czwartek, 26 września 2013

"Kfiatki" z wyszukiwarki, odsłona szósta.

Dawno nie pisałam nic w tym temacie, głównie dlatego, że była posucha. W końcu się coś tam uzbierało, a że dzień dziś deszczowy, aura kapryśna, to coś wesołego można jak najbardziej opublikować.
1. jak pchnąć do grobu  -  nie wiem, czy tak realnie, czy w przenośni, choć w efekcie prowadzi to do tego samego. W każdym razie ja nigdy nie próbowałam. Nawet kreta z własnego ogrodu się pozbyć nie mogę. 
2. duch w pępku  -  zapachniało mi indiańskimi rytuałami. Pępek miejscem jest małym, to i duch musi być niewielki. No chyba, że on jest jak dżinn z butelki czy lampy.
3. tortury pępka z nożem  -  oj, zaczynam się bać. Pępków w "kfiatkach" ci u mnie dostatek i to w przeróżnych kwestiach.
4. pocałunek w pępek  -  to mogłoby nawet być przyjemne.
5. blog ludzi zdradzonych  -  według mnie lepsza byłaby jakaś grupa wsparcia.
6. grzyby 2013  -  ponoć obrodziły w tym roku, lecz ja ani nie przepadam (z wyjątkiem pieczarek), ani się znam, a zbierać jakoś nigdy weny nie miałam. Nie przepadam z tym aspektem lasu, bo paranoicznie boję się kleszczy.
7. horrory 5 minut do północy  -  ale czemu tylko do? A po, to już nie mogą być? Nie rozumiem. Limit jakiś czy co?
8. najmilsza nauczycielka  -  o, to jest piękny "kfiatek". Choć pomijając mój zawód, i tak jestem dość miła. 
9. czy Brandon zamuli?  -  ojej, nie mam pojęcia. Może faktycznie po Baśnioborze i Pozaświatowcach powinien odpocząć?
To tyle na dziś. Pozdrawiam i dobrej nocy! 
A już jutro weekend!

