niedziela, 31 lipca 2016

Planeta bazgrołów. Doodle fusion.

Autorzy: Zifflin, Lei Melendres
Tytuł: Planeta bazgrołów. Doodle fusion.
Seria: Sztuka kolorowania
Stron: 104
Wydawca: Nasza Księgarnia 







W dziedzinie kolorowanek daje się ostatnio zauważyć pewna tendencja. Im większy jest na nie popyt, tym bardziej specjalizują się one tematycznie, ale w sumie nic w tym dziwnego. Gdyby kolorowanki były zwykłe, ich przeciętny amator szybko by się nimi znudził. Jak w każdym biznesie, trzeba szukać takich tematów, które podtrzymywałyby zaciekawienie odbiorcy, aby wciąż chciał po kolorowanki sięgać. Dlatego pójście w kierunku pozornie nieuporządkowanych bazgrołów uważam za bardzo dobry pomysł. 



Planeta bazgrołów jest swoistą kontynuacją Inwazji bazgrołów. Jak sama nazwa mówi, świat został opanowany przez rozmaite stworki, które licznie i szturmem obsiadły strony tej książki. 
Na pierwszy rzut oka trudno się w tym dopatrzeć jakiegokolwiek ładu. Rysunki, przypominające szalone zlepki przeróżnych elementów, bardziej przypominają chaotyczną gmatwaninę niż jeden uporządkowany obraz. Kiedy się jednak przyjrzeć temu dokładniej, da się wyróżnić wiele małych stworków, stworzeń i cosiów, które złożyły się na jeden kolaż. 

Bardzo często wielki chaos jest tylko pozorny i potrzebny jest tylko ktoś, kto poszuka w nim zasady, porządku, klucza, według którego został on stworzony. 
Planeta bazgrołów skierowana jest właśnie do takich odbiorców. Przy odrobinie cierpliwości i skupienia z tej plątaniny może wyłonić się coś naprawdę fajnego, co zachwyci kolorem i drobiazgowością. Tak naprawdę bowiem efekt widać dopiero po dobraniu kolorów.


Dlatego, jeśli ktoś nastawia się na szybki koniec tej zabawy, to lepiej się w ogóle za nią nie zabierać. To trochę tak, jak z licznymi puzzlami. Jeszcze dobrze człowiek wszystkich nie odwróci na właściwą stronę, a już mu się odechciewa układania. 
Plansze z Planety bazgrołów są dla tych, co lubią komplikacje, mają dużo czasu i potrafią, co dziś wbrew pozorom nie jest łatwe, przez dłuższy czas skupić się na jednej czynności. 
Ponieważ elementy są ciasno ułożone i niekiedy bardzo małe, do kolorowania polecam cienkopisy lub cienko zaostrzone kredki. Pozwoli to uniknąć zlewania się ze sobą poszczególnych elementów. 

Kogo zachęcam do przygody z bazgrołami? Jak już wcześniej wspomniałam cierpliwych, ale nie tylko. 
Książka może być świetnym treningiem uwagi i koncentracji dla tych, którzy mają z tym kłopot. Dziś w dobie szybkich kopii i xero nie ma z tym problemu. Można dany rysunek podzielić na mniejsze elementy i dać dziecku do pokolorowania, a w miarę możliwości dokładać kolejne kawałki. Sama ciekawość, co wyjdzie po ich złożeniu, będzie najlepszym motywatorem do pracy. 
Plansze są grube, więc nadają się na przykład do oprawienia czy naklejenia na twardszy karton. Przyjemnie sobie coś takiego powiesić i popatrzeć od czasu do czasu. 

Planeta bazgrołów to naprawdę pomysłowa i wartościowa pozycja wśród kolorowanek. Starsi się przy niej odstresują, młodsi mogą zacząć przygodę z dobieraniem barw. Nic tak nie rozwija wyobraźni jak kolorowanie. Całym sercem jestem za. Żadna gra na komputerze czy smartfonie, nie da takich efektów, jak ręczne pokolorowanie dowolnego rysunku. 
Polecam! Coś wspaniałego! 

Dziękuję!

sobota, 30 lipca 2016

Sarah Hilary: W obcej skórze

Autor: Sarah Hilary
Tytuł: W obcej skórze
Seria: Inspektor Marnie Rome #1
Stron: 544
Wydawca: Czwarta Strona





Powieść W obcej skórze została uznana za najlepszy kryminał roku 2015 w Wielkiej Brytanii. Jest to pierwszy tom otwierający trylogię o młodej inspektor policji Marnie Rome. Zaciekawił mnie okładkowy opis i dlatego po książkę sięgnęłam, jednak muszę przyznać, że ani tytuł, ani opis ani okładkowe zdjęcie nie są w stanie przygotować czytelnika na to, co spotka go w trakcie lektury. Bo powieść jest po prostu obłędnie wciągająca, zaskakuje rozwiązaniami fabularnymi i wszystkie pozytywne opinie na jej temat są naprawdę zasłużone. 

Współczesny Londyn, jaki dobrze znamy. Ponury, deszczowy, niezbyt przyjazny. Inspektor Marnie Rome i jej czarnoskóry partner Noah Jake udają się do ośrodka dla ofiar przemocy domowej. Mają nadzieję porozmawiać z jedną z przebywających tam kobiet. Jej zeznania mogłyby doprowadzić do postępu w śledztwie. Kiedy jednak policjanci przybywają na miejsce, trafiają w centrum makabrycznego zdarzenia. Na podłodze leży mężczyzna z raną zadaną nożem. Okazuje się, że to mąż jednej z kobiet przebywających w ośrodku. Jak i dlaczego doszło do tragedii, skoro drzwi wejściowe miały być cały czas zamknięte? Pytania mnożą się i nagle pierwotne śledztwo schodzi na boczny tor, a sprawa Leo i Hope Proctorów okazuje się bardziej zawikłana niż się początkowo wydawało.

Chyba największą siłą tej historii jest to, że początkowo sprawa wydaje się czytelnikowi dość oczywista. Oto zaborczy mąż, poznał miejsce schronienia maltretowanej przez siebie żony i poszedł tam zabrać ją ponownie do domu. Co prawda fakty dość trudno ustalić, gdyż świadkowie wydarzenia czyli inne kobiety są w szoku i składają sprzeczne zeznania, ale wszystko wydaje się jasne. Pierwsze wrażenie bywa jednak mylne. Przenikliwa inspektor Rome, skrupulatnie bada ślady, przygląda się domowemu życiu Proctorów i dochodzi do zaskakujących wniosków. 

Granie na oczywistościach celem zdezorientowania czytelnika to nie jedyny atut tej powieści. Na uwagę zasługuje główna bohaterka. Marnie Rome jest dobrą policjantką i ma dryg do tego co robi. Jednak jej życie prywatne nie jest już tak poukładane. Kobieta wciąż żyje tragedią sprzed kilku lat, kiedy to adoptowany przez jej rodziców nastolatek, zabił ich. Marnie nie potrafi zerwać z chłopakiem kontaktu i regularnie odwiedza go w domu poprawczym, mając nadzieję, że zdoła w końcu zrozumieć motywy nim kierujące. Jej rodzice byli przeciętnymi ludźmi. Co takiego spowodowało, że zamknięty w sobie chłopak sięgnął po kuchenny nóż i dokonał takiej zbrodni? Ta sprawa nie pozwala pójść bohaterce dalej. Wspomnienia wciąż kotłują się w jej głowie, a dezorientacja rośnie, bo przecież powinna czuć do przybranego brata nienawiść, być przekonana o jego winie, a zamiast tego kiełkuje w niej coś na kształt współczucia. Niejednoznaczność tej sprawy to klucz do zrozumienia bohaterki, myślę jednak, że do tego dojdzie dopiero w finale trylogii. 

