środa, 31 sierpnia 2016

D. D. Everest: Archie Greene i sekret czarodzieja

Autor: D. D. Everest
Tytuł: Archie Greene i sekret czarodzieja
Seria: Archie Greene # 1
Stron: 320
Wydawca: Rebis







12-letni Archie Green nie spodziewał się, że te właśnie urodziny będą inne. Gdy nad wyraz uprzejmy pan Horece Catchpole z firmy Folly & Catchpole doręcza mu tajemniczą przesyłkę, Archie dowiaduje się nie tylko o istnieniu krewnych ze strony ojca, ale też o tym, że on sam nie jest zwykłym chłopcem. 

Znamy już takie historie, prawda? Gdy dziecko, które miało się za przeciętne, okazuje się, kimś zupełnie innym, wręcz magicznym, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, chciałoby się powiedzieć gorszy, choć tak naprawdę wiemy, że ciekawszy. 

Akcja powieści D.D. Everest, rozpoczynającą serię o przygodach młodego zaklinacza książek Archiego Greena toczy się w Londynie, w środowisku księgarzy. Księgarnie nie są tutaj sklepami, w których kupuje się książki. Księgarnie są niemal jak sanktuaria. Można w nich kupić książki, ale też oddać te, które noszą znamiona magii, a nawet przejść do miejsc niewidocznych dla oczu zwykłych śmiertelników. 

Gdy Archie przybywa do Londynu i poznaje swoje kuzynostwo, nad magicznym światem księgarzy gromadzą się ciemne chmury. Stara tajemnica oraz złe moce, na długie lata uśpione, zagrażają książkom, zaklinaczowi i jego przyjaciołom. Wraz z kuzynami Bramble i Thistlem, Archie będzie próbował rozwikłać tajemnicę magicznych ksiąg, z których coś wysysa magię, sekretnych pomieszczeń, w których siedzą groźne stworzenia oraz szarady, którą mu przysłano. Czy mu się do uda? 

Pierwsza część przygód zaklinacza książek ma ogromny urok i od razu budzi sympatię czytelnika. Niezwykła atmosfera księgarni oraz mówiących ksiąg oderwać się od lektury. Krótkie rozdziały trzymają w napięciu, a prosta narracja jest błyskotliwa i tryska humorem.

W świecie wykreowanym przez D.D. Everest książki są największym skarbem, źródłem mocy, tej dobrej, błogosławionej, jak i tej ciemnej, czającej się w zakamarkach stronic. Muszę przyznać, że taka wizja bardzo przypadła mi do gustu. Książki mają własne sekretne życie, a z wybrańcami nawet rozmawiają! Jak dla mnie to bardzo wyszukana metafora, skrywająca oczywistą prawdę, o tym, że książki uczą myślenia, poszerzają zasób słownictwa, wpływają na wyobraźnię, budują w głowie bazę motywów, uczą nawiązywania i argumentacji. Cała historia jest jednak tak zbudowana i podana, by była atrakcyjna dla młodego czytelnika, a nieco starszemu dała do myślenia. 

Polecam pierwszą część o przygodach Archiego miłośnikom książek, czytelnikom, którzy dają się porywać zawartym w nich historiom i przeżywają je jeszcze długo, długo na jawie. Piękna i magiczna historia. Polecam.

Dziękuję!

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Becky Albertalli: Simon i inni homo sapiens

Autor: Becky Albertalli
Tytuł: Simon i inni homo sapiens
Stron: 300
Wydawca: Papierowy Księżyc






Życie współczesnego nastolatka nie jest łatwe. 17-letni Simon coś o tym wie. Zewsząd czyhają na człowieka różne pokusy, problemy własne i znajomych przenikają się niczym nitki pajęczej sieci, każdy czegoś chce, rodzice mają własne wymagania, a Facebook i inne portale społecznościowe wcale nie ułatwiają sprawy. A powinny, no bo chyba w końcu po to je stworzono, co?

Simon i inni homo sapiens to debiutancka powieść Becky Albertalli, która z wykształcenia jest psychologiem klinicznym i przez kilka lat prowadziła grupę wsparcia dla nastolatków wykazujących nonkonformizm seksualny. Można zatem powiedzieć, że ta książka jest sumą przemyśleń i doświadczeń autorki. Napisana prostym i przystępnym językiem, bez zbędnych udziwnień daje czytelnikowi wgląd w psychikę dojrzewającego nastolatka, będąc przy tym dobitnym obrazem współczesnych czasów, tego jak wygląda i funkcjonuje rodzina, środowisko szkolne i towarzyskie. 

Główny bohater Simon Spier jest przeciętnym nastolatkiem. Zadeklarowany jako gej, jeszcze nie zdecydował się na ujawnienie swojej orientacji przed rodziną i przyjaciółmi. Czeka na odpowiedni moment i pewnie czekałby tak jeszcze długo, gdyby nie niespodziewany splot okoliczności. Kiedy wymieniane przez Simona maile z tajemniczym Blue zostają przeczytane przez klasowego błazna Martina, ten zaczyna szantażować Simona. Albo ten pomoże mu zdobyć serce pięknej Abby, albo Martin upubliczni maile. Simon, który nie bardzo nadaje się na swata, znajdzie się w trudnej sytuacji. Obserwując swoich przyjaciół dostrzeże, że każdy kocha się w kimś innym, co zaowocuje serią zabawnych, czasem smutnych wydarzeń. A przecież życie nie zatrzymało się nagle w jednym punkcie. Wręcz przeciwnie, biegnie na łeb na szyję do przodu. Wolny czas zabierają próby do szkolnego musicalu, myśli Simona zaprząta tajemniczy Blue, który w swoich wyznaniach staje się coraz śmielszy i koniec końców Simon staje przed trudnym wyborem: czy ujawni się sam na własnych warunkach, czy też zaczeka na rozwój wydarzeń i po prostu popłynie z prądem?  

Książka utrzymana w narracji pierwszoosobowej jest niezwykle zabawna i, choć opowiada o zwykłych, codziennych sprawach, naprawdę wciąga. Spodobali mi się bardzo rodzice Simona oraz jego siostry. W ogóle rodzina Spierów jest dobrym dowodem na to, że nawet w czasach laptopomanii i uzależnienia od Fb rodzina może spędzać czas razem i mieć ze sobą naprawdę dobry kontakt, świadczący o silnej więzi. 
Z niezwykłą swobodą autorka pisze o pragnieniu akceptacji, odnajdywaniu własnej tożsamości oraz pierwszych, często niezbyt miłych doświadczeniach, takich jak alkohol, kłótnie z rodzicami oraz walka o własną niezależność i tożsamość. Przesłanie tej historii jest nad wyraz czytelne. Każdy ma prawo do własnych wyborów i powinien być kochany i akceptowany bez względu na płeć, orientację seksualną i kolor skóry. 

Bardzo miło spędziłam czas przy lekturze powieści B. Albertalli i przyznam, że gdyby autorka napisała kolejną część perypetii Simona i jego przyjaciół, z wielką chęcią bym ją przeczytała. 
Polecam powieść dorastającym młodym ludziom, którzy czasem czują się opuszczeni lub nieco zagubieni, ale też ich rodzicom i opiekunom. Warto przeczytać tę książkę choćby po to, aby zobaczyć co się dzieje w głowie młodego człowieka,  jakimi sprawami się kieruje i co jest dla niego ważne.


Dziękuję!

sobota, 27 sierpnia 2016

Tim Johnston: W dół

Autor: Tim Johnston
Tytuł: W dół (oryg. Zejście)
Stron: 400
Wydawca: Marginesy








Kiedy rodzina Courtlandów wyjeżdża na urlop w Góry Skaliste, nic nie zapowiada tragedii. Odnosząca znaczące sukcesy w bieganiu 18-letnia Caitlin, jak co rano wstaje z łóżka,  zabiera młodszego brata i idzie biegać. Jej organizm aż się do tego rwie, bieganie jest jej życiem.
Kilka godzin później zaskoczeni rodzice odbierają telefon od miejscowego szeryfa z wiadomością, że ich nastoletni syn miał wypadek i w stanie ciężkim trafił do szpitala.  Po Caitlin ślad zaginął, tak jakby jej tam nigdy nie było. 
Od tej pory, przez najbliższe trzy lata, towarzyszymy rodzinie Courtlandów i obserwujemy co dzieje się z nimi po porwaniu. Z czasem pojawiają się też rozdziały dotyczące Caitlin, choć są to informacje bardzo szczątkowe. 

Jeśli potraktujemy tę książkę jak thriller, jak to sugeruje opis z tyłu okładki, to wyrządzimy tej historii krzywdę. Spodziewający się thrillera czytelnik będzie zwyczajnie rozczarowany. Nie ma tutaj ani napięcia typowego dla tego gatunku, ani rozwiązań fabularnych, a już na pewno nie znajdziemy tu pogłębionej analizy postaci. To, co najbardziej ceni się w tym gatunku, to przecież wgląd w motywy porywacza, obserwowanie jego pokręconej logiki, jego relacje z ofiarą. Tak samo nie dowiemy się, o czym myśli Caitlin, jak wyglądały jej pierwsze dni i miesiące po porwaniu. To wszystko otacza kurtyna niewiadomego, co tylko dodatkowo potęguje realizm całej historii. 

Jak dla mnie, thrillera mamy tutaj tylko drobne elementy, natomiast lwia część fabuły, to dramat. Dramat rozpadającej się rodziny, która staje w obliczu bezradności, bo nie ma już niczego co mogłaby zrobić, aby choć trochę przybliżyć się do odnalezienia córki, która już być może nie żyje. Uderza marazm, jaki szybko ogarnia otoczenie, gdy tylko opadną pierwsze emocje. Początkowo porwaniem żyją wszyscy. Sprawa nie schodzi z pierwszych stron gazet, trąbi się o tym w telewizji i radio, wszędzie widać plakaty ze zdjęciem zaginionej, panuje ogromne poruszenie. Przychodzi jednak w końcu taki moment, gdy sprawa po prostu staje w martwym punkcie, a jedyni ludzie, którzy wciąż szukają, myślą, mają nadzieję, to członkowie rodziny. Dla pozostałych porwana staje się już tylko "tą dziewczyną, co to porwano rok, dwa lata, trzy lata temu".  Czas biegnie, otoczenie pogrąża się w obojętności zapomnienia. Każdy z członków rodziny Cortlandów na swój sposób radzi sobie z zaistniałą sytuacją. 
Grant pozostał na miejscu, jako ten, który ma doglądać dogorywających poszukiwań. Stopniowo zaczyna być traktowany jak dziwak. Angela wróciła do domu i ewidentnie z niczym sobie nie radzi. Matka pamięta najdłużej i patrząc na bohaterkę, jestem w stanie się z tym zgodzić. Nie pomaga jej ani powrót do pracy, ani azyl domowego zacisza, bo nic już nie jest takie, jak przed zaginięciem córki. Syn, jedyny świadek porwania, bo bolesnym wejściu w dorosłość, nie umie sobie znaleźć miejsca. Pakuje się w kłopoty, balansuje na granicy prawa, bywa w miejscach, które mogłyby go naprowadzić na jakiś ślad tamtego człowieka. 

