piątek, 30 stycznia 2015

Anna Todd: After. Płomień pod moją skórą.

Autor: Anna Todd
Tytuł: After. Płomień pod moją skórą,
t.1. (z 4!)
Stron: 632
Wydawca: Znak




Zazwyczaj, jeśli coś zostaje szybko okrzyknięte mianem fenomenu, budzi to moją nieufność. Definicja słownikowa mówi, że fenomen to coś niesłychanego, wyjątkowego, zjawiskowego, można to zatem tak rozumieć, że fenomenu można szukać w wielu dziedzinach. 
O książce Anny Todd dowiedziałam się przypadkiem i pod wpływem pragnienia weekendowego odmóżdżacza, postanowiłam After przeczytać.
18-letnia Tessa właśnie zaczyna wymarzone studia i samodzielne życie w akademiku. W rodzinnym domu i mieście zostawia zaborczą matkę i kochającego, acz zupełnie pozbawionego charyzmy chłopaka. 
Już pierwszego dnia, ku swemu zaskoczeniu, poznaje zupełnie inną stronę studenckiego życia, a to dzięki współlokatorce Steph i jej kolegom wśród których jest On. Wytatuowany, z burzą włosów i pozą, pt.  nie zależy mi, a co mi tam. Pomimo początkowej niechęci, przyciąganie między Tessą i Hardinem będzie rosnąć i tak oto rozpocznie się burzliwy romans, który, o zgrozo, autorka rozplanowała na 4 kilkusetstronicowe tomy.
Rozumiem, co czytelniczkom może się w historii Tessy i Hardina podobać, bo było kilka kwestii, które utrafiły i w mój gust. 
Przede wszystkim, jak sama Tessa o sobie mówi, dziewczyna z tendencją do przesadnej refleksji i zły dobry bad boy to mieszanka wybuchowa. Widać to po dialogach i kilku zabawnych sytuacjach. Iskry będą lecieć.
Oprócz tego historia stworzona przez Annę Todd, mówi o miłości, gwałtownej, burzliwej i takiej, która w życiu bohaterów ledwo pozostawia miejsce na inne sprawy. Któż nie chciałby być w ten sposób kochany? Każdy przecież marzy o tym, by dla drugiej osoby być tym upragnionym, jedynym, najbardziej chcianym, najważniejszym. Niemal każdy śni o tym, by spotkać swoją drugą połówkę i od razu to wiedzieć, od razu to poczuć i od razu z wzajemnością. Ludzie od wieków śnią o braterstwie dusz, alchemii ciał, zgodności w kwestiach życiowo-codziennych, rodzinnych, duchowych, a zwłaszcza tych spod znaku alkowy. I tego doświadczają Tessa i Hardin. Pomimo dzielących ich różnic, przyciągają się niczym magnesy, pełnię czują tylko, gdy są razem, gdy nie są - świat się wali. 
Jednocześnie jednak jestem zaniepokojona i trochę zbulwersowana obrazem miłości, jaki dają nam współczesne, tzw. romanse, bo nie do końca wiem, czy można je tym mianem określić. Anna Todd stara się porwać czytelnika romansem, który przede wszystkim opiera się na związku cielesnym. To pod tym kątem poznają się główni bohaterowie. Wzajemne, tak ochoczo wcielane w życie pragnienia, nie pozostawiają wiele miejsca na nic innego, ani nawet na bycie sobą. 
Tessa z łagodnej, miłej dziewczyny, zmienia się w płaczliwą, naiwną panienkę, która odrzuca swoje dawne życie, rezygnuje z bliskich jej osób (należy dodać sprawdzonych!) i wielu upodobań, na rzecz chłopaka, który nawet nie umie się przyznać przed kolegami, że z nią chodzi. Hardin natomiast, pozornie tak silny, z którym rzekomo liczą się wszyscy dookoła, nie potrafi pozostać sobą i w rezultacie okazuje się kłamliwym, podszytym tchórzem blagierem. 
Kiedy jest dobrze, jest dobrze, ale już za chwilę wiatr zawieje, chmury nadejdą i oto bohaterowie kłócą się i ranią, bez zastanowienia zarzucając sobie rzeczy i czyny niebywałe. A wszystko to po to, by już za kolejną chwilę znowu z płaczem wyznać sobie miłość i namiętnie się pogodzić.
Przyznam, że przez pierwszą połowę książki czyta się o tym ciekawie, ale gdy przekracza się połowę i nadal tkwimy w tym samym schemacie: łóżko, namiętnie, kłótnia o bzdurę, obrażanie się, kłamstwo, łzawe przeprosiny, które znowu skończą się w łóżku, człowiek zaczyna się zastanawiać, ile tego jeszcze będzie? 
A jak widać, będzie tego jeszcze dużo i gęsto, bo wiadomo, że historia Tessy i Hardina opiewa na 4 tomy. Przyznam, że liczba tomów przejęła mnie dreszczem, ale nie radości, raczej rezygnacji. Nietrudno przecież przewidzieć, czego mogą dotyczyć kolejne tomy; gorących zapewnień, kłótni i równie gorących chwil spędzanych w ramach zgody. Jeśli o mnie idzie, raczej poprzestanę na tomie pierwszym.
Pozostaje tylko zadać pytanie, gdzie tkwi sukces tego typu historii? Czy ucieleśniają marzenie kobiet o przeżyciu uczucia równie gwałtownego co tornado i niszczącego jak lawina? Uczucia, które daje więcej bólu i łez niż przyjemności i spełnienia? Czy naprawdę każda kobieta marzy w duchu, by poskromić łobuza, który to właśnie dla niej zrezygnuje z dotychczasowego trybu życia, ale przedtem będzie ją upokarzał, wyzywał od najgorszych, a wszystko to dlatego, że taką ma wizję miłości i jej okazywania? Jednocześnie będzie jej mówił, że bez niej jest niczym, a ona niczym sentymentalna heroina, rzewnie płacząc, pozwoli mu złożyć głowę na swym łonie. Wzruszające? Dla mnie smutne, bo taka miłość  nie postawia miejsca na wzajemny szacunek i akceptację. 
I tak jeszcze na sam koniec. Czy początkowe nazwanie głównego bohatera imieniem i nazwiskiem członka grupy One Direction nie było czasami chwytem? Czy to ataki fanów spowodowały zmianę imienia i nazwiska, czy może chodziło o ten właśnie haczyk, a gdy już spełnił on swoją rolę, dane zmieniono. Można by gdybać, co w sumie nie ma aż takiego znaczenia, choć gdybym już miała wybierać wolałabym, żeby Hardin miał raczej rysy Zayna, a nie Harry'ego. :)
Czy polecam? Nie wiem. Podejrzewam, że książka znajdzie tylu krytyków co i zagorzałych wielbicieli i pewnie to dobrze, bo w końcu nie ważne jak będą mówić, byleby mówili.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Eve Edwards: Demony miłości