Trzeci ważny aspekt powieści to przemoc domowa w różnych aspektach. Mamy więc tutaj maltretowane przez mężów i partnerów kobiety, ale też ofiarę arabskiego pojęcia obrony honoru rodziny w osobie Ayany. Sarah Hilary dogłębnie pokazała psychikę bitych i upokarzanych kobiet, które nie tylko nie są w stanie podejmować samodzielnych decyzji. To akurat było najmniej szokujące. Najbardziej wstrząsnęło mną przywiązanie, jakim kobiety darzą swoich mężczyzn, mimo że ci tak źle je traktowali. Próbują ich tłumaczyć, obwiniają siebie, a przede wszystkim martwią się, kto im ugotuje i posprząta, gdy ich nie będzie w domu. To naprawdę straszne. Z tego powodu kobiety te są raczej kiepskimi świadkami, gdyż wewnętrzny obronny przymus kłamania, by uniknąć bólu, powoduje, że nie są wiarygodne w swoich zeznaniach. 
Przemoc domowa to swoisty łańcuch. Na przykładzie Hope, Simone widać, jak wzrastanie w takich warunkach wpływa na psychikę dziecka, które kiedyś dorośnie, założy rodzinę, będzie rodzicem. 

W obcej skórze to mocna, dobitnie napisana powieść, którą polecam każdemu. Dobrze się czyta jako historia sensacyjna z elementami dramatu psychologicznego. Jednak jeśli ktoś szuka wnikliwego studium przemocy i jej skutków, to z pewnością będzie zadowolony z lektury. 
Jesienią ma się ukazać druga część trylogii zatytułowana Nie ma innej ciemności i już na nią niecierpliwie czekam. Nie przepadam za określeniem must have w stosunku do książek, ale kontynuacja losów inspektor Rome, do takich właśnie należy. Polecam i zachęcam. Nie przeczytać tej książki, czy minąć ją obojętnie, to duży błąd, a zagorzały czytelnik nie może sobie na coś takiego pozwolić.

Dziękuję!

piątek, 29 lipca 2016

Victoria Scott: Tytany

Autor: Victoria Scott
Tytuł: Tytany
Stron: 320
Wydawca: IUVI






Świat nie oferuje zbyt wielu szans dorastającej Astrid. Mający skłonności do hazardu ojciec nie może znaleźć pracy przez co pięcioosobowej rodzinie grozi eksmisja. Skutkiem tego będzie zapewne konieczność wyprowadzki do innego miasta. Dojrzała, jak na swój wiek, Astrid chciałaby coś zrobić, ale ma ani pomysłu, ani perspektyw. W podobnej sytuacji znajduje się rodzina najbliższej przyjaciółki dziewczyny, Magnolii. Połączone wspólnym nieszczęściem nastolatki, wymykają się na pobliski tor wyścigowy, by, obserwując treningi dżokejów, choć na chwilę zapomnieć o przykrej rzeczywistości. 

Zresztą całe Detroit żyje wyścigami. A nie są to zwykłe wyścigi, ani w tradycyjnym rozumieniu. Zasady są z grubsza te same, jednak wierzchowce są takie, jakich świat dotąd nie wiedział. To Tytany. Swoista hybryda konia i samochodu, skomputeryzowana, napędzana benzyną, wyposażona w końskie odruchy, reakcje i emocje. Taki wierzchowiec się nie zmęczy, nie musi jeść, ani odpoczywać, nie czuje strachu. Wygrany dżokej jest ustawiony finansowo do końca życia. Astrid też mogłaby wziąć udział, gdyby nie wysokie wpisowe. 

W tegorocznym derby zmieniają się jednak trochę zasady. Zupełnie niespodziewanie Astrid dostaje możliwość wzięcia udziału w wyścigu. Poznaje nieco gburowatego mechanika przezwiskiem Gałgan, który pozwala jej trenować na Tytanie starej generacji. Dziewczyna staje przed ogromną szansą. Jeśli wygra wyścig uratuje rodzinę, dom, rodzinę przyjaciółki. Stawka jest naprawdę wysoka, ale czy możliwa do spełniania?

Nowa powieść Victorii Scott, autorki bestsellerowych powieści Ogień i woda oraz Kamień i sól, oscyluje w temacie wyścigów. 
Astrid, obdarzona matematycznym umysłem, jest przekonana, że dałaby sobie radę podczas wyścigu, że mogłaby pokonać doświadczonych dżokejów. Kiedy jednak zaczyna trenować z wierzchowcem, który pomimo stalowej obudowy, ma serce i duszę pełnokrwistego konia, przekonuje się, że chodzi nie tylko, aby na tym koniu jechać. Kluczem do zwycięstwa jest zgodna współpraca dżokeja z wierzchowcem. Musi istnieć między nimi więź, inaczej nie ma o czym mówić. Zraniona przez życie i bliskich Astrid bardzo długo nie może się zdobyć na to, by obdarzyć Skobla zaufaniem. Czy zdoła się przełamać?

Powieść Tytany to klasyczna historia o wyścigu po marzenia i lepszą przyszłość. Do stracenia nie ma nic, do zyskania jest wszystko. Z pomocą wiernych przyjaciół Astrid spróbuje po te marzenia sięgnąć, przekona się jednocześnie, że aby coś zyskać, trzeba na ślepo komuś zaufać. 

Tytany to piękna i mądra opowieść o przyjaźni, dorastaniu do zaufania, do podejmowania ważnych decyzji oraz do ponoszenia ich konsekwencji. Zakończenie wyciska łzy wzruszenia i aż chciałoby się usłyszeć, że będzie kontynuacja, że to jednak nie koniec. 
Polecam książkę miłośnikom koni i wyścigów, ale nie tylko. Tytany spodobają się każdemu, kto lubi historie o przyjaźni, z nutką rywalizacji i adrenaliny. Polecam. Warto.

Dziękuję!

środa, 27 lipca 2016

Bo w każdym drzemie strongman czyli Roman Barbarzyńca

Tytuł: Roman Barbarzyńca
Reżyser: Kresten Vestbjerg Andersen,
Thorbjorn Christoffersen, Philip Einstein Lipski
Scenariusz: Thorbjørn Christoffersen
Czas trwania: 89 min.
Wytwórnia: Einstein Films A/S






Gdyby mi ktoś powiedział, że Duńczycy mają takie fajne poczucie humoru, to chyba nie uwierzyłabym tak na słowo. Po seansie Romana Barbarzyńcy już nigdy w to nie zwątpię. 

Kraina Wszechściemia. Plemię osiłkowatych Barbarzyńców żyje sobie spokojnie, w przekonaniu, że skoro są potomkami silnego Crona, nie mają sobie równych. Jak widać pycha bywa zgubna, bo oto nasi Barbarzyńcy zostają nagle zaatakowani przez odział księcia Zamordora, który ma własne ciemne plany. Jak nietrudno się domyślić banda osiłków jest mu potrzebna do ich realizacji.
Z pogromu żywcem uchodzi jedynie bystry umysłem, lecz wątły i ubogi w bicepsy Roman. Jego naczelną powinnością jest teraz uwolnić ziomków i pokonać Zamordora. Jednak łatwiej zrobić niż powiedzieć. 
Nasz bohater, który wcale się bohaterem nie czuje, wyrusza w podróż, w której towarzyszyć mu będą kiepski w swym fachu bard Wrzaskier, bojowniczo nastawiona Ksenia oraz nieco zakręcony elf Lameras. Czy bohaterom uda się dotrzeć w jednym kawałku do celu podróży i pokonać wroga? To się okaże. 

Po przeczytaniu opinii innych użytkowników, zasiadałam do seansu z pewną dozą sceptycyzmu. Pisano tam m.in. że to nie dla dzieci, że trochę wulgarny itp., itd. 
Z jednym mogę się zgodzić. Nie poleciłabym tego filmu dzieciom. Kolory są bure i przygnębiające, a czaszki i trup ścielą się dość gęsto. Oprócz tego błyszczące na czerwono oczy Zamordora raczej nie byłyby miłe we śnie. Tematyka też raczej nie jest dla dzieci. Bohaterowie biegają półnago, więc wszystkie intymne części ciała mocno odznaczają się pod skąpymi odzieniami, a aluzji erotycznych mamy tu całą masę. Wiem, że dzieci mogą ich nie wyłapać, ale po co im już tak za młodu to sugerować, gdy jest tyle innych bardziej przystępnych dla nich bajek. 

Jeśli jednak potraktujemy to jako film dla nieco starszej młodzieży, to zagwarantujemy sobie blisko 1,5 godziny naprawdę dobrej zabawy. Oczywiście duża w tym zasługa polskiego dubbingu, a trio Stuhr/Mozil/Mucha to naprawdę niezły tandem. Ale nie tylko o dubbing chodzi. 
Historia jest dowcipna i z polotem, teksty błyskotliwe i nie raz, a wiele razy uśmiałam się do bólu brzucha. 
Roman Barbarzyńca to historia człowieka, który nie czuł się dobrze w swoim plemieniu, a już winy w tym, że akurat dla jego przodka zabrakło krwi Crona, przecież nie było. Kiedy jednak trzeba, Roman rusza w drogę, bo jakie ma inne wyjście? Oczywiście nie ma pojęcia jak uratuje swoich braci, ale coś zrobić trzeba i chyba właśnie to w głównym bohaterze jest najlepsze. Nie zyskuje nagle super mocy, nie staje się napakowanym mięśniakiem, po prostu pozostaje sobą.