Istnieją przypadki, gdy po latach odnajduje się już tylko szczątki ofiary, bywa, że turyści przypadkowo odnajdują ciało takiej osoby. W większości takich sytuacji, do odnalezienia porwanej nigdy nie dochodzi. Porywacz, który opanował tę sztukę do perfekcji, zbyt dobrze się maskuje swoją przeciętnością, zwykłością, które sprawiają, że jest poza podejrzeniem. Jak będzie w przypadku porwania córki Courtlandów? Najlepiej przekonać się samemu, choć przypominam: trzeba się przygotować na wolne tempo opowiadania, ponury klimat i dość długie przestoje związane z prezentowaniem sytuacji, pozornie bez związku z wątkiem głównym. Wszystko to jednak wynagradza dobrze skonstruowane zakończenie, które dosłownie wbija czytelnika w fotel. 
Dlatego, jeśli sięgniecie po powieść Johnstona, to z nastawieniem na dramat, a wtedy będziecie zadowoleni z lektury.

Dziękuję!

czwartek, 25 sierpnia 2016

Anna Lange: Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu

Autor: Anna Lange
Tytuł: Clovis Lafay. Magiczne akta Scotland Yardu
Stron: 448
Wydawca: SQN






Mglista Anglia, roku 1873. Wszędzie panuje wiktoriański szyk i blichtr, kobiety stopniowo się emancypują, mężczyźni mają nadzieję, że to tylko moda i że minie, a dookoła panoszy się magia w przeróżnej postaci. Najczęściej są to duchy, które się błąkają i które trzeba wyegzorcyzmować, albo czary, które ktoś na kogoś rzucił, ale bywa na przykład, że z duszy przedwcześnie zmarłego noworodka powstał ghul i wtedy problem jest większy. 

Przez takiego właśnie cmentarnego ghula splatają się losy trójki bohaterów, którzy uwikłają się w całkiem niezłą intrygę. 
John Dobson to były żołnierz, obecnie nadinspektor świeżo utworzonego wydziału do spraw magii i egzorcyzmów. Ponieważ wydział jest nowy, boryka się z takimi problemami jak brak wykwalifikowanych ludzi, a przede wszystkim środków finansowych. Jednak sprawy z pracą, to nie jedyne problemy Dobsona. Pod jego opiekę trafia młodsza siostra Alicja, która powinna już szukać męża, ale zamiast tego woli się uczyć magii, w końcu wykazuje spory i dość obiecujący potencjał w tej dziedzinie. Tytułowy Clovis LaFay to dawny znajomy Dobsona ze szkoły i członek rodziny o wątpliwej reputacji. O jego nieżyjącym ojcu mówi się, że był czarnym magiem, zaś starszy brat i bratanek wcale nie wyglądają na milszych. 

Właściwa fabuła rozpoczyna się w momencie, gdy Dobson proponuje Clovisowi pracę w charakterze egzorcysty konsultanta. Clovis oczywiście się zgadza i choć nic początkowo na to nie wskazuje, współpraca okaże się równie owocna, co niebezpieczna, gdyż wspólne działania bohaterów nadepną na odcisk zabójcy młodych dziewcząt, człowieka zdeprawowanego i nieobliczalnego. 

Magiczne akta Scotland Yardu to debiut literacki pisarki posługującej się pseudonimem Anna Lange. Od razu trzeba powiedzieć, że jest to debiut bardzo udany. 
Przede wszystkim autorce udało się znakomicie oddać klimat epoki, ale też całej opowieści. To era wiktoriańska, więc nie można zapomnieć o takich sprawach, jak co wypada, a co nie, jak długo powinna trwać wizyta i czy kobieta może spożyć posiłek z mężczyzną w tym samym pomieszczeniu bez przyzwoitki. Postronnego czytelnika mogą te sprawy bawić, ale raz, że faktycznie oddają rzeczywistość, a dwa, że idealnie oddają klimat tamtych czasów. Przecież XIX wiek to epoka konwenansów społecznych stopniowo dopiero przełamywanych zbliżającym się końcem stulecia. 

Nie da się nie lubić głównych bohaterów. Prawy i uczciwy John Dobson od razu budzi szacunek i naprawdę chciałoby się mieć takiego starszego brata. Zaś Clovis jest po prostu obłędny; niewinny w swoim pochodzeniu (a mógłby być przecież zepsuty do cna, biorąc pod uwagę geny), niby obyty towarzysko, a tak rozczulający w swoim  roztrzepaniu. Od razu ma się ochotę przygarnąć pod swój dach, usadowić w fotelu i częstować herbatką. Alicja posiadająca znamiona kobiety emancypującej się może być dla Clovisa idealną partnerką, tylko czy tych dwoje dojdzie do porozumienia? 

Swoisty czar maja też, pojawiające się co jakiś czas retrospekcje, z których dowiadujemy się o sprawach, które w pozostałych rozdziałach są tylko wspomnieniem. Dzięki temu otrzymujemy nie tylko pełniejszy obraz całej sytuacji, ale też lepiej poznajemy bohaterów, zwłaszcza Clovisa i Dobsona oraz początki ich przyjaźni. 

Swojski i przyjazny klimat opowieści sprawiają, że czyta się tak, jakby człowiek siedział na przyjemnym, obfitującym w pyszne przekąski podwieczorku. A co najważniejsze, można jeść całymi garściami bez obawy, że człowiek przytyje! A na deser mamy mówiące ludzkim głosem czaszki, zdezorientowane duchy zmarłych, Zaklęcia Paraliżu i Uśpienia i wiele, wiele innych. 

Magiczne akta Scotland Yardu to wciągająca lektura, którą aż żal kończyć, czasy wiktoriańskie wszak budzą ogromny sentyment. Polecam miłośnikom tej epoki, hobbystom zainteresowanym magią, wynalazkami i egzorcyzmowaniem ghuli. Zabawna, przyjemna w odbiorze lektura; czyta się ją z uśmiechem na twarzy.
Dziękuję!

wtorek, 23 sierpnia 2016

Sarah Waters: Ktoś we mnie

Autor: Sarah Waters
Tytuł: Ktoś we mnie
Stron: 600
Wydawca: Prószyński i S-ka







Po raz kolejny Sarah Waters zabrała mnie w podróż do Anglii początków XX wieku. Wróciłam z niej trochę zasmucona, z głową pełną wątpliwości i domysłów. 
Rodzinna, wiekowa rezydencja rodziny Ayresów jest cieniem dawnej siebie. Niegdyś pełna życia, licznej służby, urządzona z niesamowitym przepychem, była doskonała i całą sobą aż krzyczała o świetności epoki i zamieszkującego ją rodu. Dziś,  opuszczona i zaniedbana, chyli się ku upadkowi; wionie chłodem i wilgocią nieogrzewanych pomieszczeń, pustką pozamykanych pokoi, ciszą spowodowaną brakiem służby i smutkiem ostatnich swoich mieszkańców, którzy nie chcą/nie umieją dopasować się do nowych postfeudalnych czasów. 

Do tego właśnie domu, wezwany do chorej służącej, trafia doktor Faraday, czterdziestolatek, wywodzący się z biedy, człowiek nieżonaty, który nie dorobił się majątku, gdyż jak na tamte czasy, jak na lekarza przystało, moim zdaniem miał za dobre serce. Ta właśnie wizyta zapoczątkuje znajomość doktora z ostatnimi żyjącymi Ayresami: zdziwaczałą panią Ayres i jej dziećmi: byłym pilotem wojskowym Roderickiem i ekscentryczną, niezamężną córką Caroline. Pomimo oczywistego ubóstwa i wiszącej nad farmą groźby bankructwa, Ayresowie starają się z godnością żyć i mieszkać w Hundreds Hall. Doktor interesuje się stanem zdrowia rodziny i wkrótce staje się ich naczelnym lekarzem i przyjacielem. Nie bierze pod uwagę krążących o rodzinie plotek. 

Z czasem jednak w rezydencji zaczynają się dziać rzeczy, które trudno wyjaśnić logiką i które zaczynają jeżyć włos na głowie. Początkowo wszyscy składają to na karby choroby Rodericka, jednak stopniowo staje się jasne, że nie wszystko to może być sprawką tego młodego człowieka. Sceptyczny, bo przecież jest człowiekiem nauki, doktor Faraday, stara się wszystko wyjaśnić rozumowo, przyczyn upatrując w chorobowych stanach umysłu członków rodziny, jednak po pewnym czasie sam już nie jest pewien, co uznać za pewnik i fakt, a co za wynurzenia zagubionego umysłu. 

Sarah Waters mistrzowsko i z klimatem przedstawiła upadek dawnej świetności rodu. Wyniszczony dom, o który nie ma kto zadbać, bo już nie ma na to środków. Bankrutująca farma, na której nie ma kto pracować i która nie przynosi żadnego dochodu. Ogromny areał, który trzeba sprzedać i pogodzić się z jego rozparcelowaniem. I rodzina, która co prawda nie jest niczemu winna, a znajduje się w sytuacji bez wyjścia: starzejąca się matka, coraz bardziej żyjąca przeszłością, znerwicowany syn, z traumą pourazową z wojny i nieco zdziwaczała córka, już przez wszystkich uznana za starą pannę. Faraday stara się im pomóc, służy radą, wsparciem i pomocą, jednocześnie zakochując się w Caroline. Czy kobieta odwzajemni jego uczucia? 

