje losowe. 
Ale spokoju nie dają mi myśli typu: Skoro z powodu narodzin dziecka się przeprowadzają, to chyba do większego lokum. To pies się tam już nie zmieści? albo:  Taki piesek super wygląda w reklamie telewizji cyfrowej, gdy z gracją skacze po kanapie i nawet jej nie zabrudzi. Ale poza tym kopie doły, potrafi wejść w szkodę, gubi sierść, miewa żołądkowo - gardłowe sensacje. Roboty bywa przy nim cała masa, w zasadzie niemal tyle samo, co przy dorastającym dziecku. Ponoć taki pupil to członek rodziny. 
Czy, gdy robi się trudno członka rodziny się oddaje? Jak zbędny balast? 
I, jak dla mnie najgorsze: co czuje taki pies przerzucany od jednych do drugich właścicieli? Jak ma zrozumieć, dlaczego zmieniają mu otoczenie i więcej się nie pojawiają w jego życiu? 
Zwierzęta szybko zapominają to prawda. Ale czy to jest usprawiedliwienie? Nie wydaje mi się.
Od dwóch lat mój M. i ja jesteśmy opiekunami czekoladowego labradora, o imieniu Rufi. (na zdjęciu powyżej). Obserwując go na co dzień widzę, że ma swój charakter i często ludzkie nawyki. Ma dni, kiedy jest kompletnie niepoważny i tylko by psocił. Kiedy indziej tak, jak dziś, w deszczową pogodę, leży w swoim legowisku i muli sobie, ni to śpi, ni to czuwa. Dobitnie potrafi dać do zrozumienia czego chce i nie ma mowy o braku zrozumienia. Jest dobrym troskliwym przyjacielem i towarzyszem. Mimo że jest tylko psem. Tylko, a może aż. 
Dlatego tym smutniej mi się robi, gdy widzę takie ogłoszenia.
A Wy? Co sądzicie na ten temat? Chętnie poznam Wasze zdanie.

Edit: Przed chwilą w odpowiedzi na moje żale usłyszałam coś, co w dużej mierze jest prawdą: Czasy mamy dzisiaj takie, że ludzie nie mają na względzie dobra innych ludzi. A Ty się bulwersujesz, że ktoś nie zwraca uwagi na uczucia psa?  No tak. I tu chyba przyznam tej osobie rację.


piątek, 12 lipca 2013

Anne Bishop: Głos

Autor: Anne Bishop
Tytuł: Głos (opowiadanie nawiązujące tematycznie do cyklu Efemera)
Stron: 110 (w tym opowiadanie: 61)
Wydawca: INITIUM
Moja ocena: 10/10



Opowiadanie Głos nawiązuje tematycznie do cyklu Efemera. Można je postrzegać jako jego ładne i zgrabne uzupełnienie. Chronologicznie Głos wpasowuje się pomiędzy wydarzenia z tomów Belladonna a Most marzeń.
Objętościowo opowiadanie liczy sobie 61 stron i po takim opowiedzeniu historii Głosu jest to drastycznie mało. Dlatego, myślę, częściowo na pocieszenie, a częściowo dla zaostrzenia czytelniczych apetytów w wydaniu tym zostały zamieszczone dwa rozdziały nowej powieści autorki, o intrygującym tytule Pisane szkarłatem. Powieść ma być otwarciem nowej serii o równie tajemniczym tytule Inni.
Jak już wspomniałam opowiadanie Głos jest może i krótkie, ale za to zawiera w sobie tak wielką gamę emocji i tak wzruszająco wbija się w pamięć, że na pewno jeszcze nie raz do niego wrócę. 