Jak już pisałam nie poleciłabym seansu rodzicom i ich dzieciom, to po prostu nie ta liga. Niemniej jednak, jeśli ktoś lubi soczysty, nieco przaśny humor, jest w stanie znieść aluzje i jednoznaczne gesty i jeszcze się z tego uśmiać, to myślę, że może obejrzeć Romana Barbarzyńcę. Dziś, kilka dni po seansie, gdy przypominam sobie niektóre sceny, śmieję się sama do siebie.
Ten obraz to naprawdę świetna komedia i mam nadzieję, że uda mi się jeszcze trafić na podobne, utrzymane w tym klimacie.
Polecam, ale tylko osobom, których nie obrazi i nie zniesmaczy garść dowcipów fizjologicznych i erotycznych.  Jeśli trochę przymkniecie na to oko, będziecie się świetnie bawić.

wtorek, 26 lipca 2016

Elle Kennedy: Błąd

Autor: Elle Kennedy
Tytuł: Błąd
Seria: Off-Campus #2
Stron: 376
Wydawca: Zysk i S-ka







Kiedy wczesną wiosną poznałam wzruszającą i trafiającą do serca historię Hannah i Garretta, bardzo ucieszyły mnie pogłoski, że autorka napisze także historie przyjaciół i współlokatorów hokeisty. No i doczekałam się. Lato rozpoczęło się bardzo miło, bo nie dość, że urlopem, to jeszcze premierą drugiej części cyklu Off-Campus, traktującej o miłosnych perypetiach drugiego z paczki, Logana. 

Zadurzony w dziewczynie najlepszego kumpla Logan nie radzi sobie ostatnio najlepiej. Nie potrafi zdusić w sobie kiełkujących z coraz większą mocą uczuć. Jednak jakby tego było mało, to zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów sympatycznego zawodnika. Przed bohaterami ostatni rok studiów, a problemy i zobowiązania rodzinne coraz mocniej upominają się o Logana. Trochę tego dużo, jak na jedną osobę. Przydałaby się mała chwila zapomnienia. No bo niby jak inaczej radzić sobie z tym wszystkim? 

Zdołowany i izolujący się od przyjaciół Logan myli adres imprezy i w ten sposób poznaje studentkę pierwszego roku, Grace. Sympatyczna i nieśmiała dziewczyna, z tendencjami do niesamowitego gadulstwa, wydaje się dobrym materiałem na zapomnienie. Co jednak, gdy zwykła sympatia przerodzi się w coś więcej? Czy Logan nie popełni największej głupoty w życiu? A jeśli już popełni, bo tak może sugerować tytuł, to czy zdoła ten błąd naprawić? 

Co ważne w każdej z tego typu historii, to to, że bohaterowie są sympatyczni i tacy ludzcy. U Logana pod wierzchnią powłoką szpanu i pewności siebie, kryje się naprawdę wartościowy i porządny chłopak, który umie się przyznać do błędu i nie dość, że jest w tym niewypowiedzianie komiczny, to i bardzo skuteczny. Grace natomiast jest naprawdę zwyczajną dziewczyną i może właśnie w tym tkwi sekret fascynacji Logana jej osobą? Może komuś, kto ma status gwiazdy potrzebny jest właśnie taki ktoś przeciętny, aby te dwie sprawy się równoważyły? 

Smaczku lekturze dodają te fragmenty, w których chłopcy z drużyny dokuczają sobie nawzajem. Ich wynurzenia na temat kobiecej natury czy też postępowania z kobietami, sprawiały, że co rusz wybuchałam śmiechem. 

Kilkakrotnie w tle przewijają się Hannah i Garrett, jako ci, co obecnie mają status żelaznej pary i te akcenty również były bardzo miłe.  Lubię czytać o rzeczach stałych, a wiadomo, że historia pary nie kończy się wraz z ostatnią stroną książki, dlatego bardzo miło było się dowiedzieć, jak dalej sobie radzą i co u nich. 

Pomimo tych kilku zalet wymienionych powyżej, historia nie ma tak ostrego pazura, jak jej poprzedniczka. Może po części chodzi o to, że nie licząc rodzinnych problemów Logana, bohaterowie nie są tak dramatycznie poranieni przez bliskich, jak to było w przypadku Garretta i Hannah. Ich traumatyczne doświadczenia czyniły ich głębszymi i lubiło się ich jakby z automatu, bo doznali cierpienia, na które wcale nie zasłużyli. Najprzyjemniej i z łzą w oku śledziło się właśnie ich wspólne wychodzenie z tej traumy. W przypadku Logana i Grace chodzi raczej o zawalczenie o siebie, o to, by móc decydować o własnym życiu, bez oglądania się na powracające niczym bumerang błędy najbliższych. To one bowiem najbardziej hamują nasz rozwój, a głębokie poczucie lojalności nie pozwala na to, by pójść do przodu, pamiętając o tym, że każdy jest kowalem własnego losu. 
Mimo to lektura Błędu była bardzo przyjemna i odprężająca, dlatego z chęcią sięgnę po trzecią część cyklu, gdy tylko się pojawi, bo jedno jest pewne. Chłopaków z drużyny i ich dziewczyn nie można nie polubić.

niedziela, 24 lipca 2016

Ian Tregillis: Wojny alchemiczne. Mechaniczny

Autor: Ian Tregillis
Tytuł: Mechaniczny
Seria: Wojny alchemiczne #1
Stron: 464
Wydawca: SQN





Mechaniczne serce na okładce pierwszego tomu powieści I. Tregillisa to obietnica niezłej, oryginalnej i wciągającej historii. Muszę jednak powiedzieć, że nic nie może przygotować czytelnika na to, co czai się w środku. 
Choć akcja powieści toczy się współcześnie, świat przedstawiony kojarzy się z wiekiem XVII/XVIII, głównie ze względu na stroje z epoki, obyczajowość, środki lokomocji czy tytuły szlacheckie. To jednak nie wszystko i gdyby to tak zostawić wyszłaby z tego powieść quasi historyczna. Autor jednak wzbogacił ten świat o szeroko rozbudowaną dziedzinę alchemii, graniczącą z prawdziwą magią, dzięki czemu uzyskał zupełnie nową jakość, która mnie jako czytelnika, zaszokowała i  zafascynowała. 