Autor: Eve Edwards
Tytuł: Demony miłości
Seria: Kroniki rodu Lacey, t.2.
Stron: 230
Wydawca: EGMONT






Od wydarzeń z części pierwszej minęło kilka dobrych miesięcy. 
Pogłoski donoszą, że Will i Elie mają się dobrze, są szczęśliwi i właśnie cieszą się z narodzin swojego pierworodnego syna. 
Jane, która spektakularnie zerwała z Willem, aby ten mógł być szczęśliwy z Ellie, ma się jednak dużo gorzej. 
Zerwanie tak obiecujących zaręczyn rozwścieczyło ojca Jane. Zagniewany rodzic wysłał krnąbrną córkę na prowincję i prawie się jej wyparł. To tam Jane poznała człowieka, który zaproponował jej małżeństwo, ratując ją tym samym (choć tylko na jakiś czas) spod władzy ojca. 
Gdy ponownie spotykamy Jane, jest już wdową. Dużo starszy od niej mąż zabezpieczył ją finansowo i zapewnił miejsce w orszaku dworek królowej Elżbiety.
To jednak nie wystarczy, aby Jane mogła spokojnie żyć. 
Pasierbowie chcą ją pozbawić jej wdowiej części spadku, a ojciec już szykuje dla niej nowy mariaż z nieciekawym, zniewieściałym Francuzem. 
I właśnie w tym momencie na drodze Jane staje James Lacey, młodszy brat Willa, ten który ponad rok temu zainteresował ją znacznie bardziej niż Will. Niczego między nimi nie doszło, ale Jamie głęboko zapadł jej w pamięć i w serce. 
James, którego znaliśmy  w tomie pierwszym, wesołek, zawadiaka, nie jest dawnym sobą. Wojskowy epizod, którego doznał na własne życzenie, brutalnie pokazał mu, jak wygląda wojna. James wrócił z niej odmieniony, ścigany przez koszmary, z niepokojem w duszy. Nawet zabiegi i opieka wiernego sługi Diega na niewiele się zdają.
Czy kolejna wyprawa, w której James decyduje się wziąć udział odmieni jego życie? A może dodatkowo je skomplikuje? Czy czekająca na Jamesa Jane, zdoła się oprzeć naciskom rodziny i uchronić przed niechcianym małżeństwem? Czy uniknie niebezpieczeństwa ze strony pasierbów, którzy nie przebierają w środkach aby ją usunąć ze swojej drogi?
Przyznam, że druga część podobała mi się bardziej niż pierwsza, chyba głównie ze względu na bohaterkę. Jane, którą poznaliśmy jako chłodną, wyniosłą księżniczkę, daje się lepiej poznać i okazuje się sympatyczną i ciepłą osobą. Troszczy się o przyjaciółkę, która rozwija własny interes,  stara się być dobrą damą dworu i tylko wstyd nie pozwala jej nawiązać na nowo kontaktów z Ellie. 
Na przykładzie Jane mamy okazję przyjrzeć się nieciekawej sytuacji kobiety, która nawet będąc wdową, nie może decydować o własnej przyszłości. Byle drobiazg, byle afera, może ją wmanewrować w niechciany związek i kropka. Nie ma od tego odwołania. 
Nie podobała mi się także postawa królowej, która wymaga od swoich dam absolutnego oddania, ale w ogóle nie wnika w ich sytuację prywatną, nie broni ich, ani nie wspiera. To bardzo wygodne dla niej, ale nie za dobrze o niej świadczy jako o człowieku. 
Oprócz sympatycznie poprowadzonego wątku miłosnego James/Jane, mamy tu także drugi miedzy Milly i Diego, co jest o tyle ciekawe, że Diego jest byłym niewolnikiem i jest ciemnoskóry. 
W rzeczywistości pewnie nie byłoby to w ogóle możliwe, ale w bajce, jaką jest ta książka, wsparcie Laceów, załatwia wszystko. 
Demony miłości to lekka i sympatyczna lektura dla czytelnika szukającego odpoczynku i odrobiny humoru.  Jednak kogoś, kto w historię lubi się wgłębić i traktuje ją serio, ta książka pozostawi z dużym niedosytem, dlatego zalecam ostrożny dystans.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Veronica Rossi: Przez bezmiar nocy