Akcja opowiadania rozgrywa się w małej wiosce, o dwa dni drogi od, znanej już czytelnikom Efemery, Wizji. Narratorką jest młoda dziewczyna o imieniu Nalah i to z jej perspektywy poznajemy całą tę tragiczną i okrutną historię. Rodzima osada Nalah jest niewielka, a ludzie żyją tu spokojnie. Zakochują się, zakładają rodziny, mają dzieci, potem je wychowują, ale co najważniejsze nie znają ani smutku ani rozpaczy. Jak to możliwe można by zapytać? Przecież każda negatywna emocja, taka jak przygnębienie, złe samopoczucie, chandra, może i nie są łatwe do zniesienia, gdy człowieka dopadną, ale to dzięki nim nasze życie jest pełniejsze. W końcu znając smak cierpienia i smutku, uczymy się bardziej doceniać szczęście i to co dobre. 
Jakim zatem sposobem mieszkańcy osady tych uczuć unikają? Otóż lekiem (?!) na wszystkie smutki jest niema, wioskowa sierota, zwana przez wszystkich Głosem. Wystarczy w chwili smutku upiec dla niej ciasteczko, które następnie należy jej zanieść do zjedzenia. Wtedy wszystkie przygnębiające uczucia znikają jak ręką odjął. Jako dziecko Nalah wielu rzeczy nie rozumiała, ale kiedy zaczęła dorastać z rzeczy podsłuchanych czy zaobserwowanych złożyła w całość przerażającą prawdę na temat Głosu i mieszkańców wioski. U progu dorosłości bohaterka staje przez wyborem i decyzją, która może odmienić jej życie i uratować jej przyjaciółek. Czy zdobędzie się na odwagę i czy znajdzie w sobie siłę, by doprowadzić wszystko do końca? Czy będzie umiała odbyć podróż bez bagażu? I co zobaczy w mieście Wizja, w którym każdy może zobaczyć co innego?
Trzeba przyznać Anne Bishop, że opowiadanie wyjątkowo się jej udało, nie tylko pod względem pomysłu, ale też jego realizacji. Obraz mieszkańców osady jest sugestywny i przygnębiający. Ich obojętność na cudze cierpienie i zniewolenie może wynikać z faktu, że sami takich uczuć nie znają, bo ciągle je w sobie niwelują. Nie mieli zatem okazji nauczyć się współczucia, ani wykształcić w sobie empatii czy litości. Jednak na oczach całej wioski cierpi przecież nie tylko Głos, która dla wszystkich jest tylko sierotą i narzędziem. W szaleństwo popada znana już czytelnikowi Kobrah  i mimo, że w przeciwieństwie do Głosu, ma rodzinę, nie uniknie strasznego losu. Z wydarzeń, które nadejdą, nikt nie wysnuje wniosków, nic nie ulegnie zmianie, nikt nie zrozumie co było źle i chyba to jest najsmutniejsze. Ale jest w tym sporo prawdy. Ludzka gnuśność i ślepota na cierpienie i ból innych, często tuż "za miedzą" jest w dzisiejszych czasach zatrważającą codziennością.
Historia ta ma jednak i jasne strony. Bywa, że czasem z trudem podjęta decyzja, (tak jak to robi Nalah), skutkuje samymi dobrymi wydarzeniami, a w największym smutku, po zagojeniu ran, można odnaleźć coś dobrego.
Głos jest napisany i opowiedziany prostym językiem. Od samego początku zaciekawia i nie pozwala się od siebie oderwać. Wstrząsa obrazem okrucieństwa młodych mieszkańców wioski i wzrusza zakończeniem. To naprawdę dobra, ciekawa historia i mam nadzieję, że może autorka wpadnie na zbawienny pomysł napisania innych opowiadań ze świata Efemery, bo widać, że równie dobrze czuje się w dłuższych formach powieściowych, jak i w krótszych opowiadaniach.
Polecam wszystkim opowiadanie Głos. To niezwykle prosta i piękna historia. Dla jednych czytelników będzie swoistym uzupełnieniem trylogii Efemera, a dla innych może być dobrą zachętą do dokładniejszego zapoznania się z powieściami Anne Bishop. 
Polecam. Warto.