wtorek, 24 września 2013

Jo Walton: Wśród obcych

Autor: Jo Walton
Tytuł: Wśród obcych
Stron: 366
Wydawca: AKURAT
Moja ocena: 8/10






Powieść Wśród obcych zaliczyłabym do tych książek, które wyprzedza ich własna reputacja. Wystarczy bowiem spojrzeć na listę nagród, licznych nominacji do nagród i pochwał, by się zatrzymać i zastanowić, czy aby nie warto tej książki przeczytać.
Co ciekawe nie jest to debiut literacki walijskiej pisarki, a otrzymane za niniejszą powieść nagrody Hugo, Nebula i British Fantasy, także nie są pierwszymi w dorobku pisarki. Jo Walton otrzymała już bowiem nagrodę im Johna W. Campbella dla najlepszego nowego pisarza  w roku 2002, nagrodę World Fantasy za powieść "Tooth and Claw" w 2004 roku oraz nagrodę Prometeusza za powieść  "Ha'penny" w 2008 roku. Lista ta jest zatem imponująca i godna pozazdroszczenia. 
"Wśród obcych"  jest książką szczególną. Zachęca ilustracją okładkową w ciepłych, jasnych barwach z wyraźnie odcinającą postacią kalekiej dziewczyny w ciemnej sukience, w dodatku odwróconej do nas plecami, zapatrzonej w coś, czego gołym okiem nie widać. 
Krótko na temat treści. 
Fabuła wydaje się być prosta. Jesień roku 1979. 15-letnia Morwenna, zwana przez przyjaciół Mori, po tragicznej śmierci siostry bliźniaczki, przeprowadza się do ojca, który umieszcza ją w szkole z internatem. Wyjątkowo zdolna i bystra dziewczyna co prawda nie od razu adaptuje się w nowym środowisku, ale trzymając się własnego widzimisię i skupiając się na własnych zainteresowaniach, stopniowo tworzy sobie w szkole własne miejsce, w którym może wreszcie zapuścić korzenie. 
Nowa szkoła i nowy dom to także szansa na pogodzenie się z okrutną rzeczywistością, w której nie ma już nieodzownej siostry, traktowanej kiedyś, jak druga połowa oraz przerażająca świadomość, że gdzieś tam jest (nie wiadomo konkretnie gdzie) zaborcza matka, która nie ma dobrych zamiarów.  To także przymus pogodzenia się z własną ułomnością i faktem, że z powodu uszkodzenia biodra, noga nastolatki już nigdy nie będzie w pełni sprawna, a co za tym idzie nie pozwoli jej na taką swobodę, jak kiedyś.
Swoją samotność Mori leczy na kilka sposobów. 
Po pierwsze dużo się uczy, chcąc mieć dobre wyniki. 
Po drugie bardzo dużo czyta, choć właściwie słowo dużo, nie jest tu zbyt dokładnym określeniem. Mori dosłownie połyka książki, czytając kilkanaście tygodniowo, a jej ulubionym gatunkiem jest klasyczne fantasy i sf. Mało tego, bohaterka bardzo krytycznie podchodzi do czytanych książek, w czym nie da się nie dostrzec literackich sympatii samej J. Walton, trudno byłoby bowiem uwierzyć, że zwyczajna 15-latka ma aż tak rozległą wiedzę na temat pisarzy, literatury, motywów i wątków, a ponadto potrafi zgrabnie wszystko interpretować i łączyć ze sobą.
Jakby na dowód tego na samym końcu książki autorka umieściła obszerne wyjaśnienia do przypisów, sygnujących każdy pojawiający się w powieści tytuł.
Po trzecie i być może najważniejsze; bohaterka próbuje nawiązać kontakt z wróżkami, w których istnienie głęboko wierzy. Co więcej według niej wróżki mogą znacząco wpływać na świat ludzi i jego funkcjonowanie, gdy trzeba chronić, gdy trzeba karać. W nowym miejscu znalezienie wróżek nie jest jednak łatwe i Mori będzie z tym miała sporo problemów.
Powieść J. Walton z pewnością jest niezwykła. Nie jest to jednak powieść fantasy, której na hasło: wróżki niejeden czytelnik może oczekiwać. Tak po części było i ze mną.
Wśród obcych skupia się raczej na takich aspektach ludzkiego życia, jak dojrzewanie, szukanie akceptacji i przyjaciół oraz co chyba najważniejsze godzenie się z ciężkimi stratami, które każdego człowieka prędzej czy później w życiu spotkają. Śmierć siostry jest dla Mori swoistym hamulcem, który nie tylko przez długi czas trzyma ją w miejscu i nie pozwala pójść dalej. Najgorsze jest wszechogarniające poczucie winy i natarczywe wątpliwości, dlaczego jedna z sióstr musiała zginąć, a druga została "tylko" okaleczona.
Gdy skupimy się na tym aspekcie książki, kwestię wróżek można będzie rozpatrzyć w zupełnie innym świetle. Mało który dorosły je widzi, a i nie każde dziecko. Czy więc cały ten świat wróżek nie jest po prostu bezpieczną enklawą wyobraźni dziewczyny, która umacnia go przez lekturę licznych książek z tej dziedziny? Czy dorośli, których Mori widzi często w specyficznym świetle, jak istoty władające magią, nie są przez nią trochę demonizowani?  Czy w realnym odbiorze świata nie przeszkadza bohaterce pryzmat bólu, złych wspomnień z wypadku, rozstania rodziców i niezbyt dobrych relacji z krewnymi? Zbyt bujna wyobraźnia? Nadmierna egzaltacja? Ból, który każe uciekać w świat marzeń?
Bardzo trudno to stwierdzić. Dodam jeszcze, że powieść ma formę dziennika, pisanego prawie codziennie, jest to więc relacja bardzo subiektywna i osobista.
Do odpowiedzi na to pytanie o granicę między prawdą a tym co wyobrażone trochę czytelnika przybliża zakończenie powieści i decyzja głównej bohaterki co do jej dalszego życia. Rzecz jasna szczegółów zdradzić nie mogę.
Komu mogę polecić tę książkę? Na pewno czytelnikom, którzy lubią spokojne, klimatyczne powieści z akcją osadzoną w latach 80. Na pewno tym, którzy cenią biblioteki i długie dyskusje o książkach. Każdemu bibliotekarzowi życzyłabym takiego czytelnika jak Mori. A także każdemu, kto zachęcony moimi wynurzeniami,  miałby ochotę tę książkę przeczytać. Prawda jest taka, że każdy lubi sobie wyrobić własne zdanie, a o gustach się nie dyskutuje.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu AKURAT.
Pozdrawiam ciepło!