Wszystko zaczęło się w XVII wieku od wynalazku holenderskiego uczonego Christiaana Huygensa. Ten genialny matematyk i fizyk był nie tylko autorem teorii gry w kości, pierwszej soczewki, czy odkrywcą księżyca Saturna Tytana. Był także pierwszym konstruktorem precyzyjnych zegarów mechanicznych, które to opisał w swojej książce pt.  Horologium oscillatorium. To właśnie na bazie tych faktów z życia uczonego, Ian Tregillis tworząc fabułę swojej powieści, każe Huygensowi pójść dużo dalej i czyni go twórcą pierwszego człowieka mechanicznego. 
Ten rewolucyjny wynalazek powoduje, że Niderlandy stają się super mocarstwem nie do pokonania i jedynie Francja staje się ogniskiem, choć słabym, oporu. Mechaniczni ludzie zwani klakierami (od francuskiego oklaskiwać, przytakiwać) stają się niezawodnymi służącymi, a także w wersji bardziej zaawansowanej żołnierzami.  Niby nic niezwykłego, w końcu dziś także mamy niemal inteligentne maszyny, wykonujące pracę za ciężką dla człowieka. Ale klakierzy z powieści są naprawdę niezwykli. Są niesamowicie wytrzymali i niemal nigdy się nie psują, jeśli tylko regularnie ich konserwować, mogą więc funkcjonować setki lat. Ale to nie wszystko. Ogromne, trzymane w ścisłej tajemnicy osiągnięcia alchemii pozwoliły tak uwarunkować klakierów, że muszą, powiedziałabym nawet MUSZĄ, wykonać każde dane im polecenie. Ten wewnętrzny nakaz zwany potocznie geas, powoduje, że klakier mający wykonać polecenie czuje silny, odśrodkowy przymus, wręcz fizyczny ból, który nie zmaleje, dopóki polecenie nie zostanie wykonane tak jak należy. Powszechnie panujące przekonanie, że klakierzy to tylko maszyny, bez uczuć i świadomości, sprawia, że nikt nie traktuje serio siły geas.  Bo skoro maszyna jest maszyną, to nie może czuć bólu, prawda? Nie ma rozterek, wątpliwości, dylematów moralnych, jest maszyną i kropka. 
Na przykładzie jednego z głównych bohaterów powieści tytułowego mechanicznego o imieniu Jax, wiemy, że jest trochę inaczej. Klakierzy mają świadomość i choć służba ludziom jest ich priorytetem, zdarzają się przypadki, że klakierzy się buntują, zyskując wolną wolę. Takich oczywiście szybko i, co ważne, publicznie się eliminuje, utrzymując społeczeństwo w powszechnym przekonaniu, że maszyna została opętana przez demony. Nie wiadomo dokładnie, co powoduje przemianę, dlatego ludzie tak się tego boją. 
Jax jest służącym, jak setki innych. Wykonuje masę zadań, balansując na granicy bólu i szaleństwa, gdy priorytety zadań się na siebie nakładają, a on się przecież nie rozdwoi. I któregoś dnia tę wolną wolę zyskuje... Co z tego wyniknie?
Dwójka pozostałych bohaterów to ludzie z krwi i kości, których wciągnie wir wydarzeń, by splątać ich drogi z drogami Jaxa. 
Pierwszą jest francuska hrabina Berenice, kobieta naukowiec, szpiegmistrzyni wysoko postawiona na królewskim dworze. Jej życiowym celem jest odkrycie, co takiego powoduje u klakierów posłuszeństwo lub jego brak. Swoje badania oczywiście prowadzi na żywym materiale. Czy próba zbadania unieruchomionego na murach obronnych żołnierza, zdeterminowanego przez metageas (czyli nakaz najwyższego priorytetu) okaże się dobrym pomysłem? Ryzyko jest ogromne. 
Drugi bohater, postać tragiczna ze wszech miar, to katolicki duchowny Visser, członek tajnej siatki szpiegowskiej, człowiek głębokiej wiary. Schwytany przez nadwornego kata stanie w obliczu wyzwania i boleśnie przekona się, czym tak naprawdę jest wolna wola. Przyznam, że wątek tego bohatera wstrząsnął mną najmocniej, dlaczego nie zdradzę, co by za wiele nie spoilerować. 

Pierwszy tom powieści to tak naprawdę wstęp do całej historii. Autor spokojnie prezentuje nam świat przedstawiony, ukazuje poczynania bohaterów, każe nam ich polubić i przywiązać się do nich, by lepiej zrozumieć kierujące nimi motywy. Nie boi się także, ani nie brzydzi nieco ich uszkodzić, dlatego nie brakuje tu scen, gdy krew leje się gęstą posoką, a granica między człowiekiem a bestią mocno się zaciera. Wojna między Niderlandami a Francją jest nieunikniona, a działania naszych bohaterów tylko ją przybliżają. Ale wiadomo, że status quo wiecznie trwać nie może. 

Pierwszy tom Wojen alchemicznych zjednał mnie sobie na dobre i jestem zachwycona. Zachwycona wykreowanym światem, klakierami i Jaxem. Gorąco wspieram pęd mechanicznych ku wyzwoleniu i niecierpliwie czekam na Rising (Powstanie, Rebelia?) czyli tom drugi. Oj będzie się działo. Oby jeszcze w tym roku. 
Polecam Mechanicznego miłośnikom rozumnych maszyn, alternatywnej wersji historii Europy i dobrej powieści przygodowej. Naprawdę warto.

Dziękuję!

sobota, 23 lipca 2016

Żeby książę z bajki, ale jednak katolik czyli Za jakie grzechy, dobry Boże?

Tytuł: Za jakie grzechy, dobry Boże?
Reżyseria: Philippe de Chauveron
Scenariusz: Philippe de Chauveron, Guy Laurent
Czas trwania: 97 min.
Gatunek: komedia obyczajowa, romantyczna







Każdy rodzic pragnie dobra własnego dziecka, a marzenie, by zawarło dobry, udany związek małżeński jest kulminacją rodzicielskich pragnień. Rodzice czterech pięknych i zdolnych córek, Marie i Claude, właśnie o tym marzą. Nie są to w końcu takie wygórowane pragnienia, czyż nie? Jednak życie lubi płatać figle, więc najbliższe lata wystawią na ciężką próbę tolerancję, empatię i miłość głównych bohaterów do córek, a także do siebie nawzajem. 

Zaczyna się od ślubu pierwszej córki Odile, która mimo że wybiera człowieka sympatycznego i darzącego ją miłością, to Żyda. Druga córka Isabelle wychodzi za mąż za Araba, a trzecia Segolene za Chińczyka. Generalnie wszyscy zięciowie są w porządku, ale nie są białymi francuskimi katolikami, o jakich marzyli teściowie. Z biegiem czasu i pojawieniem się wnuków zgnębieni rodzice jakoś godzą się z sytuacją. Wtedy bombę zrzuca najmłodsza z córek Laure. Wychodzi za mąż za katolika. Jednak pochodzącego z Afryki. Tego już dla rodziny zdecydowanie za dużo, a kiedy dojdzie do spotkania z rodziną Charlesa, cała organizacja wesela staje pod znakiem zapytania. Czy rodzina, dom, a zwłaszcza Marie i Claude to wytrzymają? Warto się o tym przekonać i zafundować sobie seans z filmem Za jakie grzechy, dobry Boże?

Stara prawda mówi, że związek małżeński zawiera się z wybranką/wybrankiem, a nie jej/jego rodziną, ale w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Być  może w przypadku naszych bohaterów chodzi o to, że każdy ma przecież własne widzimisię, pochodzi z innej kultury, odebrał inne wychowanie. Na przykładzie trzech pierwszych zięciów widać, jaka przepaść kulturowa i religijna ich dzieli i wystarczy byle komentarz, by doszło do awantury. Jednak na tym polega cały koncept tego filmu: im więcej różnic, tym większe pole do manewru, by znaleźć wspólny język, a stąd już blisko do osiągnięcia porozumienia. 
Pojawienie się na progu czarnoskórej rodziny Koffich z gburowatym seniorem rodu na czele nie wróży dobrze imprezie weselnej ani porozumieniu. Czyż jednak szczęście dzieci nie jest ważniejsze od własnej dumy i głupich uprzedzeń? 

Komedia de Chauverone'a to dobry film na wieczór. Zarówno romantycy, jak i miłośnicy dowcipu Christiana Claviera znajdą tu coś dla siebie. Nie będzie tu może rozwiązań, które często gwarantuje nam Hollywood czyli ckliwych dylematów i cukierkowych wyznań, ale z pewnością będzie zabawnie. I co dla mnie było ważne: będzie życiowo. Bo akceptacja wybranka przez rodzinę to jedno, a dalsze życie z nim, sprawy rodzinne, dzieci, praca, kredyty, to już co innego. Bohaterowie są zabawni w swoich uprzedzeniach, ale nie ma w tym przesady, a a czasem okazuje się, że gdy wchodzi się do takiej rodziny wszystkie poglądy i uprzedzenia trzeba trochę utemperować, a nawet zostawić za drzwiami. Marie, w roli teściowej, jest najlepszym tego przykładem. 
Ogląda się przyjemnie, z uśmiechem, czasem aż się głową pokręci z dezaprobatą, słowem jest miło, rodzinnie i optymistycznie. Polecam.

czwartek, 21 lipca 2016

Tracy Rees: Tajemnice Amy Snow

Autor: Tracy Res
Tytuł: Tajemnice Amy Snow
Stron: 504
Wydawca: Czarna Owca







Kiedy 8-letnia Aurelia znalazła w śniegu porzucone niemowlę, nie mogła wiedzieć, że ten jeden chrześcijański uczynek zmieni życie i jej i uratowanego dziecka. Uparta dziedziczka Hatvile Court zabrała dziecko do domu i postawiła na swoim, niemal zmuszając rodziców, by przyjęli sierotę pod swój dach. 
Kiedy 17 lat później ponownie spotykamy Amy Snow, bo takie imię i nazwisko jej nadano, dziewczyna właśnie opuszcza posiadłość Vennaway'ów. To przedwczesna śmierć Aurelii, jej opiekunki, przybranej siostry, a zarazem samozwańczej matki, zmusza Amy do tego kroku. Zgodnie z pośmiertną wolą Aurelii, Amy udaje się do Londynu, aby tam wypełnić jej dalsze polecenia. 