środa, 10 lipca 2013

Melissa De La Cruz: Błękitnokrwiści. Kilka słów na podsumowanie cyklu.

Cyklu Błękitnokrwiści nikomu przedstawiać nie trzeba. Wczoraj przeczytałam finałową część i chciałam się podzielić wrażeniami. Klasyczna recenzja to nie będzie, raczej garść refleksji na temat całej historii, bohaterów i rozwiązań fabularnych.
W Polsce cykl został wydany przez wydawnictwo Jaguar w latach 2010 - 2013. Rozrzut czasowy  całkiem spory, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na ostanie trzy tomy autorka kazała trochę czytelnikom poczekać, biorąc się w międzyczasie za inne projekty. Dla kogoś, kto hurtem przeczytał pierwsze dostępne już na rynku tomy, oczekiwanie na zakończenie, było niekiedy irytujące. 


1. Kim są Błękitnokrwiści?
To, najkrócej mówiąc, wampiry. Śmietanka towarzyska, polityczna i każda inna. Brylują głównie na Manhattanie, ale swoje Zgromadzenia mają rozsiane po całym świecie. Nie są to byle jakie wampiry, ich bowiem przodków należy szukać już w czasach starożytnych, a do Ameryki przybyli na pokładzie słynnego Mayfolwera.  Obecnie Błękitnokrwiści żyją jak królowie; uczą się w najlepszych szkołach, mieszkają w najwspanialszych apartamentowcach, jedzą i bawią się w 
najlepszych lokalach. Tak naprawdę pokutują jednak za dawno temu dokonane wybory i opowiedzenie się po niewłaściwej stronie podczas wielkiej wojny Nieba z Piekłem. Można zatem powiedzieć, że ich obecne życie jest oczekiwaniem na odkupienie i możliwość ponownego wyboru.

2. Czy piją krew? 
Tak. Mają jednak żelazne zasady, którymi się kierują. Każdy wampir może mieć familianta, człowieka, który zna jego prawdziwą naturę i dobrowolnie pozwala mu pić swoją krew. Oprócz picia krwi, wampir łączy się ze swoim familiantem bardzo silną więzią. 
3.  Bohaterowie. 
Główna para bohaterów to bliźnięta, nie połączone jednak więzami krwi. Jack i Mimi, albo jak kto woli Abbdaon i Azrael, Anioły Zniszczenia i Śmierci. Od zawsze byli razem, złączeni więzią, która w kolejnych wcieleniach pozwalała im się na nowo odnaleźć i połączyć. Nie zawsze było jednak idealnie, bo Mimi jakby Jackowi nie wystarczała. Zawsze szukał czegoś/kogoś jeszcze. 
Przestrogą nie była dla Jacka historia Michała i Gabrieli,   pierwszych z pierwszych, tych najważniejszych. 
Gabriela poszła za głosem serca, związała się ze śmiertelnikiem i miała z nim córkę, która oczywiście w przyszłości zmieni losy Błękintokrwistych.