Autor: Veronica Rossi
Tytuł: Przez bezmiar nocy 
Stron: 352
Wydawca: Otwarte







Po wstępnym zapoznaniu, zawsze przychodzi czas próby. Tak jest też w przypadku Arii i Perry'ego. Wydawało się, że dziewczyna wychowana w szczelnej hermetycznej kopule, znająca tylko sztucznie wykreowane światy i chłopak, z zadatkami na wodza swojego plemienia, porywczy, ale też myślący, nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego. A jednak. 
Wspólnie odbyta podróż zbliżyła do siebie bohaterów, kazała się pokochać, a potem wspólnie szukać ratunku dla ginącego świata. 
W drugim tomie autorstwa brazylijskiej pisarki Veronici Rossi, ożyje legenda Wielkiego Błękitu, a ludzcy przywódcy staną się zwyczajnie płascy i małostkowi. 
Drugi tom ukazuje Arię i Perry'ego w nowych dla nich rolach.
Perry obecnie jest wodzem plemienia Fal i jego priorytetem będzie nie tylko podjęcie decyzji o tym, dokąd plemię ma się udać, ale też pokazanie swoim ludziom, że przyszedł czas na zmiany, nawet w podejściu do Osadników. Oprócz tego chłopak jest bezgranicznie oddany Arii, więc miłość do niej, jest dla niego dodatkowym motorem do działania.
Aria szantażowana przez konsula Hessa, decyduje się szukać informacji na temat legendarnego Wielkiego Błękitu, czyli miejsca, gdzie świat jest wolny od eterowych burz. Stawką jest życie bratanka Perry'ego oraz dalsze losy wielu ludzi. Znalezienie Wielkiego Błękitu pozwoliłoby zacząć wszystko od nowa i uczynić życie lepszym. Aria stanie znajdzie się także w sytuacji, bycia inną, gdy Fale okażą jej swoją wrogość, a nadanie znaczeń niemal pozbawi ją życia. 
W moim odczuciu część druga jest znacznie ciekawsza od pierwszej chyba głównie dlatego, że akcja już nie skupia się na dwojgu podróżujących bohaterach.
Czytelnik będzie miał okazję lepiej przyjrzeć się plemieniu i temu, jak ono funkcjonuje. Mam tu na myśli nie tylko ubożejące Fale, ale też bogate i dobrze sytuowane Rogi, do których wiele miesięcy temu udała się siostra Perry'ego Liv. 
Lepiej poznajemy także innych bohaterów: Roara, który stanie się najlepszym przyjacielem Arii oraz Cindera, tajemniczego chłopca, władającego eterem. Nietrudno się domyślić, że Cinder odegra dużą rolę w drodze do Wielkiego Błękitu. Miłym zaskoczeniem było dla mnie wprowadzenie postaci Sorena z Reverie, chłopaka, który na samym początku zaatakował Arię. Doznawszy poważnych obrażeń, młodzian, poszedł po rozum do głowy i trochę zmienił myślenie. Póki co Soren całkiem nieźle rokuje.
Perry pozna cienie i blaski bycia przywódcą i boleśnie przekona się, że nie da się uniknąć porównań do poprzednika i że dowodząc ludźmi, trudno zadowolić wszystkich. Aria tymczasem odbędzie kolejną podróż oraz boleśnie się przekona, że życie Osadników w Reverie jest poważnie zagrożone. Jedynym ratunkiem jest wyruszenie w drogę i odnalezienie miejsca, o którym mówi się, że jest legendą, ale do tego trudno będzie przekonać nie tylko członków plemienia, ale przede wszystkim mieszkańców Podu, dla których samo wyjście na zewnątrz będzie ogromną traumą.
Czy uczucie Arii i Perry'ego przetrwa próbę rozstania i niedomówień? Co czeka członków plemienia i Reverie? 
Druga część cyklu przerosła moje oczekiwania, choć w sumie po częściach środkowych nie należy się spodziewać zbyt wiele. Jest tu jednak miejsce i na dowcip i na dramat, jest kilka wydarzeń i faktów, które zaskakują. Autorka tłumaczy także, jak w ogóle doszło do tego, że burze eterowe stały się takim zagrożeniem. To było bardzo przydatne, bo już w kilku książkach spotkałam się z brakiem takich informacji i było to nie tylko dezorientujące, ale też świadczyło o pójściu przez autorów na łatwiznę. Tutaj tego nie było i choćby za samo to należy się autorce duży plus. 
Z dużą dozą optymizmu podchodzę teraz do trzeciej części trylogii zatytułowanej Wielki Błękit. Czy się mile zaskoczę czy przykro rozczaruję? To się okaże.

środa, 14 stycznia 2015

Eve Edwards: Alchemia miłości

Autor: Eve Edwards
Tytuł: Alchemia miłości
Cykl: Kroniki rodu Lacey, t.1.
Stron: 384
Wydawca: EGMONT






Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że jedyni Lacey'owie w literaturze to ci, których do życia powołała Philippa Gregory.
To dlatego tak bardzo się zaskoczyłam, gdy przeglądając Internet, trafiłam na trylogię Kroniki rodu Lacey autorstwa Eve Edwards. Gdy dowiedziała się o niej moja Mama zapragnęła ją mieć i otrzymała ją w prezencie pod choinkę. Na koniec ferii świątecznych zabrałam się za czytanie pierwszego tomu, a poniżej moje wrażenia z lektury.
Anglia królowej Elżbiety I, rok 1582. 
Zubożały William Lacey hrabia Dorset udaje się na dwór królowej, by zaistnieć w towarzystwie, a co za tym idzie, poszukać sobie majętnej narzeczonej. Ponieważ jest najstarszym synem, ciąży na nim odpowiedzialność nie tylko za przywrócenie rodzinnej posiadłości dawnej świetności, ale też za spłodzenie dziedzica. Mówiąc krótko: Will powinien się jak najszybciej ożenić i to bogato. Jak się okazuje znalezienie odpowiedniej kandydatki nie będzie łatwe, głównie dlatego, że Will będzie chciał połączyć dobry status majątkowy narzeczonej z wzajemnym przyciąganiem, tytułową alchemią. 
Utrudniać mu to będzie czarnowłosa Ellie, którą co rusz będzie spotykał na swej drodze. 
Ellie wraz z ojcem, zapalonym naukowcem i alchemikiem często zmienia miejsce pobytu. Jej bujający w obłokach ojciec marzy, że niebawem odkryje sekret tworzenia złota, a wtedy ich los się odmieni. Za tym sekretem goni już wiele lat, przysparzając sobie kolejnych wrogów, tracąc majątek oraz komplikując życie córce. Ellie tymczasem, jak każda dorastająca dziewczyna chciałaby osiąść gdzieś na stałe, zdobyć przyjaciół i żyć spokojnie i skromnie. Jednak poza ojcem nie ma żadnych krewnych, dlatego nie ma innego wyjścia, jak tylko towarzyszyć mu w jego poczynaniach. 
Pierwsze spotkania Ellie i Willa obfitują w zabawne dialogi i sytuacje, głównie dlatego, że Will mylnie ocenia dziewczynę. Poza tym tłumaczy sobie, że najważniejsze jest znalezienie bogatej żony. Idealną kandydatką jest Jane, która oprócz bogactwa, jest też piękna. 
Jednak co z tego, skoro traktuje ona potencjalnego narzeczonego chłodno, łaskawszym okiem patrząc na młodszego brata Willa? 
Co wyniknie z tego miłosnego galimatiasu? Kogo wybierze Will, mając na względzie dobro swojego majątku? Okaże się. 
Jak wszystkie książki z EGMONTU, tak i ta jest starannie wydana. Ma piękną ilustrację na okładce oraz skrzydełka, będące tej okładki przedłużeniem. 
Alchemia miłości to cykl dla nastoletniego czytelnika. Autorka podaje tyle informacji, ile musi i dba, by nie nużyły. Z tej książki można się co nieco dowiedzieć o samej królowej Elżbiecie i o tym, jak funkcjonował jej dwór. Dużo miejsca poświęca się tutaj doborowi współmałżonków, gdyż wówczas małżeństwa kojarzono, kierując się względami finansowymi, a nie uczuciowymi. Ważniejsze były konwenanse i koneksje, odruchy serca nie były brane poważnie, wręcz nimi gardzono. Na gorszej pozycji były oczywiście jako kobiety, postrzeganie nie tylko jako słaba płeć, ale także jako te, które musiały uważać na to co robią, z kim się pokazują i podczas gdy mężczyznom można było wybaczyć każdy skandal, o tyle kobiecie już nie.
Mimo że Willa i Ellie niemal od razu połączy tytułowa alchemia, scen miłosnych jest tutaj jak na lekarstwo. Bohaterowie swojej miłości dowodzą czynami, a nie czczymi komplementami. 
Powieść, tak jak jej bohaterowie, jest sympatyczną i dobrą lekturą na weekend. Czyta się szybko i trochę jak bajkę, w której dobro zawsze wygrywa, a uboga księżniczka, po wielu trudnych próbach, znajduje wreszcie swojego księcia. Jeśli tak tę historię potraktować, lektura na pewno nas zadowoli. 




poniedziałek, 12 stycznia 2015

Diabolina - czarownica. Garść refleksji po seansie.

Z reguły nie jestem zwolennikiem historii, które tłumaczą, jak czarny charakter stał się czarny. Uważam, że jak istnieją dobrzy bohaterowie i kryształowe postaci, tak i dla równowagi muszą być te czarne. Są czarne, bo są, bo tak trzeba i już. Zasada w bajkach. 
Tłumaczenia i dociekania, najlepiej utrzymane w tragicznym tonie, odzierają postać z tajemniczości i charakteru.
Kiedy jednak usłyszałam o filmie pt. Czarownica zapragnęłam dowiedzieć się, co takiego musiałoby się wydarzyć, żeby jedna z wróżek, kojarzonych raczej z postaciami dobrodusznymi, zechciała rzucić tak przykrą klątwę na małe dziecko, które w niczym nie mogło jej uchybić czy zawinić.
Film obejrzałam wczoraj, dzięki Jędrkowi i Krzysiowi, którzy są ogromnymi maniakami filmowymi i chętnie dzielą się ze mną swoimi zasobami dvd. Garść poniższych refleksji jest więc po części dla nich :)
Pierwszą rzeczą, która naprawdę robi wrażenie, jest świat przedstawiony. Oto mamy dwa królestwa, sąsiadujące ze sobą; ludzkie, rządzone przez ambitnego króla i leśne, w którym, mimo braku władcy, żyjące magiczne stworzenia, mają się dobrze i pławią się w beztroskim dobrobycie, czerpiąc z nieskończonego skarbca matki Natury. Ludzka chciwość i ambicja spróbują to miejsce zniszczyć, jednak jak się okaże, przyroda sama potrafi się doskonale obronić. Przy oglądaniu scen z walczącymi leśnymi istotami, przychodził mi na myśl inny film pt. Tajemnica Zielonego Królestwa, chyba głównie ze względu właśnie na przeróżne stworzenia: motyle i owadzie wróżki, błotne stworki, bagienno-korzenne istoty, pełniące rolę strażników, a nawet mieszkającego w poszyciu, smoka (wywerna?), który wyglądał tak, jakby był utkany z korzeni roślin. Lubię tego typu wymysły i w zasadzie jestem wobec nich bezkrytyczna.
Po drugie, a właściwie powinno być po pierwsze, po trzecie i tak po wszystkie inne; tytułowa czarownica, która całą swoją osobą, kradnie cały film. To jak chodzi, jak mówi, jak jest opanowana, wręcz posągowa; Angelinie należy się za tę rolę duża pochwała, a Magdzie Cieleckiej plus, za bardzo dobry polski dubbing. 
Diabolina z wyglądu bardziej przypomina diablicę niż wróżkę. Pod wpływem zdrady przyjaciela, przestaje wierzyć w miłość i pozwala, by jej serce pokryło się murem nie do przebicia. Jako ta zła, nie jest może do końca przekonująca, bo widz w głębi duszy wie, że musi się zdarzyć coś, co pozwoli jej na nowo uwierzyć w miłość, ale i tak przyjemnie się na nią patrzy, zwłaszcza w chwilach, gdy co innego mówi, a co innego robi. 
Twierdzi na przykład, że nie lubi dzieci, ale czuwa nad każdym krokiem małej Aurory; uważa wróżki za głupie i nieodpowiedzialne i choć płata im złośliwe psikusy, nie robi nic, co mogłoby im na serio zaszkodzić.
Od razu widać, że naprawdę głęboko ją skrzywdzono i wróżka po prostu czeka na coś, co mogłoby stare krzywdy naprawić. 
W zaskakujący sposób rozwiązano kwestię złamania klątwy, ale w sumie, kto powiedział, że prawdziwa miłość, to musi być ta z seksualnym damsko-męskim podtekstem? Ma przecież tak wiele innych odcieni.
Czarownica to zgrabnie stworzona historia z zapierającymi dech w piersiach efektami specjalnymi. Ogląda się ją naprawdę przyjemnie i przyznam, że od tej pory historia o śpiącej królewnie nabrała dla mnie zupełnie innego wymiaru. 
A Wy? Oglądaliście? 
Chyba pójdę zobaczyć niektóre sceny jeszcze raz :)