Ciekawym zabiegiem było uczynienie głównym bohaterem mężczyzny i oddanie mu roli narratora. Dotychczas w przeczytanych przeze mnie powieściach S. Waters były to kobiety i przyznam, że naprawdę była to miła odmiana. 
Napięcie w powieści budowane jest stopniowo i bez pośpiechu, autorka miała naprawdę dużo pomysłów, dzięki czemu dom i jego zakamarki przypominały mi gotycką budowlę. Drzwi, które nie chcą się otworzyć, choć klamka działa, dzwonki, które same natrętnie dzwonią, szepty, które rozbrzmiewają w ścianach, zimne powiewy, napisy na ścianach. To wszystko zdrowego człowieka doprowadziłoby do nerwicy, a co dopiero kogoś, kto jest bardziej podatny, bo wiele już przeżył. Stopniowo robi się coraz bardziej groźnie i czytelnik sam już nie wie, czy faktycznie coś złego zalęgło się w murach domu, czy to klątwa zaciążyła nad Ayresami, czy ktoś umyślnie robi te wszystkie rzeczy. 

Dużym zaskoczeniem było dla mnie zakończenie i choć nie jestem na sto procent pewna, obstawiałabym jednak czynnik ludzki w tym wszystkim. 
Tak czy siak, jestem bardzo zadowolona z lektury. Przyjemnie było dać się porwać gotyckim klimatom i pozwolić sobie na chwilę refleksji nad ideałami, które odeszły, bo zmieniła się epoka. Sarah Waters jak zwykle stanęła na wysokości zadania. Polecam powieść miłośnikom pisarki oraz cierpliwym czytelnikom, dla których niejednoznaczność fabuły, jest powodem do długich rozmyślań.

 Dziękuję!

niedziela, 21 sierpnia 2016

Czas na safari czyli Madagaskar odsłona druga

Tytuł: Madagaskar 2
Reżyseria: Eric Darnell, Tom McGrath
Scenariusz: Tom McGrath, Eric Darnell, Etan Cohen
Czas trwania: 89 min.
Wytwórnia: Dream Works







Wesołe stadko z Aleksem na czele, po wyremontowaniu starego samolotu, postanawia wrócić do Nowego Jorku. Niniejszą eskapadę chcą potraktować jako bonusowe wakacje. Teraz już naprawdę bardzo chcą wrócić do swojego życia w zoo. Do samolotu wsiadają również Pingwiny pod wodzą Skippera, dwa cyniczne szympansy oraz król Julian z Morrisem. Lemurzy władca uznał, że czas na podbój świata. 
Na skutek awarii nasi bohaterowie lądują w rezerwacie (daleko nie ulecieli), gdzie będą musieli się zmierzyć z nowymi wyzwaniami. Wyjdzie także na jaw kilka starych sekretów. Tak w skrócie prezentuje się fabuła drugiej części animacji Madagaskar. 

Tym razem akcję umiejscowiono w Afryce, gdzie ku zdziwieniu naszych bohaterów, żyje cała masa zebr, lwów, hipopotamów, żyraf i innych. Jest tu tego całe zatrzęsienie, więc trudno tu o indywidualność. 
Przyznam, że byłam nastawiona nieco sceptycznie do kontynuacji, ale okazało się, że naprawdę niepotrzebnie. Druga część jest równie zabawna, jak pierwsza, a może nawet bardziej. 
Lwi celebryta Alex sięgnie do swoich korzeni i będzie musiał przejść rytuał, co zaowocuje przewrotem, a potem jeszcze jednym. 
Zebra Marty zacznie się zastanawiać, czy w stadzie tylu zebr wyróżnia się czymś jeszcze oprócz blizny na pośladku po ugryzieniu kumpla lwa? Jego przyjaźń z Alexem będzie musiała przejść kolejną próbę. 
Hipopotamica Gloria postanowi zacząć randkować. Czy atrakcyjny Moto Moto będzie tym jedynym? 
Tymczasem rozczulający i rozbrajający swoją hipochondrią żyrafa Melman wejdzie w zupełnie nową rolę, a także przyzna się do czegoś bardzo ważnego. 

Swoje trzy grosze dorzucą do wszystkiego Pingwiny, a także Julian. Znalazło się też miejsce dla szalonej babuni, która jest nie do pobicia, jeśli idzie o stawianie lwów do pionu. 
Druga część serii jest zabawna, obfituje w znane nam, kultowe już dziś teksty, zaskakuje rozwiązaniami, ma także ważne przesłanie. Okazuje się, że w tak trudnym do życia miejscu największym skarbem jest...woda. Bo woda to życie. 
Oczywiście, gdy już ma się wodę, warto zatroszczyć się o rodzinę i przyjaciół, którzy niekoniecznie muszą być połączeni z nami więzami krwi, czy być tego samego gatunku. 

Podczas oglądania drugiej części nie można się nudzić, aż do ciekawie skonstruowanego finału, a przecież to jeszcze nie koniec perypetii szalonej czwórki z zoo z Central Parku. 
Dlatego jeśli ktoś jeszcze nie widział, w co wątpię, bo w sumie to już niemal klasyk, to zachęcam do obejrzenia. I to jak najszybciej. 
Jak to powiedział król Julian: Szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu. 
Polecam. Fajna zabawa i miłe, przyjemne odmóżdżenie.

piątek, 19 sierpnia 2016

Eve Chase: Tajemnica Black Rabbit Hall

Autor: Eve Chase
Tytuł: Tajemnica Black Rabbit Hall
Stron: 430
Wydawca: Świat Książki







Uwielbiam historie o starych domach i rodzinnych tajemnicach z posmakiem gotyckiego klimatu. Myślę sobie, że gdyby stare mury mogły mówić, opowiedziałby to i owo, ale że nie mogą, no cóż. W tym  miejscu musi wkroczyć pisarska wena, która odda głos nielicznym żyjącym świadkom, starym listom i dokumentom.

O czym cicho szepcą mury Black Rabbit Hall? Czy też może raczej Pencraw Hall? Kim były dzieci, których imiona wyryto na starym drzewie? Dlaczego ten wielki, stary dom, kiedyś tak piękny i pełen życia, dziś sprawia wrażenie przeklętego?

Kornwalia, koniec lat 60 XX wieku. Sielankowe życie rodziny Altonów przerywa nagła, tragiczna śmierć Nancy Alton, ukochanej żony i matki czwórki dorastających dzieci. Oczami najstarszej córki Nancy, Amber śledzić będziemy stopniowy rozpad rodziny, która pozbawiona opieki i czujnej ręki matki, zaczyna dryfować, niczym dziurawa łódź. Ojciec rodziny Hugo, pogrążony w żałobie, nie potrafi się zająć dziećmi. Dorastający syn Toby, nie radzi sobie z wybuchami agresji i z fanatyzmem apokaliptycznego proroka oczekuje katastrofy. Małoletni Kitty i Barney wciąż potrzebują dużo uwagi i czułości, którą w tej chwili daje im tylko gosposia Peggy. Głębokie rany może z czasem by się zagoiły, gdyby nie decyzja ojca rodziny o powtórnym ożenku. I tak, gdy w życie rodziny wkracza Caroline, zła macocha niczym w bajce dla dorosłych, Altonowie tracą te nieliczne szanse na powrót do normalności. 

30 lat później, poszukująca lokalu na wesele Lorna, przypadkiem trafia na ogłoszenie, w którym oferuje się salę balową Pencraw Hall. Zafascynowana domem i miejscem, które wydają się jej znajome i niewytłumaczalnie bliskie, Lorna udaje się w podróż do Kornwalii, by odkryć nie tylko tajemnicę domu, ale też i sekret własnego pochodzenia. 

Debiutancką powieść Eve Chase czyta się z zapartym tchem i doprawdy trudno się od niej oderwać. Niesamowita atmosfera tamtego roku w Black Rabbit Hall, dotkliwość straty, która u każdego objawia się inaczej, czar pierwszej, młodzieńczej miłości z zakazanym posmakiem oraz kłamstwo, które położyło się cieniem na życiu całej rodziny na długie lata. Wszystko to sprawia, że powieść zyskuje nieco mroczny, gotycki klimat, którego dopełnia osoba stojącej na progu śmierci Caroline Alton. Z wielką przyjemnością gubiłam się w domysłach i tak jak Toby niecierpliwie oczekiwałam zapowiadanej katastrofy. 

Tajemnica Black Rabbit Hall to wciągająca i pełna magnetyzmu historia, która mimo swojej mroczności ma wiele jasnych punktów, takich jak osoba Nancy, miłość Amber i Luciana, czy postać wspaniałego, kochającego Jona. To właśnie dzięki temu połączeniu powieść staje się taka niezwykła. Jestem doprawdy zauroczona i wzruszona. 
Polecam historię Black Rabbit Hall wielbicielom prozy Kate Morton i Sarah Waters. Pozycja godna uwagi.


Dziękuję!

środa, 17 sierpnia 2016

Jessica Sorensen: Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha

Autor: Jessica Sorensen
Tytuł: Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha.
Stron: 304
Wydawca: Zysk i S-ka







Powieściami o Callie i Kaydenie Jessica Sorensen nie tylko mocno zaostrzyła apetyty czytelnikom, ale też sobie postawiła dość wysoką poprzeczkę. Historia o dwójce skrzywdzonych przez ludzi i los nastolatków, dla których jedynym ratunkiem jest właśnie ta druga osoba, chwyciła ze serce wielu czytelników. Obie części pochłonęłam w dwa popołudnia i naprawdę, naprawdę długo nie mogłam o nich zapomnieć. To właśnie Coincidence zachęciło mnie do sięgnięcia po książkę, o której chcę napisać dziś kilka słów. 

Ella i Micha razem dorastali, a ponieważ wychowali się w małej, zapyziałej i zapomnianej przez ludzi i Boga mieścinie, byli dla siebie jedynym, solidnym oparciem. Zanim jednak długoletnia przyjaźń zdążyła przerodzić się w miłość, w dramatycznych okolicznościach umarła matka Elli, co skłoniło dziewczynę do porzucenia domu i bliskich i wyjazdu na drugi koniec kraju. Ella robi to bardzo niechętnie, ale nie ma innego wyjścia. 