4. Kopciuszek/Brzydkie Kaczątko
W tej serii jest nietypowy, a Kopciuszka/Brzydkie Kaczątko  przypomina chyba tylko z tego względu, że jest niepozorna, niewidoczna i niedowartościowana.  To także się się zmieni, ale na razie Schuyler mieszka z surową babcią, mamę ma w śpiączce, a ojca nigdy nie poznała. Martwią ją i dręczą te ciągłe niejasności i niedomówienia. Poza tym uwagę na nią zwraca najprzystojniejszy chłopak w szkole Jack Force, a co za tym idzie zazdrosna  Mimi Force staje się jej  wrogiem numer 1. 
5. Mimi Force, zwana też Azraelem. Piękna, pozornie okrutna i pewna siebie, ponoć pusta i zimna. Faktycznie: bardzo wrażliwa, krucha i tęskniąca za miłością. Potrafi walczyć o swoje i wbrew obiegowym opiniom, to ona jako jedna z nielicznych zostaje na polu walki, podczas gdy inni z podkulonymi ogonami ukrywają się gdzie popadnie. Zawsze nazywałam ją naczelną Zołzą cyklu, ale tak naprawdę to ona 
była powodem, dla którego kontynuowałam czytanie tej serii. W momencie, gdy Mimi zdała sobie sprawę, że na Jacku świat się nie kończy, zrobiło się naprawdę ciekawie. Jak na Zołzę przystało Mimi przeszła przemianę, ale na tyle wyrafinowaną, żeby nie zrobić z niej płaksy. Powiedzmy, że delikatnie spiłowano jej pazurki, ale urok Zołzy pozostał.

6. Kingsley Martin
Tak naprawdę Jack Force nie sięga mu do pięt, jakby słodki nie był. Kingsley to jest to: pominę fakt, że jest diabelsko przystojny, bo urodą świata nie uratujesz. (choć to miły wizualny dodatek)
Kingsley ver Arakiel jest kpiarzem i cynikiem, który poznaje się na Mimi od samego początku.
Ich miłość i związane z tym perypetie były wątkiem, który trzymał mnie przy tej serii, co było okrutne, bo bodajże w piątej części wątek ten w ogóle nie ruszył z miejsca. Niemniej jednak dla ich utarczek słownych, pikantnych wyznań i happy endu warto było czytać serię. To zdecydowanie najlepszy pomysł autorki i co tu dużo mówić, moim zdaniem kradnie on miejsce wątkowi  Jacka   i Schuyler.
        
Nie macie tak czasem? Że oglądacie coś lub czytacie dla wątku pobocznego? Miałam tak jednego lata z pewną telenowelą. Masakra. Odcinków 200, a wątek mojej ulubionej pary pojawiał  co 5-6. A jak któryś ominęłam, to potem się okazywało, że to był właśnie ten.  

7. Intryga. 
W sumie nie najgorsza, choć prawdę mówiąc 7 tomów to przesada. Pewne sprawy można było przyśpieszyć, innych w ogóle nie wprowadzać i zrobić 3-4 części. Wtedy cała historia zyskałaby lekkości i pewnej prędkości. Z tym ostatnim chodzi głównie o to, że czasami bardzo długo trzeba było na jakieś rozwiązanie czekać. Bohaterowie podróżowali to tu, to tam, tylko po to, żeby się na miejscu okazało, że to ślepy zaułek. 
Ileż można czekać? No cóż, wierny czytelnik ma w sobie niezmierzone pokłady cierpliwości. 
8. Zakończnie.
Tak sobie teraz myślę, że każdy dostał to na co zapracował i zasłużył. To chyba uczciwe, a i czytelnik sledzący ulubione (jeden, jeden!!) wątki może być zadowolony. Przyznam, że zaskoczył mnie nieco wątek Olivera i wybór, którego   dokonał, no ale zawsze mogę to zepchnąć w mroki czytelniczej niepamięci i udawać, że tego nie było.

8. Szata graficzna
Okładki są super, nie ma co zaprzeczać. W ogóle Jaguar ma fajne okładki. Moją ulubioną jest okładka części trzeciej czyli Objawienia i piątej - Zbłąkanego anioła.      

9. Na koniec. 
Z tego co czytałam w sieci o cyklu mówi się różne. Na pewno nie jest łatwo być pokłosiem Zmierzchu, bo wtedy zawsze będzie się ocenianym przez ten pryzmat. Ale wiem też, że zawsze znajdzie się grupa czytelników która ten cykl uzna za ulubiony. 
Mnie seria towarzyszyła trzy lata i gdy pomyślę o niej całościowo, z pewnym czytelniczym przywiązaniem, to dochodzę do wniosku, że nie była taka ostatnia. Miała oczywiście trochę wad, ale miała też zalety, uznajmy więc, że całość się wyrównuje. 
A Wy? Czytaliście? A może zastopowaliście na którymś tomie i nie idzie ruszyć dalej? A może tak jak ja, wierna fanatyczka pojedyńczych wątków, dotrwaliście do końca?
                                                      

Potrzebne lajki!