Recenzja opublikowana także na:
Księgarnia Merlin
Księgarnia Matras
Księgarnia Gandalf

niedziela, 22 września 2013

Lucy Maud Montgomery: Błękitny Zamek

Autor: Lucy  Maud Montgomery
Tytuł: Błękitny zamek
Stron: 249
Wydawca: EGMONT
Moja ocena: 10/10






Lucy Maud Montgomery należy do tych pisarzy, których książkami zaczytywałam się w mojej wczesnej młodości. Najpierw przeczytałam całą serię książek o Ani, potem dylogię o Pat, aż wreszcie zakochałam się w trylogii o Emilii. Kibicowałam Jane próbującej pogodzić rodziców, zaśmiewałam się ze starań krewnych ciotki Becky, ale szczególnie mocno zapadła mi w pamięć historia zatytułowana Błękitny Zamek. Czytałam ją kilka razy, ale jakoś nigdy nie nabyłam własnego egzemplarza. Gdy więc w zapowiedziach wydawnictwa zauważyłam Błękitny Zamek w odnowionej szacie, nie mogłam przejść obok tej książki obojętnie. W starych wydaniach Naszej Księgarni główna bohaterka miała na imię Joanna, a jej ukochany - Edward. W nowym wydaniu trochę to zmieniono, ale nie utrudnia to w żaden sposób ani czytania, ani nie wpływa na odbiór książki. 
Książki L.M. Montgomery są niezwykłe w swojej zwyczajności. Z ich kart bije tyle ciepła i miłości do świata, że trudno się im oprzeć. Niesamowitym dla mnie jest, jak skromna i zapracowana żona pastora, którą Lucy Maud była, potrafiła tyle z samej siebie dać swoim kobiecym bohaterkom. Nietrudno się bowiem domyślić, że trudne dzieciństwo, poszukiwanie swojego miejsca w świecie i miłości, walka o uznanie jako pisarka; wszystko to możemy znaleźć w losach Ani, Patrycji, czy Emilii. Zapewne wielu bliższych i dalszych znajomych pisarki także zyskało swoje miejsce w kreowanych przez nią społecznościach, trudno byłoby bowiem uwierzyć, że postaci tak wyraziste, obdarzone temperamentem i humorem, mogłyby powstać bez rzeczywistego pierwowzoru. W każdej z tych społeczności wszyscy znają wszystkich i uważają, że wszystko o sobie nawzajem wiedzą. Kwitną tu przyjaźnie, trwają zadawnione zatargi i spory, życie toczy się swoim, ustalonym trybem. W każdej z takich społeczności żyją marzycielki, dziewczyny, a potem kobiety, obdarzone większą wrażliwością, o bogatym życiu wewnętrznym, które mimo różnych przeszkód i niezrozumienia innych, podążają własną, często trudną drogą. Często kierowane rodową dumą lub ambicją odrzucają szansę na miłość, by dopiero po latach zrozumieć, że popełniły błąd. Na szczęście na naprawienie tego co się prawie zniszczyło, Montgomery  zawsze daje swoim bohaterkom drugą szansę.
Znakiem rozpoznawczym książek Montgomery są także błyskotliwe dialogi, humor skrzący się z każdej rozmowy, opisu postaci czy sytuacji, przepiękne, marzycielskie opisy przyrody i bardzo wnikliwa satyra obyczajowa, piętnująca obłudę, fałsz i chciwość.
Błękitny Zamek porusza większość kwestii wspomnianych w poprzednim akapicie. Cała powieść aż kipi od ukrytych emocji, niewymówionych nigdy na głos prawd. W osobie głównej bohaterki autorka zawarła pragnienia, myślę, wielu kobiet żyjących wówczas, ale także i dziś. Są to marzenia pozornie zwykłe, ale bardzo istotne; by kochać i być kochaną, by móc decydować o samej sobie i nie słuchać toksycznej, uciążliwej krytyki krewnych i znajomych, by zrobić wreszcie coś, co da człowiekowi poczucie spełnienia i bycia potrzebnym.