piątek, 9 stycznia 2015

Rusłan Mielnikow: Mrówańcza

Autor: Rusłan Mielnikow
Tytuł: Mrówańcza
Cykl: Projekt Dmitry Glukhovsky Uniwersum Metro 2033
Stron: 368
Wydawca: Insignis






Projekt Dmitry Glukhovsky Uniwersum Metro 2033 od dawna żyje własnym życiem i ma się naprawdę dobrze. 
Kolejną książką wydaną w ramach tego projektu jest powieść autorstwa Rusłana Mielnikowa o dziwacznie brzmiącym tytule Mrówańcza. 
Rostow nad Donem. Celem życia głównego bohatera jest tępienie wszelkiej maści mutantów. Polowanie i zabijanie maszkar wypełnia jego myśli i napędza go do działania. Ta swoista krucjata jest zemstą za śmierć żony i synka, którzy zginęli podczas jednej z nieudanych ewakuacji. Od tamtej pory Ilja zwany przez mieszkańców metra Magiem, odizolował się od ludzi i żyje na uboczu. Świadomy, że jego bliscy od dawna nie żyją, nie potrafi jednak pozwolić im odejść i rozmawia z nimi we własnej głowie, od ich zdania uzależniając każdą decyzję. 
Któregoś dnia, w trakcie takiego polowania, Mag spotyka innego samotnika stalkera Kozaka i wspólnie obserwują dziwną aktywność mutantów, które w popłochu uciekają przed..., no właśnie przed czym? 
Początkowo wygląda to jak gigantyczna, ciemna chmura, która powoli, acz nieubłaganie przesuwa się nad miasto. Bardzo szybko okazuje się, że to nowa rasa, wielkich, zmutowanych genetycznie owdów, które popychane do działania stadnym instynktem i feromonami wydzielanymi przez ich królową, nie tylko niszczy wszystko co napotka na swojej drodze. Mrówańcza jest niesamowicie ekspansywna i wydaje się, że koniec resztek ludzkiego gatunku, wiodącego nędzną egzystencję w tunelach metra, jest tylko kwestią czasu. 
Niechętny spotkaniom z ludźmi i jakimkolwiek działaniom, które nie dotyczyłyby zabijania mutantów, Ilja początkowo nie chce nawet słuchać o pomaganiu innym, o wyruszaniu na zwiad, czy poszukiwaniu informacji na temat Mrówanczy. Z czasem jednak, sytuacja nie daje mu innego wyboru, więc da się wciągnąć w wir pracy, poszukiwań i walki.  Przy okazji Mag będzie miał możliwość przewartościowania swoich dotychczasowych działań, pogodzenia się ze śmiercią żony i synka oraz rozliczenia się z człowiekiem, który pośrednio odpowiada za ich śmierć.
Ogromnym atutem książki jest jej niewielka, skondensowana objętość. Widać, że autor naprawdę skupił się na opowiadanej przez siebie historii i nie rozciągał jej do granic cierpliwości. Już choćby z tego powodu Mrówańczę się tak dobrze czyta. W poznawanej tu historii dostajemy konkrety, opisy przygnębiającej rzeczywistości, trochę wspomnień z przeszłości Ilji Maga, kiedy to jeszcze mężczyzna był szczęśliwy oraz konkretne wydarzenia. Mało tu gdybania, co zdecydowanie bardzo mi odpowiadało. Historia ma ręce i nogi, fabuła skupia się na zagrożeniu, jakim są dla ludzi mutany i ogromne insekty i podaje najbardziej prawdopodobne zakończenie i wyjście z sytuacji. Do tej pory historie z Metra skupiały się na pogoni za marzeniem, światem bez skażenia. 
Teraz mamy realne zagrożenie, które w zasadzie jest nie do wytępienia. Chyba, że znajdzie u się godnego przeciwnika. Przyznam, że finałowe sceny, przypominały mi trochę starcie Godzilli i Mothry.
Oprócz tego, co bardzo mi przypadło do gustu, ciekawe było pokazanie, że oprócz zaspokajania podstawowych potrzeb, takich jak głód i pragnienie, ważne są także sprawy duchowe, czego najlepszym dowodem jest powstanie na jednej ze stacji metra teatru z prawdziwego zdarzenia. Teatr ten miał profesjonalnych aktorów, a w repertuarze lekkie komedie i cieszył się naprawdę ogromnym zainteresowaniem mieszkańców metra. 
Poza tym rzeczywistość metra nic się nie zmieniła. Ludzie żyją na stacjach, bez kontaktów z innymi, często nawet poszczególne stacje łączy wrogość, co okaże się ogromną przeszkodą w ewakuacji i próbach opóźnienia pochodu plagi. Narastają legendy i przeróżne mity, na temat tajemnic, kryjących się w tunelach i przyjemne były momenty, gdy autor spotkaniami bohatera z innymi ludźmi, je dementował.
Rusłan Mielnikow poszedł inną drogą i była to naprawdę dobra decyzja. Historia plagi, jaką okazała się Mrówańcza odświeża świat Metra 2033 i sprawia, że od tej pory będzie mi się on jawił w zupełnie nowych barwach, a powieść R. Mielnkowa zaliczę do jednej z moich ulubionych z tego cyklu.