Po skończeniu lektury lubię czasem zajrzeć na LC, zwłaszcza w przypadkach, gdy nie jestem pewna, co mam o danej książce myśleć. Fakt, niby o gustach się nie dyskutuje, ale wiadomo, że nietrudno znaleźć maniaka książkowego podobnego do siebie. 
Po co tym razem tam zajrzałam? Bo niby mi się książka podobała, ale coś mi w całej tej historii nie grało. Poczytałam opinie innych czytelników i już wiem, w czym rzecz. Odczucia mam dokładnie takie same, jak moi czytelniczy pobratymcy z LC.
W książkach o Callie i Kaydenie autorka drobiazgowo i skrupulatnie opisała nie tylko wychodzenie bohaterów z traumy, ale przede wszystkim dobitnie zarysowała wszystkie okoliczności jej towarzyszące. To dzięki temu historia była tak prawdziwa i tak mocno przemawiała do wyobraźni. 
Tymczasem problem zawarty w Nie pozwól mi odejść został zarysowany i potraktowany gorzej niż po macoszemu. Pomysł był świetny, ale z jego wykonaniem już gorzej. 

Choroba dwubiegunowa to przypadłość, która zbiera coraz większe żniwo, zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn, ludzi zwykłych czy też bardzo sławnych. Ponieważ wiadomo o niej jeszcze stosunkowo niewiele, a leczenie nie należy do łatwych, temat ten można określić mianem rzeki. Rodzina Elli staje w obliczu tej choroby, a ponieważ ważnym czynnikiem jest podłoże genetyczne, bohaterka obawia się, że ona także może być tą chorobą obciążona. Obserwując jej zachowanie, czy słuchając o minionych wyczynach, wydaje się, że jej obawy są całkiem słuszne. Straszne jest to, że dziewczyna nie ma wsparcia ani w ojcu alkoholiku,  ani w bracie, który po prostu się zwinął i ma wszystko gdzieś. 
Jest jeszcze Micha. Pozornie fajny, choć nieco zwichrowany chłopak. Nie widzę go jednak w roli wsparcia dla Elli, skoro stale myśli tylko o tym, jak zaciągnąć przyjaciółkę do łóżka, przy tym wierząc, że jednym wyznaniem miłości rozwiąże wszystkie jej problemy. 

Gdyby autorka bardziej skupiła się na problemie choroby i zagrożenia nią, mogłaby z tego wyjść naprawdę dobra historia. Kiedy jednak problemy psychiczne spycha się na dalszy plan, a wątkiem głównym stają się pożądliwe słowa, czyny i gesty bohaterów, to wychodzi z tego zwykły tani romans, z nieustannie wzdychającymi bohaterami. To właśnie dlatego historia Elli i Michy nie robi takiego wrażenia, jak jej wielka poprzedniczka. Czyta się owszem całkiem przyjemnie, momentami bywa nawet zabawnie, ale na tym koniec. Brakuje tu głębi i doprawdy trudno dociekać dlaczego tak się stało.  

Po genialnej i wzruszająco-wstrząsającej historii Callie i Kaydena oczekuje się takich samych, jeśli nie równie dobrych historii.  Absolutnie nie zniechęca mnie to do sięgnięcia po inne książki tej autorki, gdy tylko się pojawią, jednak trochę mi żal potencjału, jaki kryła w sobie ta powieść. 
Dlatego, jeśli ktoś tak jak ja pokochał początek serii Coincidence, niech nie nastawia się tym razem na zbyt wiele. Ten sam poziom to to nie jest. 

O wiele lepsze tej autorki: 

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Jenny Rogneby: Leona. Kości zostały rzucone

Autor: Jenny Rogneby
Tytuł: Leona. Kości zostały rzucone
Seria: Leona, #1
Stron: 400
Wydawca: Marginesy







Już w trakcie lektury, gdzieś tak po jednej trzeciej książki, zdałam sobie sprawę, że napisanie recenzji tej powieści nie będzie łatwe. Dlaczego? 
Ponieważ napisanie choćby o jedno słowo za dużo, grozi zdradzeniem potencjalnemu czytelnikowi zbyt wielu szczegółów. A lektura tej książki ma właśnie polegać na samodzielnym odkrywaniu sekretów głównej bohaterki. Po raz pierwszy cieszę się, że opis wydawcy był tak skąpy.

Powieść Leona. Kości zostały rzucone to literacki debiut Jenny Rogneby, otwierający jednocześnie trylogię o tej bohaterce. Autorka dała swojej bohaterce trochę z siebie samej, ponieważ z wykształcenia jest kryminologiem i przez pewien czas, tak jak Leona, pracowała jako śledcza w Sztokholmie. Mam nadzieję, że tylko to, gdyż pozostałe cechy Leony już tak pozytywne nie są. 

Współczesny Sztokholm. Opinią publiczną i policją wstrząsa brawurowo dokonany napad na bank. Mała, zakrwawiona dziewczynka wchodzi w biały dzień do banku, a następnie puszcza taśmę z instrukcją. Po chwili wychodzi z banku z kilkoma milionami koron i, dosłownie, zapada się pod ziemię. Policja przydzielona do tej sprawy nie ma żadnych poszlak, ani świadków, toteż można by myśleć, że prowadząca śledztwo Leona Lindberg, sprawę położy. Ale nie. Wieloletnie doświadczenie i predyspozycje powinny jej w tym pomóc. 
I to niestety tak naprawdę wszystko co mogę powiedzieć na temat fabuły powieści. 

Za to z taką bohaterką z literaturze jeszcze się nie spotkałam. Jednocześnie będąc po lekturze, zastanawiam się, co ona jeszcze nawyczynia w dwóch kolejnych tomach. 
Leona to specyficzny typ. Prywatnie żona i matka dwójki małych dzieci. Kiedy jednak przyjrzeć się jej rodzinnemu życiu, nietrudno na nim dostrzec pewną rysę, zwłaszcza w kontaktach kobiety z rodzicami i braćmi. Być może skąpo ujawniane szczegóły z jej dzieciństwa choć trochę przyczynią się do wyjaśnienia jej chłodu emocjonalnego i braku zaangażowania. 
Ale nawet to nie jest całą Leoną. Bo Leona ma mnóstwo sekretów i planów, które mogłyby nie tylko narazić na szwank jej reputację czy życie zawodowe oraz rodzinne. Leona po prostu jest inna niż wszystkie bohaterki, jakie do tej pory znałam.

Dzięki takiej konstrukcji bohaterki powieść czyta się po pierwsze z dużym zaskoczeniem, które wcale nie maleje z rozdziału na rozdział a wręcz przeciwnie. Czytając, zastanawiałam się, co też jeszcze Leona wymyśli i w jakie kłopoty wpadnie. Ta historia to istna ruletka. Kiedy już wydaje się, że wiemy wszystko, nagle dochodzi do czegoś takiego, że aż się człowiekowi oczy otwierają ze zdziwienia. 
Zakończenie powieści jest otwarte, w końcu przed nami jeszcze dwa tomy i muszę przyznać, że czekam na nie bardzo niecierpliwie. Nie to, żebym kibicowała Leonie, w końcu to bohaterka negatywna, jednak bardzo chcę się dowiedzieć, jakie będą jej dalsze losy i finał tej powieści. Mam jednocześnie nadzieję, że autorka nie spuści z tonu i zachowa klimat oraz tempo akcji obfitujące w liczne zaskoczenia i zwroty. 

Polecam pierwszą część trylogii o Leonie Lindberg miłośnikom misternie zbudowanych historii kryminalnych, w których moralność bohaterów stoi pod poważnym znakiem zapytania.

Dziękuję!

niedziela, 14 sierpnia 2016

Zielony, opryskliwy i ... jak cebula czyli Shrek

Tytuł: Shrek
Reżyseria: Andrew Adamson, Vixky Jenson
Scenariusz: Joe Stillman, Roger S.H. Schulman, Ted Elliott, Terry Rossio
Czas trwania: 90 min.
Wytwórnia: Dream Works





Kiedy wiosną 2001 roku na ekranach kin pojawił się Shrek, był to początek końca tradycyjnego postrzegania bajek.  Od tej pory każda historia mogła się co prawda zakończyć happy endem, ale przewrotnym, kpiarskim i puszczającym oczko do widza. 
Tego roku filmowy Shrek obchodzi swoje 15 urodziny. Kto by pomyślał, że historia zielonego ogra i jego przyjaciół nie tylko doczeka się czterech części, ale też stanie się filmem kultowym, kochanym przez widzów na całym świecie. 

Akcja filmu dzieje się w baśniowym świecie. To tyle, jeśli idzie o tradycję. Cała reszta to już novum. Główny bohater jest ogrem; jest zielony, gburowaty i lubi mieszkać na swoim bagnie. Sam. Wszystko jednak się zmienia, gdy lord Farquaad zaczyna ścigać przeróżne baśniowe stworzenia, a ze zdobytego mówiącego zwierciadła dowiaduje się, że gdyby się ożenił z królewną, zostałby królem. Wybór pada na zamkniętą w wieży, strzeżonej przez smoka, królewnę Fionę.  
Kiedy na bagnie Shreka zaczyna się robić tłoczno, poirytowany ogr idzie z lordem na układ. Dostarczy mu uratowaną z wieży królewnę, a w zamian chce bagno tylko dla siebie. W drogę wyrusza z poznanym wcześniej gadatliwym i irytującym Osłem, który nie chce się odczepić. 
Tak zaczyna się podróż, podczas której mamy okazję obserwować, jak twórcy filmu zagrali na nosie tradycyjnym bajkom. I co tu dużo mówić udało im się to koncertowo! 

Po raz pierwszy obejrzałam Shreka na studiach, na komputerze u koleżanki i do dziś część pierwsza z tamtym seansem mi się kojarzy. Tak sobie myślę, że dziś widzów Shreka można z grubsza podzielić na dwie grupy. 
Pierwsza, wiekowo bliższa mnie, traktuje film nie tylko jak świetną komedię pełną dowcipów, aluzji i nawiązań, ale też coś co na stałe wrosło do kultury popularnej. Pamiętam dobrze, jak zachwyciła nas Fiona walcząca z Robin Hoodem i ta sekwencja, gdy bohaterka przez ułamek sekundy wisi w powietrzu, zanim odda kluczowy cios; fani Matrixa i Neo dobrze wiedzą, o czym mówię. Oczarował nas gadatliwy Osioł, który flirtował ze Smoczycą, rozczulił torturowany Ciastek, śmieszył lord Farquaad, niewątpliwie mający jakiś kompleks. Oglądanie Shreka i wyłapywanie wszystkich aluzji i nawiązań było dla nas jak dobre ćwiczenie, jak swoista gra. 
Druga grupa to pokolenie, które dorastało wraz z pojawianiem się kolejnych części Shreka, ale nie znało tego, co było przed nim. Dla tego pokolenia Shrek jest po prostu bajką, obfitującą w ciekawe stworzenia, ociekającą dowcipami fizjologicznymi i ... to chyba wszystko. 