Tym razem prośba jest konkretna: potrzebne są lajki. Biorę udział w konkursie, w którym nagrodą jest czytnik ebooków. Głosować/lajkować można do 5 sierpnia. Od jakiegoś czasu zastanawiam się nad czytnikiem, który byłby fajnym rozwiązaniem podczas czekania na autobus lub w drodze do domu. Dlatego liczę na Wasze wsparcie. 
Lajkować można Tutaj
Za każdy lajk serdecznie dziękuję!

poniedziałek, 8 lipca 2013

Sekret Julii i mała prośba

Macie tak czasami, że chcecie spróbować coś zrobić tylko po to, aby się przekonać, czy się uda? Mnie właśnie to "chcenie" dopadło i próbuję. 
Zbliża się premiera książki Sekret Julii autorstwa T. Mafi. Na fb wydawnictwa trwa seria konkursów, w których można wygrać egzemplarze recenzenckie.
W niniejszym poście napiszę dlaczego mogłabym być osobą, do której książka mogłaby trafić. Liczy się także liczba komentarzy pod postem i tu już zwracam się do Was. Ci, dzięki którym udało mi się wygrać egzemplarz Sliver od wydawnictwa Dreams widzą, jak to działa. 
A zatem do dzieła. 

Chciałabym przeczytać Sekret Julii, przede wszystkim dlatego, że lubię książki przygodowe z wątkami paranormalnymi. Takie historie nigdy mi się nie znudzą. Poza tym mam wakacje i przyjemnie byłoby trafić na książkę lekką, łatwą i przyjemną w odbiorze. Za mną bowiem trudny i pracowity rok szkolny (praca nauczyciela nie jest łatwą), wiec byłoby  mi szalenie miło. A tak w ogóle to jestem dość fajna, z każdej nowej książki cieszę się jak dziecko, chodzę wokół niej przez dłuższy czas jak wokół świętej krowy i napawam się samym uczuciem jej posiadania. No i bardzo się wewnętrznie dowartościuję, gdy mi się uda.
Ale dość tych peanów. Próbuję, bo próbować zawsze warto. 


A teraz prośba do Was, Ci którzy mnie odwiedzacie: wpisujcie się pod tym postem. :)
Pozdrawiam!

Jeff Noon: Wurt

Autor: Jeff Noon
Tytuł: Wurt
Seria: Uczta Wyobraźni
Stron: 360
Wydawca: MAG
Moja ocena: 8/10





Książka, o której chcę tutaj napisać kilka słów jest wydaniem rocznicowym. Po raz pierwszy ukazała się w roku 1993, a więc od jej oficjalnej premiery mija właśnie 20 lat. Rocznica zatem jest naprawę nie byle jaka.
Określenie Uczta Wyobraźni jest dla mnie pojęciem bardzo szerokim, po pierwsze dlatego, że ludzka wyobraźnia naprawdę ma nieograniczone możliwości, a dwa, że każdy bodziec w postaci różnych tekstów kultury działa na każdą wyobraźnię zupełnie odmiennie. Tak jak Wurt. 
Czym jest Wurt? To narkotyk, w postaci różnokolorowych piórek, które po zażyciu przenoszą człowieka do dziwacznej krainy, z której może nie być powrotu. Ale Wurt to coś o wiele więcej niż "zwykły" narkotyk. To wielopoziomowa rzeczywistość, odrealniona i zamglona niczym ze snu. To ideologia, filozofia, sposób na życie i postrzeganie świata, albo niezgoda na taki czy inny stan rzeczy. Wurta trudno określić w kilku słowach jednego zdania. 
Powieść Wurt naprawdę jest ucztą dla wyobraźni, z tym, że chcąc z tym tekstem ucztować należy się na niego otworzyć i przygotować na dziką jazdę bez trzymanki po bezdrożach umysłu.
Głównym bohaterem i narratorem historii jest młody narkoman zwany przez przyjaciół Skrybą. Powieść skupia się na gorączkowym i upartym poszukiwaniu przez Skrybę zaginionej w wurtowej rzeczywistości  siostry Desdemony. Jakiś czas temu rodzeństwo połączone kazirodczym romansem zdecydowało się zażyć Wurt o kolorze jadowitej żółci, najbardziej ryzykowny i niebezpieczny ze wszystkich Wurtów. Zażycie żółtego piórka często kończy się swoistą wymianą i tak też stało się w tym przypadku. Desdemona utknęła gdzieś w wurtowej rzeczywistości, a Skryba w zamian dostał galaretowatego stwora, który nie dość, że sam się regeneruje, to krojony na kawałki może być zażywany jako narkotyk. Ponieważ posiadanie takiego stwora jest nielegalne Skryba i jego znajomi są nieustannie śledzeni i inwigilowani przez policję.
To jednak ledwie zarys całej fabuły.
Świat przedstawiony Wurta jest o wiele bogatszy i bardziej złożony. Oprócz zwykłych ludzi funkcjonują w nim roboty oraz rozmaite mieszanki ludzi, zwierząt, robotów, widm i nowoczesnej technologii.
Świat realny miesza się z wirtualnym i tym z narkotycznych wizji. Na każdym kroku czytelnik spotyka jakieś nawiązanie do literatury, kultury czy malarstwa. Podejrzewam, że jest tu tego mnóstwo i trudno wyłapać wszystko przy jednorazowej lekturze, wspomnę więc tylko o tym, co mi przyszło do głowy przy pierwszym czytaniu. 
Podróże Skryby do Wurta przypominają Alicję z Krainy Czarów. Obie historie mają nawet wspólną postać, mianowicie Kota (tu zwanego Kotem Graczem, dla bliskich znajomych Geoffrey), który pojawia się i znika, zawsze się mądrzy, co i tak niewiele bohaterowi pomaga. Bo na co komu rada, której nie da się zastosować w praktyce?
Pobyt w Wurcie jest niebezpieczny także z tego względu, że egzystują w nim bardzo jadowite żmije, które mogą przedostać się do naszej rzeczywistości. Krótko przed zniknięciem Desdemony skryba został przez taką żmiję ukąszony, czego skutki odczuwa do dziś. 
Powieść J. Noona czyta się szybko, nie tylko ze względu na niewielką objętość, ale też dlatego, że dzieje się tu tyle, że na nudę nie ma czasu. Wydarzenia następują szybko jedno po drugim, realia i bohaterowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Ledwo zaakceptujemy zwykłe aresztowanie i rewizję, a już dzieje się coś tak absurdalnego, że o tamtym się zapomina. Sen przeplata się z jawą, narkotyczna wizja nigdy nie mija, bo Skryba stale coś bierze. I w tym miejscu należałoby zadać sobie pytanie: ile z tego wszystkiego wydarzyło się naprawdę, a ile wytworzył odurzony narkotykiem umysł młodego narkomana? Może to wszystko to tylko wizja, efekt super odlotu? Tego nie da się jasno określić, bo granice są bardzo płynne.
Swoistym literackim deserem są trzy krótkie opowiadania - dodatek do wydania rocznicowego. Rzucają one nieco  światła na wurtową rzeczywistość, znajdzie się w nich też kilka aluzji do dalszych losów Skryby.
Wurt jest historią dziwną. Może śmieszyć, budzić pogardę, niekiedy niesmak i obrzydzenie. Ale z pewnością fascynuje i nie pozwala ot tak o sobie zapomnieć. 
Dlatego jeśli ktoś chce sięgnąć po Wurta to na własne życzenie i własną odpowiedzialność. W tej książce bowiem nic nie będzie takie, jak można by oczekiwać.
Za książkę dziękuję pani Katarzynie z Wydawnictwa MAG.
Pozdrawiam ciepło!