Dziękuję!

wtorek, 6 stycznia 2015

Nora Roberts: Niebo Montany

Autor: Nora Roberts
Tytuł: Niebo Montany
Stron: 512
Wydawca: Książnica





Do zapoznania się z książką Niebo Montany zachęciło mnie stwierdzenie, że jest dużo lepsza od filmu, który ostatnio emitowany był w telewizji. Choć powieści pisane pod nazwiskiem Roberts z fantastyką nie mają nic wspólnego i czytam je naprawdę sporadycznie, to bardzo szanuję twórczość tej autorki i postanowiłam na własnej skórze przekonać się co lepsze film, czy książka.
Miejscem akcji jest Montana, czwarty co do wielkości stan Ameryki, w bardzo piękny sposób opisywany przez autorkę, jako kraina gór, jezior oraz rozległych prerii.
Pod niebem Montany na przepięknym i bardzo rozległym ranczo trzy obce sobie kobiety, mają ze sobą spędzić rok. 
Takie warunki ustalił w swoim testamencie Jack Mercy, ranczer pełną gębą, człowiek trudny i ojciec trzech córek: Willi, Tess oraz Lilly.  Testament dzieli cały majątek na trzy równe części, ale tylko wtedy, gdy córki spędzą tu rok. Nie mogą wyjeżdżać dłużej niż na tydzień, nie mogą swojej części odsprzedać, a jeśli któraś zdecyduje się wyjechać, dana część majątku przejdzie na własność parku narodowego. 
Mieszkać razem przez rok? Wydaje się, że nic w tym trudnego, w końcu to rodzina. Jednak sęk w tym, że każdą córkę, Jack Mercy miał z inną żoną. Gdy okazywało się, że rodziła się dziewczynka, Mercy wyrzucał z domu i żonę i dziecko i tak do trzech razy sztuka. Syna się nie doczekał. 
Siła fabuły tkwi nie tylko w wątku romansowym, który tutaj zostanie pomnożony razy trzy, ale przede wszystkim w pokazaniu, jak w trzech różnych kobietach rodzi się wzajemne przywiązanie, szacunek, a w końcu prawdziwa siostrzana miłość. Bohaterki są tak różne, jak tylko mogą być. 
Najmłodsza Willa, jako jedyna wychowała się na ranczo i dobrze zna zarówno smak ciężkiej pracy na nim, jak i wartość tej ziemi, jako dziedzictwa, będącego efektem pracy poprzednich pokoleń. Willa to trochę taka chłopczyca; najchętniej ubiera dżinsy i flanele, a o relacjach damsko-męskich nie ma zielonego pojęcia. 
Najstarsza Tess, to wychowanka Hollywood, autorka scenariuszy, właścicielka obfitego biustu, pięknych włosów, wygadana, pewna siebie, flirciara. Średnia Lilly boi się własnego cienia, a powodem tego jest jej przeszłość i nieudane wybory. Ta przeszłość jeszcze się zresztą o nią upomni, dając nieźle w kość nie tylko jej samej, ale i jej rodzinie. 
Gdyby była to powieść o więziach rodzinnych, nie byłoby tak wciągająco, a historia szybko straciłaby klimat.
Oprócz rodzinnych dylematów i miłosnych perypetii, integralną częścią fabuły jest także wątek sensacyjny. Historia rodzinna jest piękna, ale w takim obrazku zawsze musi znaleźć się ktoś, kto ma ukryte żale i pretensje, kto chce wyrównać stare porachunki, albo nawet i ktoś kto niekoniecznie kieruje się zdrową logiką. Nad niebem Mercych nie raz pojawią się chmury, zwiastujące niebezpieczeństwo, a to w postaci zmasakrowanego zwierzęcia, a  to zamordowanego pracownika, czy dziwacznych anonimów. Odgadywanie, kto z osób znanych bohaterkom i czytelnikowi, jest tym złym, stanowi nie lada frajdę. 
Powieść czyta się bardzo dobrze. Podobało mi się zwłaszcza podzielenie książki na 4 części i nazwanie ich od pór roku. W końcu wiadomo, że każda pora roku to czas innych prac gospodarskich i polowych, ale też świąt i spotkań rodzinnych. Autorka w ciekawy sposób opisuje przeganianie i znakowanie bydła, narodziny cieląt czy pracę przy kurach. 
Dialogi są zabawne i błyskotliwe, zwłaszcza te między bohaterkami a mężczyznami ich życia, zabawne są także same bohaterki w nietypowych dla nich rolach, np. Tess w kurniku zbierająca jajka, czy Willa  korzystająca z uroków spa. 
W moim odczuciu film w porównaniu z książką nie jest taki zły. To prawda, że w książce są sceny, których nie ma w filmie, a kilka rzeczy w filmie zmieniono, ale to już kwestia scenariusza. Gdybym miała krytykować obsadę, to doczepiłabym się aktorki grającej rolę Willi. W książce Willa jest pół Indianką, w filmie tego nie ma, a szkoda, bo uważam, że sama postać trochę na tym ucierpiała.
Na pewno warto zapoznać się i z książką i z filmem, mając na uwadze, że jeśli szuka się lekkiej rozrywki na wieczór, to dobry będzie 1,5 godzinny film. Jeśli jednak chce się poczytać o rodzących się więziach, zabawnych sytuacjach, jeśli po prostu marzy się o większej dosłowności, wtedy warto sięgnąć po książkę.