Kiedy ostatnio powiedziałam moim uczniom, że Shrek jest ich rówieśnikiem prawie nie chcieli wierzyć. Zresztą, czy w epoce, gdy tego typu animacji mamy istny zalew, Shrek może być konkurencyjny? Myślę, że tak, bo po pierwsze przetarł szlaki, po drugie naprawdę moim zdaniem jest już klasyką, a klasykę warto znać. I nie mam tu na myśli samej tylko fabuły. Kultowe stały się kwestie z filmu.  Skopać schodom poręcz, teoria o tym, że ogry są jak cebula, czy też informacja, że Żwirek kręci z Muchomorkiem. To było takie odkrywcze, zabawne, świeże.

Nie można nie wspomnieć o genialnym polskim dubbingu. Osioł już zawsze będzie dla mnie mówił głosem Jerzego Stuhra, a Shrek kpiącym tonem Zbigniewa Zamachowskiego.

Oprócz tego, pomijając niekiedy głupawy klimat, film jest naprawdę mądry. Przyjaciele wspierają i wybaczają, mówi wkurzony Osioł do Shreka i ma rację. Przyjaciele, jakby pozornie wydawali się niedobrani, pójdą za nami wszędzie, nie opuszczą w potrzebie, gdy trzeba powiedzą przykrą prawdę, a potem pomogą ocalić księżniczkę i zawalczyć o szczęśliwe zakończenie. Najwspanialsze jednak jest to, że piękno nie musi być takie wyraziście piękne i na wierzchu. Bardzo często, to co piękne jest ukryte i niedostrzegalne na pierwszy rzut oka. Piękno nie musi być klasyczne i mieć idealnych wymiarów Kopciuszka czy Śnieżki. Może mieć okrągłą, zieloną buzię, miły uśmiech i głos oraz dobre, uczciwe spojrzenie Fiony. Bo to co obdarzamy uczuciem, staje się piękne. I to jest właśnie główne przesłanie tego filmu.

piątek, 12 sierpnia 2016

Rhys Bowen: Śmierć detektywa

Autor: Rhys Bowen
Tytuł: Śmierć detektywa
Seria: Molly Murphy #2
Stron: 392
Wydawca: Noir sur Blanc






Po trudnych i zawiłych początkach na nowym kontynencie, Molly Murphy stara się wyjść na prostą.  Nie zarzuciła planów pozostania prywatnym detektywem, choć wszyscy wokoło tłumaczą jej, że nie jest to praca dla kobiety. Molly jednak nie rezygnuje, dodatkowo uskrzydlona wsparciem ukochanego Daniela, z którym po cichu wiąże spore plany. Dlatego, gdy spotyka detektywa z prawdziwego zdarzenia Paddy'ego Rileya, postanawia  za wszelką cenę nauczyć się od niego fachu. Co z tego wyniknie?

Druga część cyklu o przygodach rudowłosej Irlandki, która przypadkiem znalazła się na statku płynącym do Ameryki, zaczyna się dość sielsko. Od wydarzeń z poprzedniego tomu minęło kilka miesięcy, Molly spotyka się z Danielem, a do szczęścia brakuje jej tylko spełniania się w wymarzonym zawodzie. Tajników pracy detektywa i skutecznych metod ma nadzieję nauczyć się od Paddy'ego, który jednak nie dość, że nie przepada za kobietami, to jeszcze nie chce wtajemniczać Molly w szczegóły spraw. Kiedy jednak dochodzi do zabójstwa, a nowojorska policja, zdaniem Molly, nie przykłada się do śledztwa, naszej bohaterce nie pozostaje nic innego, jak wziąć sprawy w swoje ręce. 

Jak już pisałam w recenzji części pierwszej, powieści Rhys Bowen to kryminały starej daty, w związku z tym, nie ma w nich takiego napięcia i suspensu, do jakiego przyzwyczaiły nas współczesne obrazy z tego gatunku. Molly nie ma doświadczenia w prowadzeniu śledztwa, wiele założeń opiera na swoich domysłach, a jak sama mówi, wyobraźnię ma bujną. Środki ma ograniczone, bo raz, że nie zna miasta, ani panujących w nim powiązań, a dwa (może się to wydawać niewiarygodne) naprawdę w tamtych czasach nikt nie traktował serio kobiety chodzącej samopas po mieście i zadającej dziwne pytania. Autorka konsekwentnie trzyma się tej drogi, co rusz pakując Molly w kłopoty z tego tytułu lub serwując jej kpiny i wyśmiewanie. 

Prowadzenie śledztwa polega tutaj głównie na chodzeniu po mieście i rozmowach z ludźmi, a to, jak wiadomo bywa bardzo żmudne. Jest jednak duży plus. Wędrując po mieście razem z Molly poznajemy lepiej nie tylko samo miasto, które rozkwita na naszych oczach, oferując szereg rozrywek dla ducha i dla ciała. W drugiej części oczami głównej bohaterki przyjrzymy się dokładniej środowisku bohemy artystycznej, kształtującej się na Broadwayu oraz grupie anarchistów rosnących w siłę i wcale nie mających pokojowych zamiarów. Otwarty umysł Molly i serce na dłoni pozwolą jej poznać nowych przyjaciół, którzy zagoszczą w fabule powieści na stałe. Mowa tutaj o dwóch artystkach Sid i Gus oraz znanym dramaturgu Ryanie, który swoim brakiem krytycyzmu wprowadza akcenty komediowe do powieści. 

Jednak największym i najmilszym zaskoczeniem był dla mnie duży akcent polski związany bezpośrednio z zamachem na prezydenta Williama McKinleya 14 września 1901 roku. Szczegółów nie zdradzę, powiem tylko, że ta historia nie była mi w ogóle znana i być może dlatego tak mnie zaskoczyła. Druga sprawa i wielki plus dla fabuły jest taki, że dzięki takiemu łączeniu fikcji z prawdziwymi wydarzeniami powieść jest mocniej osadzona w rzeczywistości, a więc bardziej wiarygodna dla czytelnika. 
Śmierć detektywa jest godną kontynuacją części pierwszej; zachowano klimat retro, jest się z czego pośmiać, a przy okazji można się sporo dowiedzieć o Ameryce początków XX wieku.  Lektura godna uwagi, polecam. 
Dziękuję!

środa, 10 sierpnia 2016

Bo zła Mama, to dobra Mama czyli Złe mamuśki

Tytuł: Złe mamuśki
Reżyseria: Jon Lucas, Scott Moore
Scenariusz: Jon Lucas, Scott Moore
Czas trwania: 101 min.







Ile ról społecznych jednocześnie może przyjąć na siebie kobieta? Okazuje się, że mnóstwo i często kosztem samej siebie. 
A jak długo wytrzyma takie obciążenie? To u każdej kobiety wygląda inaczej. 
A co, gdy już nie wytrzymuje? 
Na te pytania w swoim filmie starają się odpowiedzieć twórcy Złych mamusiek. 

Amy Mitchell jest matką i żoną na pełny etat. Od rana do wieczora nic tylko wozi dzieci od szkoły na kolejne zajęcia, oprócz tego psa do weterynarza, robi zakupy, prace domowe swoich dzieci, notorycznie spóźniając się przez to do własnej pracy, w której jest niedoceniana i wyzyskiwana, bo jej szef to młodociany kretyn z przerostem ego. Amy oczywiście ma męża, który, jak sama kobieta określa, jest jak trzecie dziecko. 
I jak tu się równać z perfekcyjną Gwendolyn, która nie dość, że wygląda jakby wyszła z żurnala, to jeszcze jest równie idealnie zaangażowaną przewodniczącą komitetu rodzicielskiego?

Przychodzi jednak taki moment, gdy trzeba powiedzieć dość i wszystko olać. Oczywiście musi być jakaś przyczyna, którą w tym przypadku jest głupkowaty mąż głównej bohaterki. Jedyne co pozostaje głównej bohaterce, to wizyta w barze, gdzie spotka dwie inne równie sfrustrowane i zmęczone mamy. Jedna z nich to Kiki,  stłamszona przez męża młoda matka czwórki małych urwisów, a druga to Carla, hałaśliwa seksoholiczka, która bierze wszystko, co tylko się rusza. 
Od tej chwili będzie bunt i olewka na całego. Dzieci są już duże, więc mogą się nakarmić same, nie wspominając o odrabianiu prac domowych. Z mężem można pójść na terapię, o ile się go jeszcze lubi, a to trudne, bo to leń i erotoman. Kiermasz szkolnych wypieków jest do chrzanu, bo komu chciałoby się piec jakieś ciastka, żeby inne je kupowali?  Czas wreszcie pomyśleć o sobie: napić się w spokoju kawy i poczytać gazetę, zrzucić te koszmarne szpilki i założyć trampki, a jak się ma ochotę to pójść do dyskoteki i poflirtować z kim się chce. 

Komedia Złe mamuśki jest zadziwiająco dobra. Spędziłyśmy z koleżankami zaskakująco miłe popołudnie w sali kinowej niemal tylko dla nas i śmiałyśmy się do rozpuku. Jest głośno, w tle brzmi dużo dobrej, współczesnej muzyki, sporo tu gagów i śmiesznych dialogów, często ostro balansujących na granicy dobrego smaku.
Aktorskie trio Mila Kunis/Kristen Bell/Kathryn Hahn to niezły i wybuchowy tandem. Razem są krzykliwe, wulgarne i wredne, ale tak to już jest, gdy z człowieka wychodzi nagromadzona przez kilka lat frustracja. Grane przez nie bohaterki będą więc używać życia na całego, głównie z udziałem taniego wina. Czy to jednak wystarczy, by wygrać wybory do komitetu z idealnie uczesaną Gwendolyn, która nie gra czysto?