Recenzja opublikowana także na:
Księgarnia Gandalf
Księgarnia Matras
Księgarnia Fabryka.pl

sobota, 6 lipca 2013

Carrie Ryan: Śmiercionośne fale

Autor: Carrie Ryan
Tytuł: Śmiercionośne fale
Seria: Las Zębów i Rąk
Stron: 431
Wydawca: Papierowy Księżyc
Moja ocena: 8/10

Powieść Śmiercionośne fale to druga część niezwykłej trylogii Las Zębów i Rąk. Świat opanował tajemniczy wirus, który zmienia ludzi w zombie. Gdy stało się jasne, że walka z zarazą jest trudna, połączone rządy kilku krajów stworzyły Protektorat, którego celem było odizolowanie najbardziej zapalnych miejsc epidemii. W ten sposób powstały wioski i osiedla otoczone naturalnymi  barierami takimi jak góry, wąwozy czy lasy, a dodatkowo, tam gdzie było to konieczne, wzmocnione stalowym ogrodzeniem.
Pierwsza część trylogii przedstawiała żmudną i niebezpieczną podróż nastoletniej Mary przez tytułowy las. Mary i jej przyjaciele musieli opuścić wioskę, po napadzie zombich. Dodatkową motywacją do podróży dla Mary było pragnienie dotarcia do oceanu. W głębi duszy bohaterka miała nadzieję,  że ocean będzie wolny od zarazy. Podróż ta kosztowała ją bardzo wiele, w zasadzie wszystko. Ceną była też rezygnacja z najbliższych i zapomnienie. Mary miała już nigdy nie oglądać się za siebie i nie wracać do przeszłości. I co dalej? Dalej mamy część drugą o sugestywnym tytule Śmiercionośne fale.
Już na samym początku drugiej części autorka zaskakuje czytelnika. Logicznym wydawać by się mogło, że skoro pierwsza część skończyła się w chwili, gdy Mary dotarła nad ocean, to druga część powinna kontynuować jej dalsze poczynania. Bohaterka w dość bolesny sposób przekonała się, że marzenia o wolnym od Nieuświęconych oceanie pozostaną tylko marzeniami. Czeka ją trudna przeprawa przez życie, które będzie pełne walki z zarażonymi. Tymczasem już w pierwszym rozdziale okazuje się, że główną bohaterką i narratorką nie jest Mary, tylko niejaka Gabrielle, zwana przez wszystkich Gabry. Dziewczyna wiedzie względnie bezpieczne życie w nadmorskim mieście, za Barierą. Mieszka w latarni morskiej razem z mamą, której głównym zajęciem jest oczyszczanie plaży z Mudo, których przypływ co kilka godzin wyrzuca na brzeg. I tu niespodzianka; mamą Gabry jest Mary! Starsza o kilkanaście lat, nieco zgorzkniała i rozgoryczona, ale to ona.
Historia zaczyna się, powiedziałabym standardowo. Znamy takie początki z horrorów drugiej kategorii. Grupa młodzieży wybiera się w jakieś odludne, zakazane miejsce, bo jest żądna zabawy i mocnych wrażeń. Decyzja taka oczywiście jest bardzo lekkomyślna i zazwyczaj kończy się tragiczną krwawą jatką. Podbnie mamy w powieści. Gabry i jej przyjaciele wybierają się do opuszczonego lunaparku, poza granice bezpiecznej osady. Wesoła zabawa nagle kończy się atakiem krwiożerczych Mudo. Co prawda szybko pojawi się zaalarmowana straż, ale część nastolatków zostanie już przemieniona, a część aresztowana i poddana karze za złamanie regulaminu, który surowo zabraniał przechodzenia poza ogrodzenie. Jedynie Gabry udaje się uciec i uniknąć kary. Od tej pory dziewczyna będzie zmagać się z wyrzutami sumienia. Jakby tego było mało niebawem pozna prawdę na temat swojego pochodzenia i cały jej świat stanie na głowie. Wszystko to skłoni ją do przeprawy przez ocean, a potem do podróży przez Las Zębów i Rąk. Można powiedzieć, że Gabrielle odbędzie tę samą podróż co kilkanaście lat temu Mary, tylko w drugą stronę.
W Śmiercionośnych falach autorka skupia się na dwóch problemach. 
Pierwszy z nich to kwestia odcięcia się od przeszłości i skupieniu się na tym co ma się teraz. Dobrze to widać w osobach Mary i jej córki. Mary przeżyła swoje i musiała podjąć pewne decyzje, których do dziś ani nie jest pewna, ani nie umie sobie wybaczyć. Kobieta uosabia jednak dojrzałość podszytą bolesnymi doświadczeniami i twardy realizm, którego te doświadczenia ją nauczyły. Mary przestała się łudzić i choć brzmi to smutno, trudno ją o to winić czy osądzać. Gabry uosabia młodzieńczy zapał, bunt i lekkomyślność, która każe jej sądzić, że nie ma odcieni szarości, coś jest albo białe albo czarne. Wybory, których przyjdzie jej niebawem dokonać i decyzje, które będzie musiała podjąć, zmuszą ją do weryfikacji swoich poglądów. 
Drugą kwestią, która w powraca co jakiś czas w toku akcji jest kwestia człowieczeństwa lub jego braku. Gabry od zawsze uczono, że Mudo to bezmózgie potwory, które należy eliminować. W chwili powrotu już nie są ludźmi, nie mają uczuć, ani nic ludzkiego. Pragną tylko zarażać i patrząc na ich reakcję na ludzkie ciepło lub krew, trudno sądzić inaczej. Kiedy jednak zarażeniu ulegną bliscy Gabry dziewczyna nieco ten pogląd zmieni. Czy znajdzie konkretne odpowiedzi na swoje pytania? Jakie decyzje podejmie?
Druga część trylogii jest napisana i poprowadzona podobnie jak część pierwsza. W tle wszędzie są obecni Mudo czy jak kto woli Nieuświęceni. Gabry, podobnie jak Mary, przeżywa miłosne rozterki, rozdarta między dwoma wartościowymi młodzieńcami. Bohaterowie kierują się pragnieniami i uparcie szukają lepszego świata, mają jednak świadomość, że takowy może nie istnieć. Na jaw wychodzą stare tajemnice i nagle okazuje się, że każde pokolenie ma te same marzenia, które potem życie różnie weryfikuje. 
Bardzo dobrze udało się też autorce odtworzyć atmosferę zagrożenia i śmieci, ci wszędzie snujący się, jęczący Mudo byli doprawdy przerażający. 
Powieść kończy się podobnym zawieszeniem, jak część poprzednia. Mam jednak nadzieję, że część trzecia uzupełni pewne fabularne luki i wyjaśni to co nie zostało dopowiedziane. Krótko mówiąc, czekam  niecierpliwie na część finałową. 
Książkę polecam w zasadzie każdemu. Można ją traktować jak dobrą młodzieżówkę, powieść z serii świat po katastrofie czy przygotówkę z krwawymi wstawkami. Każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc 
oraz Tirin
Pozdrawiam ciepło!



Recenzja opublikowana także na:
Księgarnia Matras

czwartek, 4 lipca 2013

James Dashner: Próby ognia

Autor: James Dashner
Tytuł: Próby ognia, cz.2
Seria: Więzień labiryntu
Wydawca: Papierowy Księżyc
Stron: 415
Moja ocena: 8/10