Dobiegająca trzydziestki Valancy Stirling, przez swoją rodzinę, już dawno została uznana za straconą, starą pannę. Cicha, zakompleksiona, zahukana przez despotyczną matkę i licznych krewnych, Valancy nie ma prawa ani do własnego zdania, ani do decydowania o swojej osobie w jakiejkolwiek dziedzinie życia. Mieszka w wielkim smutnym domu z owdowiałą matką i ciotką, żyje według ustalonego przed wieloma laty harmonogramu, który jest nie tylko bzdurny i nudny, ale przede wszystkim skostniały i często bezsensowny. W domu Sterlingów od lat niczego nie zmieniano, nikt tu nikomu nie okazuje ciepła, zrozumienia ani czułości. 30- letnia, dorosła już przecież i niegłupia kobieta nie może wyjść do miejscowej biblioteki nie poprosiwszy przedtem matki o pozwolenie i nie wysłuchawszy steku narzekań. Nie może czytać powieści, a jedynie książki przyrodnicze, nie może wyjść bez ciepłej halki, ciągle nie może, nie może, nie może. Valancy ma co prawda bardzo bogate życie wewnętrzne, ale na zewnątrz jest całkowicie podporządkowana klanowym relacjom i rytuałom kultywowanym przez liczne ciotki, wujów i kuzynów.
Jednak któregoś dnia zdarza się coś, co spowoduje, że śpiące dotąd kamiennym snem charakter i temperament Valancy obudzą się i ruszą do działania. Przyjdą zmiany i to na tyle poważne, że klan Stirlingów, zacznie posądzać małą, biedną Dos (rodzinne przezwisko) o chorobę umysłową. Tymczasem bohaterka po uczynieniu pierwszego kroku, zrobi kolejne i diametralnie zmieni swoje życie. Zacznie żyć, tak jak zawsze chciała, robić rzeczy, o których skrycie marzyła, zyska szacunek i pokaże, że potrafi być przydatna, zaradna, a co najważniejsze odnajdzie swój wymarzony Błękitny Zamek, a w nim spokój i miłość mężczyzny, którego przez całe życie szukała.
Powieść Błękitny Zamek przeczytałam w ciągu jednego popołudnia, bo nie potrafiłam się od niej oderwać. Jest tak dobra, jak ją zapamiętałam, a nawet lepsza, bo inaczej odbiera się pewne rzeczy z perspektywy lat nastu, a inaczej z perspektywy lat 30. Książka jest dowcipna, zawiera znakomity portret obyczajowy całej rodziny Sterlingów, a także innych mieszkańców. Oprócz tego pełno tu pięknych opisów dzikiej przyrody, zabawnych sytuacji i powiedzeń, które skłaniają do refleksji. Osoba Valancy jest świetnym dowodem na to, że warto nawet najzwyklejsze marzenia spróbować przekuć w rzeczywistość, a przede wszystkim nie można tego odkładać w nieskończoność, bo człowiek nie jest wieczny, a samymi marzeniami, choćby były najcudniejsze, żyć się nie da.
Polecam Błękitny Zamek wszystkim marzycielom obu płci. W tej zwykłej niezwykłej, mającej już blisko 100 lat książce, każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Teraz powieść czyta mój M. i także bardzo mu się podoba, myślę więc, że w swoim czytelniczym zadowoleniu nie jestem osamotniona.
Polecam, bo naprawdę warto!
Za możliwość przeczytania Błękitnego Zamku serdecznie dziękuję pani Katarzynie z Wydawnictwa EGMONT .
Pozdrawiam ciepło!