Tracy Rees miała bardzo oryginalny pomysł na fabułę powieści, której akcję osadziła we wczesnych czasach wiktoriańskich. Oto uboga dziewczyna wyrusza w świat, wypełniając zadania pozostawione jej przez zmarłą protektorkę. Z pozostawionego listu Amy dowiaduje się, że Aurelia przygotowała dla niej zestaw zagadek, które po rozwiązaniu doprowadzą ją do sekretu, a ten pozwoli odkryć cenny skarb. Pełna wątpliwości, ale posłuszna woli zmarłej Amy, jedzie do Londynu, a potem do Twickenham, Bath i Yorku. Kolejno poznaje ludzi, których Aurelia zaangażowała w spisek, a odwiedzając kolejne miejsca stopniowo z Kopciuszka przeistacza się w piękną, pełną gracji damę, która sama może decydować o swoim życiu i własnej przyszłości. 
Powieść kojarzy się z bajką o Kopciuszku. Aurelia niczym wróżka chrzestna, dobrze znając swoją podopieczną, przygotowała trasę, którą Amy musiała odbyć, aby docierając do celu podróży poznać sekret i całą prawdę o swojej opiekunce. 

Książkę czytałam z wielką przyjemnością. Niepowtarzalny klimat arystokracji, pięknych sukien, łowców posagów, dam i dżentelmenów, to wszystko sprawiało, że mimo czasem długich opisów, lektura nie nużyła mi się. Wspólnie z Amy przeżywałam chwile zwątpienia, gdy bohaterka rozżalona decydowała, że dalej już nie pojedzie. Z listów pozostawionych przez Aurelię próbowałam przewidzieć, jaki sekret kryje w sobie cel podroży bohaterki. W pewnym momencie można się już tego domyślić, ale nie psuje to w niczym przyjemności lektury. 
Opisy podróży Aurelii oraz perypetie Amy dają czytelnikowi wyraźny obraz tego, jak żyło ówczesne społeczeństwo, jaka ogromna nierówność klasowa panowała w społeczeństwie i jak krzywdząca była ona dla wielu ludzi. Wysyłając podopieczną w podróż, Aurelia chciała jej dać możliwość wyboru, przekonania się na własnej skórze, jak różnych ludzi możemy spotkać w życiu i jak złudne nam się mogą wydać czyjeś zamiary. Czy się jej to udało? 

Tajemnice Amy Snow to historia życiowej podróży, poświęcenia i miłości siostrzanej, jaką można darzyć drugą osobę, bez względu, czy urodziła się panią czy służką. Polecam powieść Tracy Rees nie tylko romantykom i miłośnikom przeróżnych wariacji o Kopciuszku. Jeśli ktoś lubi historie o rodzinnych sekretach umiejscowione w czasach wiktoriańskich, to także powinien po tę książkę sięgnąć.


 Dziękuję!

niedziela, 17 lipca 2016

Do zadań specjalnych? Tylko nieloty czyli Pingwiny z Madagaskaru

Tytuł: Pingwiny z Madagaskaru
Reżyseria: Simon J. Smith, Eric Darnell
Scenariusz: John Aboud, Michael Colton,
Brandon Sawyer
Czas trwania: 92 min.
Wytwórnia: Dream Works




Kiedy po spektakularnym sukcesie filmów z serii Shrek, twórcy zielonego ogra postanowili zrobić film o czwórce zwierząt z nowojorskiego zoo, wątpię, by choć przez myśl im przeszło, że film owszem sprzeda się i zyska grono wiernych fanów, ale serca widzów skradnie kto inny. 
Pingwiny. Cztery szybkie, zwinne nieloty, z ambicjami ratowania świata i przeprowadzania tajnych misji. 

W 2008 roku, trzy lata po premierze pierwszej części Madagaskaru, Pingwiny dostały swój serial animowany. Stworzono 3 sezony w sumie 80 odcinków. Akcja działa się w nowojorskim zoo, a osią fabuły były działania Pingwinów i perypetie ich przyjaciół z innych zwierzęcych wybiegów: wydry Marlenki, króla lemurów Juliana czy dwóch cynicznych małp. Szczerze przyznam, że dziś jest to jeden z moich ulubionych seriali animowanych. Świetne teksty Skippera czy króla Juliana, zabawne sytuacje, wszystko to sprawiało, że po ciężkim dniu w pracy z przyjemnością zasiadałam do tv, by przez 20 minut śmiać się do łez. 

W 2014 roku Pingwiny dostały swój film kinowy, co było zresztą tylko kwestią czasu. Jeśli ktoś lub coś jest tak bardzo na topie i tak chwytliwe, trudno się oprzeć pokusie, dania tej postaci jej własnych, kinowych pięciu minut. 
Tym razem dane nam jest poznać początki wielkiej czwórki, która pod wodzą Skippera już od małego, ma pragnienie czegoś więcej niż tylko uczestnictwo w wielkim marszu pingwinów i bycie po prostu słodkim. Skipper, Kowalski, Rico i Szeregowy mają misję ratowania świata. To taka zwierzęca wersja serialu Drużyna A. Skipper o ujmującym głębokim głosie to przywódca, który nawet w najcięższych sytuacjach nie traci głowy. Rico to spec od połykania przeróżnych rzeczy, które potem potrafi zwrócić w nienaruszonym stanie; najczęściej są to narzędzia, bądź materiały wybuchowe. Kowalski to analityk, który wszystko przelicza na procenty, a najmłodszy Szeregowy jest słodki i ma tę słodkość wpisaną w zakres obowiązków. 

Tym razem Pingwinom przyjdzie się zmierzyć z doktorem Davem Mackiewiczem, który na cel wziął sobie wszystkie pingwiny z całego świata. Przed bohaterami trudne zadanie, gdyż wróg jest wciąż o krok przed nimi. To dlatego w pewnym momencie na arenę wkroczy ściśle tajna organizacja Północny Wiatr, której celem jest ratowanie zwierząt w tarapatach. Początkowo te dwie drużyny, jak to zwykle bywa, nie potrafią działać wspólnie, tak silne osobowości jak Skipper i Utajniony, zamiast słuchać, chcą rozkazywać, a to nie wróży dobrze misji. Z czasem jednak... No właśnie, to już warto zobaczyć samemu. 

Kinową wersję przygód Pingwinów ogląda się jak film sensacyjny. Mamy tutaj pościgi, wybuchy, nowoczesne gadżety, tajne bazy, geniusza zła i jego pomagierów. Są nawet dylematy moralne oraz wątek małego bohatera, który bardzo pragnie się wykazać i będzie mu to dane. Jest kolorowo, zabawnie, zaskakująco. Wprowadzenie członków Północnego Wiatru: wilka Utajnionego, śnieżnej sowy Evy (co za piękne rzęsy i akcent!), foki Detonatora oraz podatnego na słodkość misia polarnego Kaprala, nadało historii świeżości i więcej (o ile to jeszcze możliwe) dowcipu. 
Co najlepsze w tego typu historiach, film ten można oglądać kilka razy, bo trudno wyłapać wszystkie smaczki słowne i aluzje za jednym razem. 

Pingiwiny z powodzeniem mogą oglądać widzowie w każdym wieku, ci młodsi i ci starsi. Blisko 1,5 godziny dobrej rozrywki gwarantowane. Polecam. Z pewnością poprawi humor, co na bank wyjdzie na zdrowie.

piątek, 15 lipca 2016

Rhys Bowen: O mój ukochany!