niedziela, 4 stycznia 2015

Cassandra Clare: Miasto niebiańskiego ognia

Autor: Cassandra Clare
Tytuł: Miasto niebiańskiego ognia
Seria: Dary Anioła, t.6. 
Stron: 702
Wydawca: MAG





Finałowa część cyklu zawsze stanowi dla autora wielkie wyzwanie podyktowane oczekiwaniami czytelników i fanów. Jak zakończyć, by zadowolić wszystkich, a ostatnia część serii udźwignęła brzemię, jakim jest to ostateczne zakończenie? Nie każdy autor potrafi temu zadaniu sprostać, tym bardziej, że  obecnie cykle drastycznie się rozrastają. Skąd wiedzieć, kiedy skończyć, tak by historia bohaterów, których zdążyliśmy pokochać (bądź znienawidzić), nie pogubiła rąk, nóg, ani fabularnej spójności? Czy udało się to Cassandrze Clare? O tym poniżej. 
Zacznę od tego, że po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów Miasta niebiańskiego ognia książkę odłożyłam, by najpierw przeczytać trzecią część trylogii Diabelskie maszyny Mechaniczną księżniczkę. Autorka w dość sprytny i zawikłany sposób (co tak w ogóle jest strasznie fajne) powiązała ze sobą losy niektórych bohaterów oraz wiele kwestii wyjaśniła. To dlatego dopiero po zakończeniu przygody z Mechaniczną księżniczką wróciłam do czytania  Miasta niebiańskiego ognia. 
Szósta część Darów Anioła zaczyna się, podobnie jak jej poprzedniczki, tam gdzie zakończyła się część piąta. 
Świat Nocnych Łowców i to wszystko co tak pieczołowicie budowali przez setki lat; społeczność, zwyczaje, tradycja, styl bycia i życia, teraz staje na skraju zagłady. Sebastian Morgerstern wrócił i za pomocą demonicznego kielicha tworzy swoją armię demonów i potępieńców. Młodzieniec nie przebiera w środkach, wierząc, że każdy doprowadzi go do celu, który sobie wyznaczył; stworzy własne królestwo i będzie nim rządził ... z Clary u boku. 
Jak to zwykle w takich przypadkach bywa Clave niechętnie myśli o podejmowaniu jakichkolwiek działań; tak naprawdę starsi wolą się ociągać i zasłaniać koniecznością poszukiwania antidotum na diabelską przemianę niż podjąć zdecydowane działania. 
Dlatego, gdy w dramatycznych okolicznościach porwani zostają Jocelyn, Luke, Magnus Bane oraz Raphael, a królowa faerii ani myśli pomóc, na ratunek ukochanym ruszają młodzi Nocni Łowcy wspierani przez wampira Simona. Ponieważ Sebastian ukrył się nie byle gdzie, a w samym piekle, podróż ta będzie dla Clary, Jace'a, Aleca, Isabelle oraz Simona, czasem osobistych rozrachunków, ważnych decyzji oraz wyborów.
Jace, w którego żyłach płonie niebiański ogień, będzie musiał się zmierzyć z tkwiącą w nim mocą oraz raz na zawsze ustalić sam ze sobą, kim jest: Morgersternem, Herondalem czy Lightwoodem, a także jaka jest jego rola w tej całej wojnie. 
Clary w zasadzie niewiele się zmienia. O ile na początku była zdecydowaną, trochę pyskatą śmiertelniczką, o tyle potem coraz trudniej było jej nie postrzegać wyłącznie przez pryzmat Jace'a, z którym obojętnie co by się nie działo, Clary wiązała wszystkie swoje decyzje. Z jednej strony to było piękne, bo walczyła o niego i kochała go, ale z drugiej trochę mi w tej postaci czegoś brakowało. 
Rodzeństwo Lightwoodów będzie się mierzyć ze swoimi uczuciami do czarownika (Alec) i wampira (Isabelle) i być może wreszcie zrozumieją, że okazanie komuś uczucia czy wyznanie miłości, nie jest słabością, a wręcz przeciwnie. 
Najciekawszy, jak dla mnie, znowu był Simon. Przypadkiem przemieniony w wampira przyjaciel głównej bohaterki, okazał się postacią z potencjałem i plus należy się autorce za wykorzystanie tego potencjału. Simon okazał się nieodzowny dla Nocnych Łowców, czasami miałam wrażenie, że bez niego wręcz nie daliby sobie rady. Samo zakończenie, które Simon otrzymał, jest może i dobre naszym ludzkim rozumieniu, ale nie wiem, czy nie ambitniej byłoby, gdyby zostawić go taki, jakim był. To raczej jest kwestia dyskusyjna.
Jeśli idzie o fabułę, to odniosłam wrażenie, że niektórych rozdziałów mogłoby nie być, a historia nic by na tym nie straciła. Finałowe starcie z Sebastianem jest odwlekane do granic cierpliwości, a gdy już do niego dochodzi, odbywa się dość nieudolnie, zaś sama nagła (zbyt nagła) przemiana Sebastiana nie jest przekonująca. Wolę, gdy czarny charakter pozostaje czarny i jest stały w tym swoim oddaniu złu, a nie nagle pod wpływem nie wiadomo czego zaczyna prosić o wybaczenie. 
W początkowych rozdziałach ginie kilku drugoplanowych bohaterów i to było ciekawe, potem jednak autorka chyba zarzuciła pomysł zabijania bohaterów i w zasadzie mało kto ucierpiał, a już na pewno nie ktoś, kogo należałoby żałować. 
Całość czyta się dość dobrze, ale nie jest to to tempo i polot, które garściami dostawaliśmy w tomach 1-3. 
Z czytanych w Sieci opinii wiem, że wielu czytelnikom książka się podobała. Mnie osobiście jednak zabrakło tego czegoś. Z jednej strony wszystko tak wygładzono, że nie zostało już miejsca na żadne domysły, a z drugiej tak wiele wyjaśniono w tomie piątym, że w sumie mało co już mogło mnie zaskoczyć. 
Najważniejsze jednak, że przygoda z Nocnymi Łowcami pomyślnie dobiegła końca, a cały cykl śmiało mogę nie tylko polecać nastoletnim czytelniczkom, ale i tym nieco starszym. 
Cykl Dary Anioła 
|Miasto Niebiańskiego Ognia |