Książek wchodzących w skład trylogii Więzień labiryntu, nikomu specjalnie przedstawiać ani zachwalać nie trzeba. Ciekawą fabułą, intrygującą historią i nietuzinkowymi postaciami James Dashner zyskał sobie  szerokie grono czytelników z zapałem i rumieńcami na twarzy pochłaniającymi kolejne części serii.
Próby ognia to druga część trylogii. Finał części pierwszej dał i bohaterom i czytelnikom podszytą podejrzeniem nadzieję, że oto wszelkie niedogodności i kłopoty się skończyły. Wyjście z labiryntu, konieczne aczkolwiek skutkujące śmiertelnymi ofiarami wśród Streferów, miało być końcem testu. Okazuje się jednak, że w przypadku tej historii określenie "mniejsze i większe zło"  nabiera nowego, złowrogiego znaczenia. 
Po krótkim odpoczynku w bezpiecznych dormitoriach chłopcy dostają informację, że Labirynt był pierwszą częścią testu. Czas na drugą i rzekomo ostatnią. Ma być ona niebezpieczna, ale kluczowa dla badań, które prowadzi DRESZCZ. Strefrzy mają odbyć dwutygodniową podróż przez spaloną słońcem pustynię i dotrzeć do wyznaczonego miejsca. Po drodze oczywiście zostaną poddani licznym próbom, będą zmuszeni walczyć nie tylko z głodem, pragnieniem, spiekotą słoneczną, ale też z chorymi Poparzeńcami i być może z członkinami grupy B. Bo raptem teraz okazuje się, że równolegle w tę samą podróż wyrusza też grupa dziewcząt. 
Thomas, który przed wyjściem na pustynię utracił telepatyczny kontakt z Teresą, jest pełen najgorszych przeczuć. Martwi go nie tyle sama podróż, ale świadomość, że gdzieś tam z bezpiecznego miejsca przyglądają się im ludzie sprawujący kontrolę nad każdym krokiem i każdą decyzją Streferów.  Jeszcze bardziej martwi go fakt, że na szyi każdego z chłopców pojawił się tatuaż jasno określający pozycję danego chłopca w grupie. Na jego szyi widnieje informacja, że ma zostać zabity. 
Druga cześć trylogii jest równie tajemnicza jak pierwsza. Bohaterowie nadal nie odzyskali wspomnień, jedynie Thomas ma pewne niejasne przebłyski, z których jednak mało rozumie. Wciąż mówi się o jakichś wzorach i zmiennych, dostarczaniu danych i reakcjach. Chłopcy są traktowani jak króliki doświadczalne i tak się czują.  Najgorsze jak dla mnie było nieustanne poddawanie w wątpliwość ich wzajemnej lojalności i przywiązania. Koniec końców Thomas, dla którego Teresa była kimś bardzo bliskim, zwątpił w nią, bo przestał odróżniać prawdę od kłamstwa i udawania. Zmęczyło go ciągłe zastanawianie się i zachodzenie w głowę, co jest faktem, a co pozorem. A skoro Thomasowi zamieszano w głowie, to czytelnikowi, który był z nim od samego początku, także. Druga część kończy się równie tajemniczo jak pierwsza i od razu chciałoby się poznać finał całej historii, niestety trzeba będzie na to zaczekać do jesieni. 
Oprócz starannie zbudowanej atmosfery tajemnicy mamy tu elementy znane już z części pierwszej.  Streferzy nadal posługują się swoim specyficznym żargonem, w którym bez problemu można się dopatrzeć zakamuflowanych ksywek, wyzwisk, czy przekleństw.  Już sam początek podróży, podczas wychodzenia na spaloną ziemię obfituje w drastyczne sceny, gdy bohaterowie zastają zaatakowani przez dziwaczną srebrną substancję, która po oblepieniu głowy ofiary, oddziela ją z chirurgiczną precyzją od reszty ciała. 
W dalszej części wędrówki chłopcy spotykają się też z ofiarami Pożogi, Poparzeńcami. Ponieważ są to jednak osoby w początkowym stadium choroby, funkcjonują póki co dość dobrze. Ten wątek moim zdaniem potraktował autor trochę po macoszemu, bowiem z całej grupy zarażonych, pozostawił tylko dwie osoby. 
Najważniejsze postaci w zasadzie jakiejś wielkiej przemianie nie podlegają. Ze zdumiewającym uporem prą na przód i zachowują się nadzwyczaj dojrzale. 
Z rozdziału na rozdział zagadki się mnożą i czytelnik może jedynie, podobnie jak Thomas, gubić się w domysłach.  Jak dla mnie najbardziej zagadkowym wątkiem jest osoba Teresy, której motywów za nic nie byłam w stanie rozgryźć. Już sama nie wiem, czy z niej wielka kłamczucha, zdrajczyni, fanatyczka, czy marionetka  DRESZCZU. To jedna z rzeczy, której najmocniej jestem ciekawa, jeśli idzie o trzecią część.
Próby ognia to udana kontynuacja Więźnia labiryntu. Z każdym kolejnym rozdziałem jest coraz ciekawiej i trudno się od książki oderwać nie skończywszy jej na amen. 
Polecam książkę czytelnikom lubiącym historie spod znaku "po katastrofie", z wątkiem "wielkiego brata". 
Dobra intryga, niezwyczajni bohaterowie, zaskakujące zwroty akcji i liczne zaskoczenia to wszystko zagwarantuje Wam powieść Próby ognia
Polecam. 
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc 
oraz Tirin
Pozdrawiam ciepło!



Recenzja opublikowana także na:



wtorek, 2 lipca 2013

Stephen King: Joyland

Autor: Stephen King
Tytuł: Joyland
Wydawca: Prószyński i S-ka
Stron: 336
Moja ocena:8/10