Autor: Rhys Bowen
Tytuł: O mój ukochany!
Cykl: Molly Murphy, # 5
Stron: 488
Wydawca: Noir sur Blanc





Z postaciami kobiet detektywów, takich w klasycznym rozumieniu, chyba dotąd nie miałam do czynienia. Dlatego zdecydowałam się sięgnąć po powieść autorstwa Rhys Bowen, choć tytuł nie zachęcał, bo jak dla mnie, brzmiał trochę za słodko. 
Po zakończonej lekturze, jestem nie tylko mile zaskoczona, ale też zdeterminowana nadrobić zaległości, gdyż O mój ukochany! to już piąta część przygód Molly, a oczarowała mnie tak mocno, że koniecznie muszę tę historię poznać od początku i od podszewki. Słowem, cykl jest naprawdę godny uwagi, bo ma wszystko co powinien mieć czyli sensowną, prawdziwą bohaterkę, ładnie zapętlającą się intrygę i bardzo ciekawe tło obyczajowe. 

Piąta część cyklu zaczyna się tam, gdzie (podejrzewam) mniej więcej zakończyła się poprzednia część. To znaczy Molly odpoczywa po przeżytych przygodach, starając się poradzić sobie z zawodem miłosnym, jakiego doznała za sprawą kapitana policji Daniela Sullivana. Tym większe jest jej oburzenie, gdy w biały dzień na ruchliwej ulicy zostaje aresztowana i doprowadzona do więzienia. Nic takiego przecież nie zrobiła, choć co nieco pewnie na sumieniu ma. Okazuje się jednak, że to właśnie Daniel potrzebuje jej pomocy, ponieważ został aresztowany pod zarzutem przyjmowania łapówki. Targana sprzecznymi uczuciami dziewczyna decyduje się pomóc ukochanemu, choć złość na niego jeszcze nie do końca jej przeszła. 

Śledztwo w sprawie Daniela wydaje się beznadziejne gdyż wszystkie dowody świadczą przeciwko niemu. Molly jednak nie poddaje się i zupełnie niechcący wikła się w jeszcze dwie inne sprawy, jedną gorszą od drugiej. Pierwsza dotyczy okrytego złą sławą Kuby Rozpruwacza, mordującego prostytutki, a druga zaginięcia panny z wyższych sfer. Borykająca się z kłopotami finansowymi, zdrowotnymi i prywatnymi, Molly z godnym podziwu zacięciem przeczesuje miasto i nakłania potencjalnych zamieszanych w sprawę do rozmowy. W tym ostatnim jest faktycznie niezła i dzięki temu natrafia na ślady, które przybliżają ją do rozwiązania sprawy. Jest przy tym konkretna, otwarta na nowe rozwiązania i ma bystry umysł. 

Jak już wspominałam na początku, powieść bardzo miło mnie zaskoczyła i pozostaje mi tylko żałować, że o cyklu dowiedziałam się dopiero teraz. 
Książka jest napisana prostym, przystępnym językiem, ma bardzo ciekawie nakreślone tło obyczajowe, dowcipne dialogi i intrygujące rozwiązania. Dodatkowym smaczkiem jest nacisk na sytuację kobiety w początkach XX wieku. Dziś Molly mogłaby się z powodzeniem i bez przeszkód rozwijać jako prywatny detektyw, czy robić zawrotną karierę w policji. Wtedy kobiety dopiero zaczynały walczyć o swoje prawa, a więc wiele drzwi jeszcze nie stało przed nimi otworem. Co za tym idzie, Molly musi się uciekać do takich metod, jak podszywanie się pod kogoś, bo inaczej nigdy nie zdobyłaby informacji, na których jej zależy. 
Żeby jednak nie było tak trudno, bohaterka ma oddanych przyjaciół oraz zdolność zjednywania sobie ludzi. Oprócz tego jest pomysłowa i wścibska, a to cechy bardzo pożądane w tym zawodzie. 

Z satysfakcją dopisuję cykl o Molly Murphy do listy moich ulubionych, a Wam szczerze go polecam. Książka spodoba się nie tylko miłośnikom powieści detektywistycznych. Sympatycznie poprowadzony wątek obyczajowy, wzbogacony o romans, dopełnia całości. Jest frapująco, dowcipnie i tak swojsko, jak tylko może być. I nawet ten tytuł już nie jest taki słodki, w całym kontekście. 
Polecam. Powieść godna uwagi.


Dziękuję!

środa, 13 lipca 2016

Zwierzęca utopia czyli Zwierzogród

Tytuł: Zwierzogród
Reżyseria: Byron Howard, Rich Moore
Scenariusz: Jared Bush, Phill Johnston
Czas trwania: 108  min.
Wytwórnia: Disney





Utopia w wydaniu animalistycznym? Czemu nie! Muszę przyznać, że popołudniowy seans Zwierzogrodu zapewnił mi blisko dwie godziny śmiechu i błyskotliwie podanej rozrywki. Sama nie wiem, czemu tak długo zwlekałam z obejrzeniem tego obrazu. 

Czym jest Zwierzogród? To wielka metropolia zamieszkana wyłącznie przez zwierzęta. To istny raj. Małe i duże, ssaki i drapieżniki żyją tutaj obok siebie w zgodnym i w miarę szczęśliwym bytowaniu. To przecież miejsce, gdzie spełniają się marzenia. 

Ambitna króliczka Judy Hops nie chce, tak jak jej rodzice i stadko młodszego rodzeństwa, całe życie prowadzić straganu z marchewkami. Judy chce zostać stróżem prawa i faktycznie, dzięki uporowi i zaciętości, kończy akademię jako pierwszy królik. Pełna dobrych chęci przybywa do stolicy i... zostaje policjantem od mandatów parkingowych. Przypadek sprawia, że bierze udział w ulicznym pościgu za złodziejem, a to uruchamia lawinę wydarzeń, które naprowadzą Judy i jej nowo poznanego przyjaciela lisa Nicka na ślad wielkiej intrygi, która może zagrozić stabilności i bezpieczeństwu całego świata zwierząt.

Ogromną siłą polskiej wersji językowej jest dubbing. To naprawdę niesamowite, jak dobrze podłożony głos, wpływa na odbiór postaci. Głosu Judy i Nickowi użyczyli Julia Kamińska i Paweł Domagała. Ten ostatni znany między innymi z serialu O mnie się nie martw, w którym to pokazał się jako przezabawny, były mąż, ma tak światy głos, że już samo słuchanie go wywołuje uśmiech na twarzy. Tryskająca wokalnym entuzjazmem Julia Kamińska wzmocniła w postaci Judy entuzjazm i żywiołowość. 

Fabuła Zwierzogrodu została oparta na opowieści policyjnej. Oto młoda, nieco jeszcze naiwna policjantka, zaczyna pracę i trafia na ślad wielkiej afery. Oczywiście tylko ona ją dostrzega, a zatem może liczyć tylko na siebie i lisa cwaniaczka, który niestety wiarygodnym świadkiem nie jest. Wspólnie zagłębiają się w podejrzane dzielnice miasta, zasięgają opinii u lokalnego mafiosa, a nawet w urzędzie komunikacji u szybkiego (!!!) leniwca. 
Ale to nie wszystko. Film porusza takie problemy jak tolerancja i walka ze stereotypami. Dobrym przykładem tego jest sam Nick, który zwątpił w dobrą wolę zwierząt pod wpływem przeżyć z dzieciństwa. Czy lis może być uczciwy? A mały królik może być dobrym policjantem? Czy warto walczyć o swoje marzenia, czy też może lepiej trzymać się utartych ścieżek? 

Zwierzogród to naprawdę dobrze skonstruowane kino. Spodoba się dzieciom, ze względu na mnogość występujących tu zwierząt oraz pięknie dobrane kolory. Dorośli zasmakują w błyskotliwych dialogach i licznych nawiązaniach do filmowych, znanych hitów. 
Przede wszystkim jednak Zwierzogród to mądra, zabawna historia o tym, że warto czasem o siebie powalczyć, bo istnieje naprawdę spora szansa, że się uda i osiągniemy to o czym od dawna skrycie marzyliśmy. 
Polecam! Doskonała rozrywka.

wtorek, 12 lipca 2016

Rafik Schami: Ciemna strona miłości

Autor: Rafik Schami
Tytuł: Ciemna strona miłości
Stron: 944
Wydawca: Noir sur Blanc





Powieść Ciemna strona miłości już od strony wizualnej obiecuje egzotyczną, czytelniczą podróż. Sugeruje to nie tylko nazwisko autora, ale też postać kobiety o ciemnej karnacji na tle pięknie zdobionego materiału w ptasie i zwierzęce motywy. 