piątek, 2 stycznia 2015

Gabrielle Zevin: Zapomniałam, że Cię kocham

Autor: Gabrielle Zevin
Tytuł: Zapomniałam, że Cię kocham
Stron: 264
Wydawca: INITIUM







Kierunek życia ludzkiego jest wypadkową różnych wydarzeń i przypadków. Tym mocniej może boleć fakt, że, w chwili gdy wszystko wydaje nam się znane i zaplanowane, jeden drobny wypadek może zmienić wszystko.
W ten właśnie sposób drastycznej zmianie ulega życie 17-letniej Naomi.
Zdolna tenisistka, redaktorka szkolnej księgi pamiątkowej, dziewczyna najpopularniejszego chłopaka w szkole, córka znanych rodziców, doznaje amnezji w wyniku upadku ze schodów. Ta jedna chwila i w sumie niegroźny uraz powodują, że Naomi traci pamięć z ostatnich 4 lat swojego życia. 
Odzyskuje przytomność w karetce, przy niej czuwa nieznajomy przystojny chłopak, a Naomi jest kompletnie zdezorientowana. Im dalej, tym gorzej. Jeszcze w szpitalu dowiaduje się, że jej rodzice są rozwiedzeni, mama ma nową rodzinę, a tata niedługo się żeni. Bohaterka wraca do domu i próbuje poradzić sobie z nową dla niej sytuacją, co wcale nie jest łatwe. 
Nie wiadomo, czy pamięć wróci, a jeśli tak, to kiedy. Sytuacji nie ułatwiają Naomi szkolni koledzy, którzy teraz wiedzą o niej więcej niż ona sama. Co takiego Naomi czuje lub czuła do Ace'a, że zostali parą? Czy pozornie nierozgarnięty osiłek, mógł jej zaofiarować coś więcej, niż tylko imprezy, alkohol i bycie popularnym? Dlaczego szkolny odludek James jest tak pociągający i tajemniczy, a najlepszy przyjaciel Will ciągle zgrywa dla niej muzyczne składanki na różne okazje? 
Dlaczego rodzice Naomi się rozstali i dlaczego nastolatka nie rozmawia z mamą? 
Pytań, wątpliwości i niewiadomych będzie wiele, ale samo ich odkrywanie lub wyjaśnianie to największa przyjemność z czytania tej książki. 
Powieść podzielona jest na trzy części zatytułowane Byłam, Jestem, Będę, co wystarczająco jasno mówi czytelnikowi, czego będą dotyczyły.
Część pt. Byłam skupia się głównie na odkrywaniu powiązań bohaterki z bliskimi jej ludźmi i tu nieocenionym jest Will, który wie na temat Naomi dosłownie wszystko. Część zatytułowana Jestem to nadal odkrywanie przeszłości, ale też mierzenie się z tym co jest teraz, dokonywanie wyborów i podejmowanie nowych wyzwań. Najkrótsza część Będę to już finałowe decyzje Naomi, przemyślane i najdojrzalsze z dotychczasowych.
Odkrywanie tego, jakim się było nie zawsze jest przyjemne, tak samo jak świadomość, że do pewnych uczuć i stanów, powrotu już nie ma. Ktoś, kogo kiedyś bardzo się lubiło, teraz może już w nas takich uczuć nie budzić. Za to ktoś kto w ogóle początkowo był przez nas nie dostrzegany, teraz jawi się nam w zupełnie innym świetle.
Gdyby amnezję potraktować, jak drugą szansę, wtedy do wielu spraw można by podejść z zupełnie innej strony. Naomi taką właśnie szansę dostaje. Czy wykaże zrozumienie dla rodziców? Czy doceni wysiłki przyjaciela? Czy wybierze rzeczy, które lubi i które są dla niej ważne? Okaże się. 
Zapomniałam, że Cię kocham to przyjemna, sympatyczna powieść na wolne popołudnie. Czytać ją mogą nastoletni czytelnicy, ale też ci nieco starsi. Napisana prostym, przystępnym językiem, bawi i wzrusza tym, że relacje międzyludzkie nie zawsze układają się tak sielsko i różowo, jakbyśmy chcieli. To także historia o dojrzewaniu do podjęcia pewnych decyzji, dokonania wyborów, zarówno tych cięższych, jak i tych zupełnie drobnych.
Dobry rozluźniacz. Polecam romantyczkom i lubiącym chwilę refleksji.