A tak wyglądał Błękitny Zamek, gdy go czytałam po raz pierwszy dość, już dawno temu.

niedziela, 15 września 2013

Hannah Kent: Skazana

Autor: Hannah Kent
Tytuł: Skazana
Stron: 392
Wydawca: Prószyński i S-ka
Moja ocena: 8/10






Do przeczytania powieści Skazana zachęcił mnie głównie opis treści i napomknięcie, że swoją debiutancką książkę H. Kent napisała na podstawie prawdziwych wydarzeń. I faktycznie w posłowiu odautorskim H. Kent wyjaśnia, że podczas pracy nad powieścią korzystała z archiwów parafialnych, spisów ludności i miejscowych publikacji. Rozmawiała też z wieloma Islandczykami. Wszystkie nazwy miejscowe zawarte w powieści są autentyczne, a wiele wspominanych w książce gospodarstw istnieje do dziś. Samo miejsce egzekucji jest do dziś zaznaczone kamienną płytą. Główna bohaterka Agnes Magnusdottir była ostatnią w Islandii osobą, na której wykonano karę śmierci. Już samo to dodaje opowiadanej historii smaczku i sprawia, że chce się czytać. Świadomość, że coś w przeszłości naprawdę miało miejsce, sprawia, że daną historię odbiera się zupełnie inaczej; głębiej i z większym zaangażowaniem.
Islandia, roku 1829. Małą, zamkniętą społecznością wstrząsa wiadomość o podpaleniu i brutalnym zabójstwie dwóch mężczyzn z rąk trojga służących. Dwoje z nich zostaje skazanych na karę śmierci, najmłodsza ze względu na wiek i znikomy udział w sprawie, może ubiegać się o ułaskawienie. Zgodnie z nakazem miejscowej władzy Agnes Magnusdottir (czyli córka Magnusa) musi zaczekać na swoją egzekucję w gospodarstwie urzędnika okręgowego Jóna Jónssona, jego żony i dwóch córek. Rodzina Jonssonów, a także ich sąsiedzi nie są tym zachwyceni. Pobyt Agnes w ich domu traktują jako coś w rodzaju hańby i wstydu, z drugiej strony przyda się darmowa para rąk do pracy, biorąc pod uwagę chorobę Margaret, pani domu. Początkowo Agnes jest traktowana nadzwyczaj chłodno, jak społeczny wyrzutek, czarownica, morderczyni i nikt nie chce z nią rozmawiać. Z czasem jednak zaczyna się to zmieniać. Gdy Agnes w trakcie rozmów z młodym wikariuszem, wyznaczonym na jej duchowego opiekuna, zaczyna snuć swoją historię, stopniowo zyskuje coraz więcej słuchaczy, a nawet odrobinę zrozumienia. Dni jednak mijają szybko, a pora egzekucji zbliża się nieubłaganie i wtedy już niemal wszyscy zaczynają sobie zadawać dręczące pytanie: zabiła czy nie? Winna, czy ofiara? 
Historię poznajemy z kilku punktów widzenia. Narratorką często jest sama Agnes, zwłaszcza gdy rozmawia z Totim, ale autorka oddaje także głos młodemu wikariuszowi oraz Margaret. Dzięki temu snuta opowieść zyskuje pełnię i głębię. 
Autorka bardzo dokładnie opisała sposób życia ówczesnych ludzi, ich codzienną pracę, organizację domowych obowiązków, rodzinną i społeczną hierarchię, liczące się dla nich wartości i rzeczy. W tej społeczności Agnes nie jest może zbyt mile widziana, znajdą się tacy, co ocenią ją od razu i od razu potępią, ale będą też tacy, którzy oceniając ją przez pryzmat jej pracowitości, inteligencji i posiadanej wiedzy zwłaszcza z dziedziny ziołolecznictwa,  docenią ją jako człowieka. 
Ciekawie została sportretowana sama Agnes. Przez długi czas zamknięta w sobie, wydaje się być pogodzona ze swoim losem i tym, co ją czeka. Im więcej jednak zaczyna o sobie mówić, tym lepiej widać, że jest nie tylko inteligentna i bystra. Widać, że miała swoje marzenia i ambicje i marzyła o tym, co każda żyjąca wówczas kobieta. Chciała zostać żoną, matką, gospodynią, (a nie tylko czyjąś służącą), chciała kochać i być kochana. Nie było to łatwe zważywszy na czasy, w których żyła oraz na wyjątkowo trudne dzieciństwo.
Za to w ogóle nie podobał mi się Natan i to nie tylko z powodu złej sławy, którą obrosła jego osoba, a raczej z powodu tej dziwnej niestabilności emocjonalnej, która objawiała się w najmniej spodziewanych momentach i przez którą ucierpiała nie tylko sama Agnes, ale też Rosa, Sigga i wiele innych kobiet. 
Powieść nie obfituje w jakieś wielkie wydarzenia, narracja toczy się powoli i leniwie. Obrazu sytuacji dopełniają fragmenty dokumentów i listów, dotyczących sprawy Agnes. Jednak w surowym i zimnym krajobrazie Islandii, pod skórą wielu ludzi buzują skrywane pragnienia i ambicje i to autorka opisała iście po mistrzowsku. Gdybym miała umieścić książkę w konkretnym literackim gatunku, powiedziałabym, że to dramat obyczajowy, jakich życie napisało wiele, bo w końcu to samo życie pisze najlepsze historie i scenariusze. Nie można tu oczekiwać, jakichś spektakularnych wydarzeń, czy nagłych zwrotów akcji. Jak w każdym dramacie, los bohaterki zmierza do swojego końca, o którym wiemy już na początku. I nawet nie jest to kwestia fatum, czy złego losu. Po prostu tak miało być, bo nie mogło być inaczej i tyle.
Powieść H. Kent jest dobrą lekturą dla kobiet, na chłodny, jesienny weekend. Gdy w domu już ciepło, za oknem deszczowa plucha, warto przenieść się w czasie ponad 100 lat do surowej Islandii i poznać historię Agnes, córki Magnusa. 
Polecam. Warto.

Za możliwość przeczytania Skazanej dziękuję pani Annie z Wydawnictwa Prószyński i S-ka
Pozdrawiam ciepło!

Recenzja opublikowana także na:

sobota, 14 września 2013

Stos 7/2013

Z różnych względów nie wstawiałam wcześniej zdjęcia stosu. Albo się zwyczajnie nie składało, albo na jakieś jeszcze książki czekałam. Część książek nadal do mnie nie dotarła. Żeby więc nie był przedawnienia, bo niektóre książki przeczytałam jeszcze  w wakacje, niektóre dotarły w tym tygodniu, a inne myślę, przyjdą niebawem, to wstawiam teraz. 
Kolejno od góry:
1. M. Marr: Opiekunka Grobów, wygrana na portalu Fantasy Book. Czytało się nawet miło, ale "miło" to trochę za mało.  (Recenzja)
2. L. Braswell: Dziewięć żyć Chloe King od Magdy :) W sumie mogło być lepiej, pomysł niestety nie wykorzystany w pełni (Recenzja)
3. J. Walton: Wśród obcych, od Wydawnictwa Akurat, powieść nazbierała masę nagród m.in. Hugo i Nebulę, więc ciekawa jestem bardzo. (Recenzja)
4. G. Martin i L. Tuttle: Przystań wiatrów od Wydawnictwa Zysk i S-ka.( Recenzja)
5. Ch. Mieville: Ambasadoria, j.w. Magnetyczna i barwna. Niesamowita. (Recenzja)
6. M. Ruff: Miraż, od Wydawnictwa Rebis (Recenzja)
7. K. Hearne: Kijem i mieczem, j.w. (Recenzja)
8. A. Tchaikovsky: Podniebna wojna, j.w. (Recenzja)

A jutro recenzja Skazanej H. Kent. 
Pozdrawiam i miłej soboty!

czwartek, 12 września 2013

Deszczowa refleksja...

Jazda samochodem w ulewnym deszczu bez wycieraczek? 
Maskara, poczucie kompletnej ślepoty i dezorientacji, strach przed kolizją. 
Spotkanie kogoś, kto pomoże, naprawi, a dodatkowo zrobi to z kojącym uśmiechem? 
BEZCENNE!!! (i niestety rzadkie).

niedziela, 8 września 2013

Dmitry Glukhovsky: Metro 2034

Autor: Dmitry Glukhovsky
Tytuł: Metro 2034
Stron: 488
Wydawca: Insignis
Moja ocena: 8/10


Metro 2034 to druga powieść Dmitra Glukhovsky'ego o tematyce postapokaliptycznej. 20 lat temu w wyniku nuklearnej wojny cała planeta pogrążyła się w chaosie, a ocalała ludzkość (nieliczna należy dodać) schroniła się w metrze, które pełni teraz rolę podziemnego świata. Na poszczególnych stacjach metra potworzyły się społeczności, nawiązały zależności, narodziły nowe ideologie, czy odnowiły stare. To tu we względnie bezpiecznych podziemiach ludzkość uczy się życia na nowych zasadach; w świetle lamp, w cieniu wszędobylskiej radiacji, w szumie starych przewodów. Na powierzchni natomiast oprócz śmiertelnego promieniowania panoszą się zmutowane, krwiożercze bestie, dla których ludzkie drobiny są zaledwie nędzną przekąską. Nieliczni pamiętają, jak wyglądał świat i życie przed wybuchem; kiedy niebo było błękitne, słońce nie wypalało oczu, a trawa pachniała ziemią i zdrową wilgocią. Życie w metrze jest inne; nastawione na przetrwanie, opierające się na handlu wymiennym i prawie silniejszego. Co ciekawe w obliczu takiej katastrofy ludzkość zamiast próbować się jednoczyć czy solidaryzować, nadal jest wrogo nastawiona na inność i obcość. Można zaryzykować stwierdzenie, że wraz z zejściem do podziemi, ludzie zostawili na powierzchni empatię, litość i miłosierdzie. 