Ciemna strona miłości to opasła i bogata w szczegóły syryjska saga, w której głównym wątkiem jest ponad wiekowy spór między dwiema rodzinami, a od tego wątku, niczym gałązki bluszczu lub winnej latorośli, swoje pędy wypuszcza wiele innych pomniejszych historii, z których z czasem na prowadzenie wysunie się miłość Farida i Rany. Może to budzić skojarzenia z Romeo i Julią, zapewniam jednak, że niniejsza powieść to nie tylko historia rozdzielonych przez rodową nienawiść kochanków. 

Kiedy zaczynamy czytać, jesteśmy świadkami prowadzonej sprawy o zabójstwo. Śledztwo właściwie tkwi w martwym punkcie, bo choć zamordowany był dość ważną osobą, to wszystkie poszlaki są tak znikome, że prowadzą donikąd. Prowadzoną sprawę jednak szybko zostawiamy i cofamy się do połowy XIX wieku, kiedy to poznajemy protoplastów rodów Szahinów i Musztaków. Kolejne rozdziały coraz mocniej wgłębiają się w perypetie licznej rodziny, dla której liczy się głównie zdobywany majątek, a więc potocznie zwane dorabianie się oraz specyficznie rozumiany honor, który z grubsza polega na tym, że jeśli syn lub córka wybierze partnera niezgodnie z oczekiwaniami rodziny, to powinien jak najszybciej uciekać za granicę, bo inaczej długo nie pożyje. Ten szokujący, dla nas ludzi Zachodu, honor liczy się tak bardzo, że nie pozostawia już zupełnie miejsca na więzy rodzinne, uczucia ojca do syna, czy brata do siostry. W takiej sytuacji nikt nie myśli tymi kategoriami i przyznam, że było to dla mnie naprawdę wstrząsające. Ta mentalność jest doprawdy niesamowita. 

Początkowo mnogość imion, często podobnie brzmiących, przytłacza. Trudno się połapać, o kogo chodzi. Na początku i na końcu książki mamy co prawda rozrysowane dwa drzewa genealogiczne, ale jest tego po prostu zbyt dużo. Z czasem jednak, gdy historia skupia się na rodzicach Farida i rodzicach Rany, a potem na nich samych, jest już dużo łatwiej. 
Rafik Schami ma talent do snucia opowieści. Syryjską rzeczywistość opisuje z powagą i dbałością o szczegóły, jednak potrafi być też ironiczny i błyskotliwy, a także dowcipny. Bywały momenty kiedy śmiałam się do bólu brzucha, czy to z historii modlitwy jednej z bohaterek do Jana Chrzciciela, czy też z listownej odpowiedzi matki na prośbę syna, by mu przysłała do szkoły klasztornej więcej bielizny. 
Przeważnie jednak historia jest do bólu realistyczna, tym bardziej, że wraz z dorastającymi bohaterami, zmianie ulega sytuacja polityczna kraju, który po licznych zamachach stanu, będzie bardzo podatny na obce wpływy egipskie, niemieckie czy rosyjskie. Momentami wydaje się nawet, że liczba  nieszczęść spadająca na głównych bohaterów już przekroczyła dozwolony limit, ale tak to już jest w historiach, gdzie bohater wikła się w różne działania polityczne.

Ciemna strona miłości to taka mozaika składająca się z realiów życia codziennego, do którego stopniowo wchodzą małe i większe nowinki, z elementów polityki i obyczajowości, z przenikających (skąpo, bo skąpo, ale zawsze) do tej zamkniętej przestrzeni fragmentów kultury Zachodu. Być może właśnie dlatego powieść czyta się z różnym tempem. Wątki związane z Claire, Faridem czy Raną przyswaja się bardzo szybko, ale te związane z polityką już nico wolniej. Wiadomo jednak, że opowieść dziejąca się w Syrii, bez tła politycznego, byłaby mdła i niewiarygodna. Autor doskonale pokazuje także przeróżne odcienie tytułowej miłości, którą od nienawiści i śmierci dzieli tak cienka granica.

Książka z pewnością spodoba się nie tylko miłośnikom egzotyki i barwnego, targanego krwawymi konfliktami Wschodu. To taka baśń z tysiąca i jednej nocy w nieco uwspółcześnionej wersji. Barwna, bogata w detale, zabawna i okrutna, wzruszająca i budząca mieszane uczucia. Jak to w życiu bywa, często kończy się w przewrotny i nieoczekiwany sposób. Warta przeczytania i przemyślenia. Polecam.

Dziękuję!

niedziela, 10 lipca 2016

Sarra Manning: Ostatni wieczór

Autor: Sarra Manning
Tytuł: Ostatni wieczór
Stron: 534
Wydawca: Zysk i S-ka







Uwielbiam historie o kobietach, które wychodzą na przekór własnemu przeznaczeniu, które wbrew ustalonym przez społeczeństwo zasadom, chcą żyć inaczej i być kimś innym, niż im to pierwotnie narzucono. 
Tytuł powieści Sarry Manning może sugerować łzawe romansidło, co jest bardzo krzywdzące, gdyż historia zawarta w tej książce ma do zaoferowania czytelnikowi o wiele więcej.
Poznajemy Rose i Jane, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego. Gdy jednak bliżej się im przyjrzymy, okaże się, że ich życiorysy mają wiele punktów wspólnych.

Rok 1943, Londyn. Trwa II wojna światowa, groza szerzy się w świecie, nie znaczy to jednak, że ludzka codzienność się zatrzymała. Życie trwa nadal i biegnie swoim utartym trybem. Jest może nieco trudniej, niż wcześniej, ale to czego nie może nadrobić normalne życie i wszechogarniający brak, nadrabia się młodością. 
Niespełna 17-letnia Rose przybywa do Londynu z głową pełną marzeń o swoim przyszłym życiu. Ma nadzieję dostać się do słynnego klubu Rainbow Corner przy Piccadilly Circus i tańczyć z amerykańskimi żołnierzami. Za sobą pozostawiła rodzinę i życie na nudnej prowincji, przed sobą widzi cały świat. Czy spełni swoje marzenia? 
70 lat później ponownie spotykamy Rose, która jest już starszą panią, walczącą z chorobą, a jednocześnie jest głową rodziny i kimś, z kim trzeba się liczyć. W jaki sposób Rose doszła do tego wszystkiego?  O tym przekonuje się czytelnik, poznając kolejne rozdziały tej powieści. Ale to jeszcze nie koniec. 

Drugą, przeplatającą się historią, jest historia Jane. Jane poznajemy w chwili, gdy wkracza w sukni ślubnej do jednego z barów w Las Vegas. Wydaje się zdeterminowana szybko wyjść za mąż i faktycznie, nie mija kilka godzin, jak po wstępnej pogawędce, ląduje w kaplicy ślubnej z niejakim Leo, który przystaje na jej propozycję. Co połączy tych dwoje życiowych rozbitków? Bardzo szybko okazuje się, że zarówno Jane i Leo, mają w sobie wiele nieuleczonych ran, mało tego z życiem radzą sobie kiepsko. 
Czy przyjazd do Londynu do umierającej babki Leo, coś zmieni w ich życiu, czy wpłynie jakoś na ich związek? 

Muszę przyznać, że powieść Ostatni wieczór czytało mi się nadzwyczaj dobrze. Przyjemnie śledziło się historię dorastającej w wojennej zawierusze Rose, która stopniowo pozbywając się złudzeń, staje się dojrzałą, myślącą kobietą.  Przyjemnie wraz z główną bohaterką biegało się po wojennym Londynie, gdy pączki były takim rarytasem, jak dziś kawior, a rajstopy i bielizna były reglamentowane. 
Taką samą przyjemnością było śledzenie poczynań Jane i Leo, których autorka uczyniła bohaterami pełnymi wad. Skupiona na dobrach materialnych Jane, czy tkwiący w szponach nałogu Leo to istoty z krwi i kości, na wskroś prawdziwi. Nie zawsze można ich lubić, krytyka ich postępowania aż się ciśnie na usta, ale nie zmienia to faktu, że dzięki temu nie są papierowi ani płascy. Dziś bohater, który nie ubrudził sobie rąk czy jest krystalicznie idealny, nie jest interesujący. To dlatego, pomimo wielu popełnionych głupot, naprawdę polubiłam Leo i Jane. 