Nie zabrakło i dość oczywistego przesłania. Zapracowana matka i żona, jakby zabiegana nie była, nie przestaje być kobietą, która ma pragnienia i potrzeby, chciałby być doceniana, chwalona i pożądana, co nie jest łatwe, gdy ma się dorastające dzieci, poplamiony żakiet i psa z zawrotami głowy. Jak w tym wszystkim znaleźć złoty środek? Ano okazuje się, że można, o ile tylko człowiek pogodzi się ze świadomością, że bycie perfect jest przereklamowane, a niczego nie nauczy się ten, kto nie popełnia błędów. 

Złe mamuśki to mądry, pomimo kilku zgrzytliwych wyrażeń i gagów, film. Bardzo prawdziwy, choć z pewnością inaczej odbiorą go matki na pełny etat, a inaczej kobiety, które rodzinę dopiero zakładają. Niemniej jednak jest się z czego pośmiać i wychodzi się z kina zadowolonym i z poczuciem, że nie był to zmarnowany czas. 
Polecam gorąco Złe mamuśki. To naprawdę niezły ubaw.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Magdalena Knedler: Nic oprócz strachu

Autor: Magdalena Knedler
Tytuł: Nic oprócz strachu
Stron: 563
Wydawca: Czwarta Strona








Powieść zatytułowana Nic oprócz strachu otwiera trylogię, której bohaterką jest komisarz policji Anna Lindholm. To Polka, która w młodości wyjechała do Szwecji, tutaj wyszła za mąż, znalazła pracę i osiadła na stałe.
Autorka powieści Magdalena Knedler to recenzentka, redaktorka współpracująca z portalami literackimi,  wyróżniona za powieść Pan Darcy nie żyje nagrodą Emocje 2016 przyznawaną przez Radio Wrocław Kultura. 

Nowa powieść autorki to kryminał, w który wpleciono wątki obyczajowe z życia osobistego głównej bohaterki, a ponieważ to życie ostatnio mocno się pokomplikowało, to jest o czym pisać. 
Jak już wspomniałam, Anna Lindholm z pochodzenia Polka, mieszka i pracuje w Szwecji, choć uczuciowo nadal jest mocno związana z Helem, na którym się urodziła i wychowała. Tutaj także rozegra się sporo wydarzeń i przyznam, że takie połączenie Polski ze Szwecją było bardzo dobrym pomysłem. 
Kobieta nie ma łatwego życia. Jej mąż, na skutek wypadku samochodowego porusza się na wózku inwalidzkim, więc ich życie domowe uległo drastycznej zmianie. W dodatku Anna mocno zbliżyła się do swojego kolegi z pracy, co dodatkowo miesza jej w głowie. Ale to nie wszystko. 
W więzieniu nagle umiera złapany przez Annę przestępca o pseudonimie Narcyz. Prawdopodobnie to on był pośrednio odpowiedzialny za wypadek Anny i jej męża, choć nie udało się tego udowodnić. To jednak nie koniec, bo choć Narcyz nie żyje, bohaterka zaczyna dostawać listy z cytatami z Oscara Wilde'a, a w jej otoczeniu zaczynają się dziać niepokojące rzeczy i giną ludzie powiązani z dawną sprawą.

Powieść zaczyna się dość mocnym akcentem, jesteśmy bowiem świadkami wypadku, który na zawsze zmieni życie Anny i jej bliskich. Gdy spotykamy ją ponownie, okazuje się, że relacje z mężem się skomplikowały, sprawy zawodowe stoją pod znakiem zapytania, a stare śledztwo nie pozwala o sobie zapomnieć. Zaczyna się więc bardzo obiecująco.
W kolejnych rozdziałach akcja toczy się w związanych z Anną miastach. Krążymy po Ystad, w którym Anna pracuje, następnie jedziemy na Hel, na ślub jej siostry, gdzie dojdzie do dramatycznych wydarzeń. Odwiedzamy Malmo, a nawet Wenecję, gdzie znajdujemy sekrety i poszlaki prowadzące nas od odkrycia tajemnicy, a co za tym idzie tożsamości sprawcy. To ostatnie okazało się dla mnie dość zaskakujące, ponieważ typowałam kogoś zupełnie innego. 

Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia co do książki. Głównie chodzi tu Annę, której zachowanie często mnie irytowało. Oczekiwałam doświadczonej, opanowanej pani komisarz, a tymczasem Anna, jak dla mnie, w ogóle taka nie jest. Emocjonalna, niespokojna, zamiast skupić się na sprawie, zastanawia się, co też czuje do niej kochanek i podskakuje na każdy najmniejszy hałas w domu. Jej słownictwo i wykrzyknikowy sposób mówienia nie pasowały mi zupełnie do jej wieku. Brakowało mi w niej tej chłodnej samokontroli, która pozwala trzymać nerwy na wodzy i pracować, a to co prywatne chować i trzymać w sobie. Wolałabym także (jak to napisać, żeby za dużo nie zdradzić), żeby cała intryga nie miała tak wiele wspólnego z życiem prywatnym bohaterki. Egocentryczny socjopata, w porządku, słynna diwa operowa, ciekawie. Lepiej jednak byłoby, gdyby dwie sfery życia Anny czyli zawodowa i prywatna, nie zbliżały się do siebie aż tak bardzo. Zastanawiam się, jak teraz potoczą się dalsze losy bohaterki, no chyba że zawsze będą to sprawy tak mocno związane z nią i jej życiem prywatnym. 

Generalnie powieść czyta się dość sprawnie, nie ma niepotrzebnych dłużyzn, a finał nawet zaskakuje. Tylko czy to wystarczy, by sięgnąć po kolejne tomy z Anną Lindholn w roli głównej? Trudno mi powiedzieć. Znam czytelników, którym powieść bardzo się podobała i już dopytują o kontynuację, dlatego myślę, że o czytelniczych gustach się po prostu nie dyskutuje. Jeśli ktoś lubi kryminały ze skandynawskim klimatem, ale z polskim posmakiem, to może sięgnąć po Nic oprócz strachu i przekonać się na własnej skórze, co i jak.



Dziękuję!

niedziela, 7 sierpnia 2016

Twórcza potęga siostrzanej miłości czyli Kraina Lodu

Tytuł: Kraina Lodu
Reżyseria: Chris Buck, Jennifer Lee
Scenariusz: Jennifer Lee
Czas trwania: 108 min.
Wytwórnia: Disney






W królestwie Arendale trwają przygotowania do koronacji księżniczki Elsy na królową. Z tej okazji bramy pałacu zostają otwarte i przygotowuje się wielki bal. Brzmi banalnie? Bardzo. Jednak, to co napisałam powyżej pasowałoby do wielu historii o dwóch siostrach, gdyby nie to, że Elsa nie jest zwykłą dziewczyną. 
Jej możliwości poznajemy już w jej dzieciństwie, gdy bawiąc się z młodszą siostrą Anną, wyczarowuje w sali balowej pałacu lodowisko i śnieżne zaspy. Tak, Elsa ma wrodzoną moc panowania nad żywiołem lodu i śniegu. Przez długie lata uważa, że powinna swój dar ukrywać przed poddanymi, co w rezultacie izoluje ją od ludzi, a siostry zwłaszcza. Wieczór koronacji ma być szansą na odmianę, jednak między siostrami dochodzi do sprzeczki, która odbije się na całym państwie oraz życiu wszystkich obywateli. Czy Anna zdoła naprawić sytuację?

Powstały w wytwórni Disneya film otrzymał dwa Oscary: za Najlepszy długometrażowy film animowany oraz za piosenkę Let it go, w wersji polskiej Mam tę moc. Lista zdobytych nagród jest jednak znacznie dłuższa a znajduje się na niej nawet nagroda od Japońskiej Akademii Filmowej. Filmowe postacie Anny i Elsy za zgodą wytwórni Disneya trafiły nawet z własnym wątkiem do serialu Dawno, dawno temu, gdzie ich losy niejako kontynuowano.

Oparta na motywach baśni H.Ch. Andersena historia opowiada o dwóch siostrach. Starsza białowłosa Elsa jest stanowcza i pozornie opanowana, jednak ze strachu, że jej moc mogłaby komuś zrobić krzywdę, trzyma wszystkich na dystans. Żywiołowa Anna szybciej robi niż mówi, co zazwyczaj pakuje ją w kłopoty, ale jednego jej odmówić nie można; bardzo kocha swoją siostrę i dosłownie woli się sama zamrozić niż dopuścić do śmierci Elsy. 
SPOILER Po fatalnie zakończonym wieczorze koronacji siostry czeka poważna próba lojalności. Elsa ukryje się w górach w przepięknym lodowym pałacu strzeżonym przez Golema, tymczasem Anna wyruszy w długą podróż, by namówić siostrę do powrotu. Jednocześnie zostawi kraj w rękach kogoś, kto bardziej kocha władzę, niż ją samą. KONIEC SPOILERA. 

Akcja filmu toczy się w zimowej krainie, ubrania mieszkańców kojarzą się ze Skandynawią. Genialnie pokazano wszystko co powstało z lodu i szacunek należy się tym, którzy nad tym zimowym krajobrazem pracowali.
Nie zabrakło wątku miłosnego i przez dość długi czas nie mamy pewności, kogo wybierze Anna; królewsko uprzejmego Hansa czy prostego, wychowanego przez górskie trolle Kristoffa. Oglądając film po raz pierwszy do samego końca nie domyśliłam się czarnego charakteru w tej intrydze. Bo mamy tu całkiem niezłą intrygę. Arendale jest łakomym kąskiem i niejeden ostrzyłby sobie na nie pazury. Jeśli nie da się ożenić z księżniczką, można spróbować zdobyć władzę w inny sposób. 

Zadbano także o efekty komediowe.  Gwiazdą jest oczywiście bałwanek Olaf, marzący o upale i słońcu, ale dzielnie dotrzymuje mu kroku renifer Kristoffa Sven oraz kamienne trolle, lubiące się bawić w swatów.  
Klimatu dodają także śpiewane przez główne bohaterki piosenki. Robi się przez to trochę musicalowo, ale to przecież Disney, a muzyka  jest obłędna.