Wczoraj skończyłam czytać najnowszą powieść Stephena Kinga  i teraz zastanawiam się, jak w ogóle zacząć tę refleksję. Tworząc swoje historie (powieści, opowiadania, nowelki, scenariusze, a nawet komiksy) od 40 lat pisarz ten wyrobił sobie nie tylko swoistą markę i styl, ale też zapracował na sławę, miano mistrza pióra i liczne rzesze fanów, które z utęsknieniem czekają na każdą jego książkę.  Oczywiście przez lata pisania warsztat pisarza się zmieniał, ewoluował i rozwijał. Jednak ten, kto Kinga czyta stale i na bieżąco, wie  że są w jego twórczości pewne stałe tematy i motywy, dzięki którym mimo upływu lat i zmieniających się czasów, każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie.  
Książki Kinga zaczęłam czytać pod koniec studiów, korzystając z dobrodziejstw biblioteki uczelnianej  i w najbliższych latach udało mi się przeczytać niemal wszystko co napisał. Siłą rzeczy w dziedzinie horroru i książkowej sensacji doszło u mnie do tego, że już po żadnego innego autora sięgnąć nie mogę. Książki Kinga nałożyły na mój czytelniczy gust coś w rodzaju blokady. Po Kingu wszystko jest dla mnie po prostu gorsze. Gdybym zaczęła od innych autorów, a potem sięgnęła po jego książki, może byłoby inaczej. A tak zatrzymałam się na Kingu i jestem mu wierna. 
Joyland to najnowsza powieść tego autora wydana tej wiosny w Polsce nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Kusi, by rzec minipowieść, bowiem książka jest niewielka objętościowo i bardziej przypomina niektóre z dłuższych opowiadań tego autora niż normalną, wielgachną powieść. 
Refleksyjny i gorzki w swej wymowie Joyland ma jednak swój niezaprzeczalny urok oraz sugestywny klimat, dzięki czemu na długo zapada w czytelniczą pamięć.
W swojej książce King porusza wiele tematów. Pisze o młodości, która mija tak szybko, a jednak zostawia wiele długo gojących się ran i wspomnień pod tytułem pierwsze. Pierwsza praca, pierwsza miłość, pierwszy seks, pierwsze poważne decyzje i zmagania się  z życiem. Niekiedy bywają to rzeczy drobne, kiedy indziej duże, ale zawsze w znaczący  sposób wpływają one na nasze dalsze życie, sprawiają, że dojrzewamy, zyskujemy krzepę do dalszego zmagania się z naszym losem i pragnieniami, które chcielibyśmy urzeczywistnić. Autor mówi też o śmierci, która często, zwłaszcza w przypadku dzieci, przychodzi zbyt szybko.
Głównym bohaterem książki jest 21-letni student Devin Jones, który na okres wakacji, a potem na nieco dłużej, zatrudnia się w lunaparku o tytułowej nazwie Joyland. Akcja powieści toczy się w roku 1973 w cieniu afery z prezydentem Nixonem, śmierci jednego ze słynnych aktorów Hollywood E. G. Robinsona oraz dramaturga N. Cowarda. Narratorem całej historii jest starszy o 40 lat Devin, często dokonujący porównań między latami swojej młodości, a czasami, w których przyszło mu się zestarzeć.
Ponieważ Devin groszem nie śmierdzi, postanawia poszukać pracy. Finansowo wspiera go co prawda jego ojciec, ale młodzieniec chce sobie choć trochę dorobić. Pracę w Joylandzie otrzymuje nadspodziewanie łatwo i w zasadzie jest pełen dobrych przeczuć. Jak sam wspomina po latach rok ten okazał się dla niego przełomowy. Był to rok, w którym jego dziewczyna (co do której miał poważne plany, nie tylko w zakresie utraty dziewictwa) złamała mu serce. W tym też roku Devin podjął decyzję, by zrobić sobie rok przerwy w studiowaniu, uratował życie trzem osobom, a największą sławę zyskał, jako ukochany przez dzieci pies Howie, maskotka i znak firmowy Joylandu.
Tytułowy Joyland, kraina radości to także firmowy znak tamtej epoki. Dziś taki lunapark zamknęliby już na samym początku inspekcji za brak zabezpieczeń, niewykwalifikowanych pracowników, łamanie przepisów bhp itd. O dziwo pomimo tych wszystkich braków wesołe miasteczko funkcjonowało nadzwyczaj dobrze, dając odwiedzającym masę rozrywki, a z zatrudnionej załogi czyniąc jedną wielką rodzinę, co w czasach dzisiejszych jest raczej rzadkością. 
Devin szybko poznaje także lokalną legendę o duchu zamordowanej dziewczyny i jest to jedyny mroczny akcent Joylandu. W dramatycznym finale okaże się jednak, że wszystko co się do tej pory bohaterowi zdarzyło,  drobnymi krokami prowadziło go od odkrycia prawdy na temat tożsamości zabójcy, który, jak to często w takich historiach bywa, ukrywał się tuż tuż pod nosem wszystkich, drwiąc z nich w żywe oczy.
Pewnym novum  w tej książce są bardzo krótkie rozdziały, często nawet na pół strony, dzięki czemu książkę czyta się naprawdę szybko i łatwo. Ponieważ King kocha detale i powolne, niekiedy wręcz ślamazarne rozwijanie się akcji, nie może tego zabraknąć także i tutaj. Przeżycia głównego bohatera stopniowo, jakby mimochodem doprowadzą go do odkrycia strasznej prawdy i konfrontacji w mordercą, stanie się to jednak naprawdę przypadkiem. Dev bowiem zajmuje się pracą i samym sobą. Nigdy nie stawiał sobie za cel rozwiązania zagadki sprzed lat. Dzięki temu bohater jest bardziej wiarygodny i zwyczajnie prawdziwy. 
Joyland pomimo radosnej wymowy tytułu jest historią gorzką i skłaniającą do refleksji. Nie wszystko w życiu układa się tak jakbyśmy tego chcieli i nie zawsze jest to nasza wina. Po prostu często składa się na to wiele rożnych okoliczności, na które nie mamy wpływu. Naszą rolą jest robić wszystko, by ziścić nasze marzenia i zrealizować plany, los bywa jednak przekorny i to jest lekcja, którą wynosi z tej historii nie tylko Dev, ale też i czytelnik.
Joyland na pewno spodoba się miłośnikom twórczości tego autora (tak jak mnie). Każdy kto szuka czegoś innego, refleksyjnego, z nutką mrocznego klimatu zagadki sprzed lat i nostalgicznej tęsknoty za tym co minęło, za kompletnie inną epoką, powinien sięgnąć po tę książkę. 
Polecam.
Za książę serdecznie dziękuję 
pani Annie z Wydawnictwa Prószyński i S-ka. 
Pozdrawiam ciepło!



Recenzja opublikowana także na:
Empik