Od tragicznych wydarzeń na stacji WOGN, które śledziliśmy oczami młodego Artema, minął rok. Z niesamowitej kolonii czarnych, których ludzie tak się obawiali, nie pozostało nic. Jeśli czytelnik spodziewał się, że w Metrze 2034 pozna dalsze losy Artema, to będzie zaskoczony, ponieważ powieść ta nie jest bezpośrednią kontynuacją swojej poprzedniczki. Dużą niespodzianką jest, że autor skupia się tu na losach nowych bohaterów oraz wraca do postaci Huntera, któremu w poprzedniej części kazał tak niespodziewanie zniknąć. 
Tym razem będziemy się przyglądać losom mieszkańców stacji Sewastopolska. Losy niemal każdej stacji zależą od regularnych dostaw, przede wszystkim amunicji, dostarczanej przez karawany. Kiedy nagle dostawy ustają, karawany zaczynają znikać, a łączność się urywa zaczyna się rozprzestrzeniać pogłoska o tajemniczej epidemii. Sytuacja wymaga wyjaśnienia, dlatego na szybko zostaje zebrana ekipa, która wyruszy w drogę i wyjaśni mroczną zagadkę.  Na czele ekspedycji staje naznaczony bliznami, niemal zmartwychwstały Hunter, leciwy kronikarz metra Homer oraz osierocona przez ojca, młodziutka Sasza. 
Z jakimi przeciwnościami i okropieństwami przyjdzie się zmierzyć bohaterom? Czy Hunter faktycznie jest tym, za kogo się podaje i co go tak drastycznie zmieniło? Czy istnieje lekarstwo na nuklearną dżumę? Na te i inne pytania daje (albo i nie) odpowiedź powieść Metro 2034. 
O ile w części pierwszej autor skupił się raczej na przekroju politycznym społeczeństwa i na nowych rządach, o tyle w części drugiej próbuje przemyśleniami Homera odpowiedzieć na pytania o to, czy po globalnej katastrofie ludziom jeszcze potrzebna jest kultura? Czy kogokolwiek obchodzi słowo pisane i zachowanie świadectwa dla potomnych, gdy nie wiadomo, czy człowiek dożyje jutra, ani czy w ogóle będzie komu co przekazać? Zapewne stary Homer nie jest osamotniony w swoich marzeniach, niemniej jednak jego pragnienia w takim świecie wydają się dziecinne, a zamiary niepotrzebne. 
Przyjemnie i ciekawie było poznać dalsze losy Huntera i zobaczyć, jakie skutki wywarł na nim kontakt z czarnymi. O ile jednak Hunter był intrygujący i tajemniczy, o tyle nie mogłam znieść naiwnej i momentami głupiej Saszy. Być może to izolacja, w której żyła przez kilka lat, tylko z ojcem, wykształciła w niej tę naiwność i niewinność, ale przecież nie była to izolacja aż tak kompletna, żeby w zetknięciu z innymi ludźmi wykazywać się potem aż takim brakiem myślenia. Starałam się, ale nie mogłam się do Saszy przekonać, ani pozbyć wrażenia, że tacy bohaterowie w świecie metra nie mają racji bytu.
Myślę, że powieści Glukhovsky'ego nie trzeba nikomu polecać, ani specjalnie zachwalać. Pisać o poszczególnych aspektach tej historii czy kreacji świata przedstawionego można by jeszcze bardzo długo. Prawda jest jednak taka,  powieść ta jest wartością samą w sobie. To smutna refleksja na temat pogoni człowieka za rzeczami, które w obliczu prawdziwej katastrofy w ogóle nie mają znaczenia. Niestety w obliczu klęski okazuje się, że już na wszystko jest zwyczajnie za późno. Pozostaje tylko gorycz i wspomnienia tego co zostało bezmyślnie przegapione.