Kraina Lodu to piękna historia o siostrzanej miłości i poświęceniu dla drugiej osoby. Tylko akceptując siebie Elsa zapanuje nad mocami i uratuje życie siostry. Jej niezwykła moc nie ma jej izolować od ludzi, tak naprawdę może się tylko im przysłużyć, bo co jak co, ale ślizgawka w środku wiosny? Tego żadna inna królowa zrobić nie potrafi. 

To był mój drugi seans tego filmu i podobało mi się bardziej niż za pierwszym razem. Kiedy trzeba jest zabawnie, a kiedy trzeba wzruszająco. To świetna rozrywka dla całej rodziny i w takim składzie polecam oglądać.

sobota, 6 sierpnia 2016

V. E. Schwab: Mroczniejszy odcień magii

Autor: V. E. Schwab
Tytuł: Mroczniejszy odcień magii
Stron: 402
Wydawca: Zysk i S-ka





Do sięgnięcia po książkę V. E. Schwab skłoniła mnie zawarta w opisie okładkowym informacja, że w wykreowanym przez autorkę świecie istnieje więcej niż jeden Londyn. Otóż w tym przypadku Londynów jest trzy, a kiedyś było ich nawet cztery! 


Głównym bohaterem historii jest młody mag Kell, mający możliwość podróży między alternatywnymi miastami. Ojczyzną bohatera jest Czerwony Londyn, państwo dobrze prosperujące, gdzie obywatele są szczęśliwi, a kraj rządzony przez przybraną rodzinę Kella. Oprócz Czerwonego Londynu istnieją jeszcze Biały i Szary, a kiedyś był nawet Czarny Londyn. Jednak rosnące zagrożenie, jakim stała się dla tych państw magia, spowodowało, że przejścia - portale między nimi zapieczętowano, zaś Czarny Londyn uległ zniszczeniu. Obecnie ludzie już nie mogą przemieszczać się między Londynami i pozostały tylko dwie osoby, które to potrafią. Jedną z nich jest Kell, drugą mag Holland pozostający na usługach królewskiej pary z Białego Londynu. 

Podróżujący między światami Kell pełni rolę posłańca, prywatnie szmugluje też przez granice drobne przedmioty, takie jak pozytywki, biżuterię i inne bibeloty. Nie robi tego dla zysku, jest raczej kimś w rodzaju kolekcjonera. Nie znając dokładnie własnego pochodzenia, znajduje przyjemność w otaczaniu się takimi przedmiotami. Nie może przewidzieć, że właśnie słabość do nich, wpędzi go w nie lada kłopoty oraz zagrozi bezpieczeństwu wszystkich Londynów. 

Lila Bard to uliczna złodziejka, marząca o własnym okręcie i karierze pirata. Ponieważ dziewczyna ma naturalny dar do obrabiania kogo popadnie, wkrótce drogi jej i Kella skrzyżują się. Czy wspólnymi siłami zdołają zapobiec knowaniom rodzeństwa Dane? Czy uratują Czerwony Londyn przed zakusami magii płynącej z czarnego kamienia? W powieści V. E. Schwab niczego nie można być pewnym, dopóki nie przewróci się ostatniej strony. 

Magiczna. Tak jednym słowem określiłabym tę historię. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi do głowy, z racji miejsca akcji czyli Londynu, to proza Neila Gaimana, zwłaszcza powieść Nigdziebądź. Tam także istniały dwa miasta, jedno zwykłe, drugie magiczne. Tutaj mamy podobnie, choć nie do końca. Każde z miast jest inne, kieruje się innymi zasadami, jedno jest mniej bezpieczne, inne bardziej. 
Druga sprawa to pewna nieobliczalność fabuły. Do samego końca nie można być pewnym, jak potoczą się losy bohaterów i jak zakończy się intryga. Czy krwawy plan rodzeństwa Dane się powiedzie? Czy Kell ulegnie mocy czarnego kamienia? Czy Lila zdoła wypełnić swoją część planu? 

Mroczniejszy odcień magii to taka baśń dla dorosłych. Bywa naprawdę groźnie, krew leje się strumieniami, a chciwa żywiciela magia zmienia ludzi w rozpadające się stwory przypominające zombie. Historia opowiada o walce z własną naturą i o tym, że tak naprawdę kluczem do wszystkiego jest miłość, jaką darzymy bliskich. Czasem jednak trudno, by ta zasada zadziałała w praktyce. 
Wciągająca, miejscami przewrotna i bardzo zaskakująca, a jednocześnie tak świeża historia o magach, których obecnie mamy tak wielu. Warta poznania.

Dziękuję!

piątek, 5 sierpnia 2016

Rhys Bowen: Prawo panny Murphy

Autor: Rhys Bowen
Tytuł: Prawo panny Murphy
Seria: Molly Murphy # 1
Stron: 328
Wydawca: Noir sur Blanc






Rudowłosa i wygadana Irlandka Molly Murphy zaskarbiła sobie moją sympatię w trakcie lektury piątej części jej przygód zatytułowanej O mój ukochany! Kreacja głównej bohaterki oraz umiejętnie zarysowane tło obyczajowe przedstawiające Amerykę z początku XX wieku zaintrygowały mnie na tyle, że zdecydowałam się sięgnąć po inne powieści z tego cyklu. Chciałam dokładnie poznać początki Molly na nowym kontynencie.

Gdyby nie przypadek, Molly nie pomyślałaby nawet o podróży do Ameryki. Z domu uciekła w przekonaniu, że zabiła nagabującego ją panicza. Czy faktycznie go zabiła, tego nie wiemy. Ona jednak tak myśli. Totalny zbieg okoliczności powoduje, że wsiada na statek płynący do Nowego Świata. Pod pokładem płyną imigranci, a Molly, mając pod opieką dwójkę dzieci, razem z nimi.  Trudno powiedzieć, dlaczego kłopoty tak lgną do Molly. Tuż przed zejściem na ląd, okazuje się, że zginął człowiek. Policja rozpoczyna śledztwo, a Molly, która płynęła pod fałszywym nazwiskiem, jest jedną z głównych podejrzanych. I tak w skrócie rozpoczyna się jej nowe życie w Ameryce.

Książkę czyta się bardzo szybko i myślę, że duża w tym zasługa autorki, która posiada lekkie pióro. Nie nuży, równoważy dialogi z opisami, przeplatając je z rozważaniami głównej bohaterki. 
Rozdziały opisujące podróż statkiem należą do ciekawszych. Warunki, w jakich płynęli ci ludzie były, delikatnie mówiąc fatalne. Jednocześnie to niesamowite, że tak wielu ludzi, głównie pod wpływem kryzysu gospodarczego w Irlandii, decydowało się na podróż, licząc że w Ameryce rozpoczną nowe, bardziej godziwe życie. Rozdźwięk pomiędzy życiem pasażerów na górnym pokładzie, a tym, jak jest na dole, jest naprawdę ogromny. 

Na przykładzie Molly widzimy, że mimo zawartych pewnych znajomości, samotnej kobiecie trudno się na nowo urządzić i ustabilizować. Molly bowiem nie chce harować na targu rybnym, ani być damą do towarzystwa. Chciałaby mieć zajęcie, które da jej utrzymanie, ale przede wszystkim satysfakcję i poczucie, że się rozwija. Dziś może się wydawać, że główna bohaterka wcale nie oczekuje od życia tak wiele, ale u początków XX wieku, to było naprawdę sporo. Dlatego gdy wymyśla sobie, że zostanie prywatnym detektywem, nikt nie traktuje jej serio. Nie dość, że to zajęcie niebezpieczne, to raczej dla mężczyzn. Co z tego może wyniknąć? Oj, same kłopoty. 

Wątek kryminalny w części pierwszej jest zarysowany dość delikatnie, a jednak na tylko mocno, by już postawić Molly w sytuacji zagrożenia życia. Dziewczyna nie boi się zadawać trudnych pytań, a przez to nietrudno narobić sobie wrogów, zwłaszcza, gdy w grę zamieszani są wpływowi ludzie. Mamy tu też wątek romansowy, który mocno łączy się z aspektem komicznym powieści, ponieważ wybranek Molly to kapitan policji, któremu bohaterka wciąż wchodzi w paradę. 
Nie będzie tu szalonych pościgów, ani strzelanin, to nie ten czas. Ale sama tajemniczość sprawy i bogactwo szczegółów obyczajowych mają pewien urok, typowy dla tamtych czasów. Spotkałam się z określeniem retro w stosunku do cyklu o Molly Murphy i faktycznie jest to trafne.  Z przyjemnością, ale i dużą nostalgią czyta się o świecie, który już minął, o jego mentalności i zwyczajach, o początkach imigrantów w Ameryce. O wierze w wielki sukces, ale  i o groźbie porażki. To właśnie ta staromodność fabuły jest jej największym atutem. 
Jeśli ktoś lubi takie historie, trochę z lamusa, trącające myszką, to polecam powieść Prawo panny Murphy. Mnie ta książka oczarowała i już zabieram się za drugi tom cyklu.

Dziękuję!

czwartek, 4 sierpnia 2016

Pojedziemy w Dzicz! Czyli na Madagaskar!

Tytuł: Madagaskar
Reżyseria: Tom McGrath, Eric Darnell
Scenariusz: Eric Darnell, Tom McGrath, Mark Burton, Billy Frolick
Czas trwania: 86 min.
Wytwórnia: Dream Works






W nowojorskim zoo żyją sobie spokojnie i bez stresu przeróżne zwierzęta. Opiekunowie dbają o ich komfort i wygodę, a odwiedzający podziwiają je i kochają.  
Głównymi bohaterami filmu uczyniono tym razem cztery zwierzęta. Lew Alex, o bujnej grzywie i sympatycznej aparycji, to gwiazda wybiegu i wielbiciel surowych steków. 
Żyrafa Melman najchętniej nie wychodziłby od lekarza. To prześmieszny hipochondryk, niezgrabny i wiecznie przestraszony. 
Hipopotamica Gloria, pomimo opasłych kształtów ( w końcu to hipopotam) ma wdzięk i urok, a także siłę przekonywania. 
Zebra Marty to najlepszy przyjaciel Alexa. Właśnie nadchodzą jej 10 urodziny i Marty zaczyna marzyć o czymś więcej niż tylko szczerzenie się przed odwiedzającymi. Marty'emu marzy się dzicz, taka prawdziwa, jak ta z fototapety przed jego wybiegiem  

Niebawem na skutek zbiegu przezabawnych okoliczności (będą w tym miały udział wspominane wcześniej Pingwiny) czwórka naszych bohaterów trafi na wyspę u wybrzeży Afryki, tytułowy Madagaskar.
O ile Alex, Gloria i Melman nie są tym zbyt zachwyceni, o tyle Marty czuje się jakby wygrał na loterii. Wyspa jest ogromna, zielona, przepiękna, a ile tu miejsca do biegania. No prawdziwa, wymarzona dzicz. Na Madagaskarze mieszkają też lemury, (o cudnych, długich ogonach w poprzeczne czarno-białe paski), którym panuje król Julian XIII. 
Podobnie jak dla Pingwinów, tak i dla króla Juliana, film Madagaskar stał się trampoliną dla solowej kariery. Samouwielbienie króla i jego powiedzonka stały się już kultowe. Kto dziś nie zna tekstu wyginam śmiało ciało, mienie władzy to obowiązek króla czy ucieleśnianie ideału? Król Julian jest po prostu jedyny w swoim rodzaju i przyjemnie dziś, już przez pryzmat tego, jak stał się znany i kochany, obejrzeć jego początki. 

Początki pobytu na wyspie są dla naszych bohaterów przyjemne i sielskie. Nie minie jednak dużo czasu, gdy budzący się w Alexie głód mięsa, zagrozi życiu wszystkich niemięsożernych ssaków. W zoo było łatwo. Podali przepięknie soczyste steki i gotowe. A w dziczy? Nie dość, że nie ma gotowych steków, to jeszcze gdy Alex patrzy na przyjaciół, to zamiast nich widzi steki! 
Czy lew zapanuje nad naturą drapieżnika, czy sprawdzą się czarne przepowiednie Maurice'a? A może jest jakieś inne rozwiązanie? 

Madagaskar obejrzałam właściwie z sentymentu dla Pingwinów i Juliana, ale przyznaję, że bardzo dobrze się bawiłam. To zabawna, trochę przewrotna historia o tym, że marzenia czasem się spełniają, tylko nie do końca tak jakbyśmy tego chcieli. Antarktyda może się bowiem okazać za biała, a dzicz ... za dzika. Ale wszystko idzie okiełznać, gdy ma się przy boku oddanych przyjaciół i pomysłowe Pingwiny. 

wtorek, 2 sierpnia 2016

Tarryn Fisher: Mimo moich win

Autor: Tarryn Fisher
Tytuł: Mimo moich win
Seria: Mimo moich win # 1
Stron: 320
Wydawca: Otwarte





Ostatnio ciągle słyszę zachwyty nad tą książką, zwłaszcza w kontekście bohaterki negatywnej.  Zaciekawiło mnie, co też ta Olivia nawywijała i dzisiejsze popołudnie poświęciłam właśnie tej powieści. 
Główną bohaterką jest młoda studentka prawa Olivia, uznawana przez otoczenie za sztywniarę, która nie pije, nie pali, nie chodzi na imprezy, a tylko siedzi w książkach. Olivia nie ma chłopaka, a jej samotnictwo dodatkowo wzmaga fakt, że jej obydwoje rodzice od kilku lat nie żyją. 

Wszystko ulega zmianie, gdy dziewczyna wpada w oko Calebowi Drake, uczelnianej gwieździe koszykówki. Można by pomyśleć, że Olivia jest dla Caleba kolejnym podbojem, ale o dziwo ich związek utrzymuje się przez kilka kolejnych lat.  
Brzmi jak fabuła ostatnio bardzo popularnych young adult? Może trochę i pewnie nie odróżniałoby to książki od innych tego typu powieści, gdyby nie to, że autorka zastosowała trochę inną metodę opowiadania. 

Gdy zaczynamy czytać, Olivia spotyka Caleba w sklepie z płytami cd i ku swemu zdziwieniu dowiaduje się, że chłopak jej nie pamięta. Jest to efekt przebytego wypadku samochodowego. Fakt ten bardzo zaskakuje dziewczynę. Rozstali się z Calebem w nieprzyjemnych okolicznościach, a teraz on nie pamięta żadnego z numerów Olivii. Czyżby trafiała się druga szansa? 
Rozdziały zatytułowane Teraz przeplatają się z tymi pt. Kiedyś, dzięki czemu mamy okazję śledzić początki znajomości Caleba i Olivii. Ona jest stroną zachowawczą, zdystansowaną, on jest cierpliwy, otwarty, serdeczny. Co takiego się wydarzyło, że musieli się rozstać w nienawiści i gniewie? 
Autorka bardzo powoli odkrywa przed czytelnikiem karty, zmierzając do dość ciekawego finału. 

Mimo że czyta się całkiem fajnie, głównie dzięki pewnemu dystansowi, który ma do siebie Olivia, to muszę przyznać, że nie do końca tego się spodziewałam. Fakt, Olivia nie jest w porządku w stosunku do Caleba, zachowuje się jak zazdrosna znacząca teren lwica, ale sądziłam, że w swych postępkach posunie się o wiele dalej, zrobi coś naprawdę strasznego, coś czego nie można wybaczyć, ani odkupić. Nie wiem, czy ktoś z czytelników miał podobne odczucia, ale w dużej mierze Olivia zachowuje się jak zazdrośnica, ale do psycho- czy socjopatki jej daleko. O tym, co robi, Caleb w większości przypadków nawet nie wie, nie godzi to bezpośrednio w jego zdrowie czy życie, albo w zdrowie i życie jego bliskich. Zresztą po tych kilku latach związku, znając dzieciństwo Olivii, powinien się nieco bardziej postarać. 

Nie zrozummy się źle. Nie bronię Olivii. Jest podła i zadręcza się uczuciami do kogoś, kto nie był dla niej specjalnie dobry. Nie mówię też, że sprawa z Jessicą była w porządku, ale ta dziewczyna miała chyba własny rozum, a ufać komuś kogo się ledwo zna to nie jest mądre. Olivia była po prostu samolubna, a w dzisiejszych czasach to raczej częsta postawa. Każdy ma swój rozum i decyduje za siebie. 
Słowem, myślałam, że Olivia będzie dużo, dużo gorsza, a okazała się trochę za bardzo narwana i bardzo skupiona tylko na osobie byłego chłopaka. Dowiedziałam się, że są jeszcze dwie powieści z tej serii, jedna z punktu widzenia Leah, nowej dziewczyny Caleba, a druga z perspektywy Caleba. Może ich poznanie zmieni mój punkt widzenia? No cóż, przekonamy się za jakiś czas.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Co by było, gdyby ich zabrakło? Film o pszczołach

Tytuł: Film o pszczołach
Reżyseria: Steve Hickner, Simon J. Smith
Scenariusz:  Jerry Seinfeld , Spike Feresten, Barry Marder, Andy Robin
Czas trwania: 90 min.
Wytwórnia: Dream Works






Dorastający w wielkim ulu Barry B. Benson, młoda pszczoła, jeszcze nie wie, kim chce być. Świadomy, że życie pszczoły do długich nie należy, chciałby robić coś, co da mu satysfakcję, ale przede wszystkim poczucie sensu i celu. Tylko, czy praca w ogromnej pszczelej korporacji Miodex, gdzie każdy owad, to trybik w machinie, takiego sensu mu dostarczy? 
Któregoś dnia Barry wybiera się na wycieczkę poza ul. Przypadkowo poznaje właścicielkę kwiaciarni Vanessę, z którą się zaprzyjaźnia. Dowiaduje się także, że ludzie sprzedają miód. Oburzony decyduje się pozwać ludzi i odebrać im prawo do kontrolowania tej pszczelej krwawicy, która jeszcze daje ludziom dodatkowy zysk. Co z tego wyniknie? 

Film o pszczołach to historia jednostki, która swoim działaniem wpływa na życie całego roju. Bardzo podobny motyw występuje w innej animacji Mrówka Z, o której być może niebawem będę pisać. Jak na indywidualistę przystało, Barry patrzy na życie pszczół i ludzi inaczej niż jego rodacy, co przyczynia się do ogromnej rewolucji. Nie tylko wpłynie to na relacje pszczół z ludźmi, na postrzeganie tego, jak ciężko pracują i jakim długim procesem jest powstawanie miodu. Nasz bohater, a wraz z nim oglądający film widz, przekonają się, że co prawda fajnie jest być i działać solo, ale bywają też momenty, gdy bez pomocy bliskich obyć się nie da. Po prostu potrzebne jest działanie roju, który wspólnie może osiągnąć bardzo wiele. 

Film o pszczołach jest zabawny od pierwszej sceny. Bardzo lubię, gdy życie bohaterów, w tym wypadku pszczół, pokazuje się w przekroju. Możemy zatem zobaczyć, jak działa cały ul, jakie zawody uprawiają pszczoły, jak postrzegają świat na zewnątrz. W komiczny, czasem ironiczny sposób pokazuje, że trudno tu o bycie kimś, gdy jest się częścią tak wielkiej całości. Stąd już blisko do depresji i wypalenia zawodowego. Przypomina to wielkie ludzkie korporacje i myślę, że efekt ten był zamierzony.

Bajka zawiera także bardzo silne, nie da się tego nie zauważyć, przesłanie moralne i ekologiczne. Pokazuje bowiem bardzo dobitnie, co w szybkim tempie stałoby się z naszym ekosystemem, gdyby zabrakło pszczół. Początkowo, oglądając film, kibicujemy Barry'emu w jego sporze z ludźmi. Tak, źli ludzie zabierają biednym, ciężko pracującym owadom miód, wykorzystują je i źle traktują. Co się jednak stanie, gdy pszczoły będą tego miodu miały za dużo? Mówi się, że od przybytku głowa nie boli, ale z drugiej strony co za dużo, to nie zdrowo.  Warto zobaczyć to oczami twórców filmu. Polecam i zachęcam, by obejrzeć film razem z dziećmi, koniecznie zwracając im uwagę na ten aspekt. A tak poza tym, Film o pszczołach do dowcipna, niekiedy dwuznaczna komedia o bardzo pozytywnym wydźwięku. Do tego dochodzi dobry polski dubbing i wszystko to sprawia, że historię się dosłownie chłonie. 
Polecam raz jeszcze, naprawdę fajne.