czwartek, 5 września 2013

Liz Braswell: Dziewięć żyć Chloe King. Upadła, t.1.

Autor: Liz Braswell
Tytuł: Upadła, t.1
Seria: Dziewięć żyć Chloe King
Stron: 208
Wydawca: FILIA
Moja ocena: 6/10






Chloe King ma 16 lat i dość przeciętne życie; mamę, z którą trudno jej się porozumieć, dwoje oddanych przyjaciół, popołudniową pracę, marzenia i zainteresowania. Jest wiele rzeczy, które zmieniłaby, gdyby mogła,  ale jednocześnie wie, że nie jest to możliwe. Najbardziej chyba boli bohaterkę fakt, że jej ojciec opuścił rodzinę, gdy Chloe była mała. 
Któregoś dnia wszystko się zmienia. Dziewczyna spada z ogromnej wysokości i o dziwo wychodzi z tego bez szwanku. Jednak od tej pory wszystko się zmienia. Chloe staje się bardziej nerwowa, pewna siebie i myśli głównie tylko o chłopcach. Kwestia ta na najbliższe tygodnie zdominuje całe życie bohaterki. To jednak nie wszystko, bo nagle okaże się, że na życie Chloe czyha tajemniczy prześladowca, a nastolatka zaczyna odkrywać w sobie dziwne umiejętności.
Dziewięć żyć Chloe King kusi czytelników głównie tytułem, budząc skojarzenia z kocimi żywotami i innymi cechami, w które natura tak bogato obdarzyła te piękne i bardzo inteligentne zwierzęta, czy to te mniejsze domowe, czy te większe dzikie. 
W myśl tej grupy skojarzeń autorka postanowiła wyposażyć swoją bohaterkę w kocie upodobania, umiejętności i namiętności. Niestety odniosłam wrażenie, że nie do końca się jej to udało. Powiedzmy sobie jasno: koty, czy to kocice czy kocury, to nie tylko hormony i humory. To także ogromna inteligencja, dbałość o siebie i swoje stado, czy potomstwo i dobra pamięć. To także skłonność do leżakowania, pewna niezdarność przy schodzeniu z drzew, ogromne łakomstwo i częsty egoizm. Przede wszystkim jednak to chodzenie własnymi ścieżkami i kochanie na własnych warunkach. Osobiście miałam wiele kotów na przestrzeni lat i wiem, że potrafią darzyć opiekunów naprawdę głębokim uczuciem, a w zamian żądają nie tylko wzajemności, ale i zgody na samodzielność. 
Obserwując Chloe i jej buzujące hormony odniosłam wrażenie, że autorka dała jej tylko właśnie tę kocią seksualność i pazury. Jak dla mnie było to trochę za mało. Uczuciowe perypetie bohaterki są może i dobrym wabikiem na dorastające nastolatki, ale dla nieco starszego czytelnika to trochę za mało. Jedynym plusem wszystkiego jest, jak dla mnie, fakt, że Chloe pomimo swojej niedojrzałości i nieostrożności, trafia na samych fajnych chłopaków. A może to po prostu ślepy traf?
Lektura tej krótkiej powieści pozostawia czytelnika w ogromnym niedosycie i wynika to z faktu, że w pierwowzorze  cała historia była jednoczęściowa. Nie wiem, kto przy opracowywaniu polskiej wersji wpadł na pomysł zrobienia z książki trylogii, ale dobrym pomysłem to niestety nie było. Nie mówię tu już o sztucznym pompowaniu kosztów trzech książek zamiast jednej, ale o tym, że pierwsza część tak naprawdę wygląda jak pierwszy dłuższy rozdział, a nie jak samodzielna powieść. Zbyt długie wprowadzenie, a potem zbyt nagły zwrot akcji, następujący zbyt późno, żeby czytelnika pobudzić i zaciekawić. Wiele do życzenia pozostawia także sam epilog, który tak naprawdę nie jest epilogiem, a krótkim rozdzialikiem, z którego ten epilog zrobiono, bo taka była potrzeba wydawnicza.
Nie dowiadujemy się także niczego o tajemniczym bractwie i jego konflikcie z ludźmi kotami. Swoją drogą sam pomysł, że ludzie koty opanują świat, jest trochę trywialny. Świat borykał się już z gorszymi mutantami i jakoś wyszedł z tego cało.
Plusem książki jest lekka narracja i brak dłużyzn. Czyta się szybko, choć naprawdę mogłoby być ciekawiej.
niebawem polska premiera części drugiej i może to właśnie ona rzuci nieco więcej światła na sytuację bohaterki i choć w części wyjaśni jej pochodzenie i umiejętności. No nic, poczekamy, zobaczymy. Ze swojej strony ani nie polecam jakoś szczególnie, ani nie zaprzeczam. Podejrzewam, że książka znajdzie swoich wiernych czytelników, bo w końcu każdemu podoba się co innego, a o gustach się nie dyskutuje.


poniedziałek, 2 września 2013

Witaj szkoło...

Pogoda jest tak szkaradna, że trudno cieszyć się z witania kogokolwiek. Ba, trudno mieć chęć kogokolwiek lub cokolwiek witać. 
Ze strony ucznia powitanie nowego roku szkolnego zazwyczaj polega na tym, żeby przyjść, zapisać plan zajęć lub zrobić jego zdjęcie telefonem; spotkać niewidzianych dawno znajomych, pokazać ile się urosło wzdłuż czy schudło wszerz. Ogółem jeszcze nikt nie myśli o nauce, ocenach, zbieraniu uwag, czy unikaniu ich. Wraca się do domu i jest luz. Zaczyna się od jutra.
Od strony nauczyciela wygląda to podobnie, choć jest obłożone masą roboty papierowej i nie mam tu na myśli tylko dzienników. Jest tego o wiele, wiele więcej. O tyle, że jak teraz o tym pomyślę, to zaczyna boleć mnie głowa. Wierzcie mi jest tego naprawdę duuuuużo; rośnie liczba procedur, faktów, które należy znać, rzeczy, których należy być świadomym, spraw, o których nie można zapomnieć i terminów, których koniecznie, bezwzględnie należy się trzymać.
Szukałam jakiegoś fajnego, budującego cytatu czy motta na dziś, ale jakoś nic co znalazłam mi się nie podobało, albo czytane na głos brzmiało trywialnie. 
Po dłuższych poszukiwaniach znalazłam jedno, które jakoś bardzo mi się skojarzyło z dzisiejszą pracą nauczyciela. Choć jak nad tym dłużej pomyślę, w świecie papierologii i biurokracji, to chyba pasuje to nie tylko do nauczycieli, ale do każdej pracy w ogóle. 
Z nauką jest jak z wiosłowa­niem pod prąd. Sko­ro tyl­ko zap­rzes­ta­niesz pra­cy, za­raz spycha cię do tyłu. (Benjamin Britten) 
Życzę zatem wszystkim nauczycielom i pedagogom, oby nie zabrakło im sił, do tego naszego codziennego "wiosłowania", tak często niestety pod prąd. 
Pozdrawiam i dobrego popołudnia!