Ostatni wieczór to historia o dorastaniu do miłości, samodzielności, bycia odpowiedzialnym za siebie i innych. Życie nie zawsze toczy się taką koleją, jakbyśmy chcieli, ale toczy się i tylko od nas zależy, ile będziemy mieli w tej wielkiej podróży do powiedzenia od siebie. 
Polecam powieść Sarry Manning czytelniczkom szukającym dla siebie dojrzałej i mądrej lektury, która wzruszy i da do myślenia.

Dziękuję!

piątek, 8 lipca 2016

Brandon Sanderson: Pożar

Autor: Brandon Sanderson
Tytuł: Pożar
Cykl: Mściciele, t.2.
Stron: 432
Wydawca: Zysk i S-ka





Pokonanie Stalowego Serca na gruzach dawnego Chicago nie było końcem historii. David Charleston odkrył słaby punkt Epika, a zabijając go, pomścił zamordowanego przed laty ojca.  Jednak dokonana zemsta pozostawia spory niedosyt, bo zabiera sprzed oczu cel, którym dotąd człowiek żył. Oprócz tego, usunięcie jednego tyrana, powoduje, że w jego miejsce mogą się pojawić następni. Kto bowiem nie chciałby stanąć w szranki z niepozornym pogromcą panującego nad metalem i całym miastem Stalowego Serca, który miał być nie do pokonania? Słowem zakończenie części pierwszej było otwarte, sugerując czytelnikowi nowe problemy dla Mścicieli oraz zupełnie nowe wątki w powieści. 

W drugim tomie serii zatytułowanym Pożar wraz z Davidem i drużyną Mścicieli opuszczamy Newcago i przenosimy się do dawnego Manhattanu, zwanego obecnie Babilarem. To niezwykłe miasto jest niemal całkowicie zatopione, a ludzie osiedlili się na dachach dawnych wieżowców i drapaczy chmur. Pełne świateł i fosforyzujących graffitti, tylko pozornie jest rozbawione i beztroskie. Żyjący chwilą ludzie, wiedzą, że w każdej chwili niepewny nastrój rządzącej miastem Regalii może ulec zmianie, a wtedy wszystko zginie w żywiole wody, którym rządzi kobieta Epik. 

W Balilarze Mściciele pod wodzą Profesora prowadzą dalsze poszukiwania i próbują zgłębić zamiary Regalii, która twierdzi, że może tworzyć nowych Epików i ma na usługach, tych, nad którymi pozornie nie sposób zapanować. Tymczasem David zmaga się z własnymi problemami. Z uporem maniaka poszukuje słabych punktów Epików i stara się je powiązać z ich przeszłością, kiedy jeszcze byli ludźmi. Nie wierzy też, że Megan, która okazała się Epikiem i to nie byle jakiej kategorii, naprawdę zdradziła Mścicieli na rzecz Stalowego Serca. Czy jednak przez młodego zwiadowcę przemawia rozum, czy też serce? 
Co planuje wodna Regalia i dlaczego pozwala cieplnemu Epikowi Usuniętemu niszczyć miasto, które tyle lat chroniła? Jaka jest prawdziwa natura Megan i kim jest tytułowy Pożar? Dlaczego miasto jest tak pełne świateł i kolorowe? Kim lub czym jest Calamity i czy istnieje Epik Światło? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi daje drugi tom cyklu. 

Z przyjemnością stwierdzam, że druga część trzyma równy poziom. Zmiana lokalizacji była bardzo dobrym pomysłem, bo dzięki temu nie jest nudno, tym bardziej, że Babilar jest kompletnie inny od pochłoniętego przez ciemność Newcago. W tej części bardzo dużo miejsca autor poświęca naturze Epików i ich słabym stronom. Czy Epik, jeśli potężny, to koniecznie musi być niegodziwy? Gdzie jest ta cienka granica, która  oddziela człowieka od hybrydy, dysponującej ponadludzkimi mocami? Główny bohater boleśnie się o tym przekona. Drugi wątek, który powoli, lecz konsekwentnie wprowadza autor, to istnienie rzeczywistości równoległych, a że jestem wielkim zwolennikiem tej teorii, bardzo mnie to ucieszyło. 

Pożar to godny następca Stalowego Serca. Czyta się szybko i sprawnie. Jest ciekawie, zabawnie, niekiedy refleksyjnie. Autor nie odkrył jeszcze wszystkich kart przed czytelnikiem, dlatego tak dużą przyjemnością będzie oczekiwanie na kolejny tom. 
Powieść dobra dla wszystkich miłośników historii o bohaterach z nadnaturalnymi mocami. Polecam!

Dziękuję!

czwartek, 7 lipca 2016

Po drugiej stronie umysłu czyli Obłąkani / Eliza Graves

Reżyseria: Brad Anderson
Scenariusz: Joe Gangemi
Obsada: Kate Beckinsale, Jim Sturgess, 
Ben Kingsley, Michael Caine
Gatunek: thriller, kostiumowy
Czas trwania: 112 min.






Jako wierna fanka ról filmowych Kate Beckinsale tym razem postanowiłam obejrzeć film pt. Obłąkani / Eliza Graves. Oryginalny tytuł czyli Stonehearst Asylum brzmi dużo lepiej, ale cóż.  
Fabułę filmu oparto ma opowiadaniu Edgara Allana Poe. To krótka, ale bardzo fajna historia i jeśli ktoś już ją zna, może pomyśleć, że fabuła filmu go nie zaskoczy. Dlatego myślę, że warto obejrzeć film, choćby dla samej konfrontacji wersji literackiej z filmową. W moim odczuciu film wypadł dużo lepiej. 

Krótko o fabule. Młody lekarz, absolwent Oxfordu, przybywa do   położonego na odludziu zakładu dla obłąkanych. Należy dodać, że pod koniec XIX wieku pod pojęciem obłędu ukrywały się choroby, dolegliwości, a nawet pewne zachowania, o których dziś żadną miarą nie da się powiedzieć, że plasują się w kategoriach szaleństwa. Co do tej grupy chorób zaliczano? Kobiecą histerię, odmienną orientację seksualną, wszelkiego rodzaju upośledzenia i deformacje ciała, przeróżne załamania i kryzysy nerwowe, a nawet zespół stresu pourazowego. Jak szeroka była paleta dolegliwości, tak wąska była grupa stosowanych terapii i lekarstwa. Polewanie lodowatą wodą, traktowanie prądem, zamykanie w kaftanie, w ciemności, szprycowanie heroiną i innymi opiatami. Jeśli dodać do tego jeszcze chłodne podejście lekarzy i pielęgniarek, bez choćby grama empatii i współczucia, to nietrudno się domyślić, że los takich pacjentów był bardzo, bardzo ciężki. 
Środowisko, które młody lekarz po przybyciu zastaje, trochę go szokuje i niepokoi, a już najbardziej podejrzanie bliskie bratanie się personelu z pacjentami. Tym większe jest jego przerażenie, gdy w podziemiach zakładu znajduje grupę pozamykanych w celach więźniów, twierdzących, że to właśnie oni są prawdziwym personelem, zaś tam na górze rządy przejęli obłąkani. 

Stopniowo Edward poznaje lepiej obie te grupy. Dzięki rozmowom z obecnym dyrektorem ma szansę się przekonać, jak bardziej ludzkie podejście wpływa na stan pacjentów. Przebywając w podziemiach ma możliwość wysłuchania tej samej historii z perspektywy byłego personelu. Jeśli dobrze się przyjrzeć każda ze stron ma trochę racji, choć instynktownie widz opowie się raczej po stronie tych najmocniej pokrzywdzonych. Dobrym posunięciem ze strony twórców scenariusza było umieszczenie w obu tych grupach i postaci pozytywnych i negatywnych. 

Wnętrza utrzymane w surowym stylu, pełne zakamarków, w brudnych i szarych kolorów znakomicie budują klimat. Kate Beckinsale w roli tytułowej Elizy spełnia się dobrze, choć jej rola jest raczej drugo- niż pierwszoplanowa. Niemniej jednak delikatnie zarysowany wątek romansowy z jej udziałem był bardzo miłym urozmaiceniem filmu.  Najlepszy jednak w swojej roli jest Ben Kingsley - Silas Lamb, były dowódca oddziału, oskarżony o zabicie swoich żołnierzy. Inteligentny i opanowany, potrafi się wykazać wielkim sercem i współczuciem, jak i brakiem litości dla tych, których uzna za swoich wrogów. 

Film idealnie nadaje się na leniwe popołudnie. Oglądałam go z wielką przyjemnością i gdy już myślałam, że nic mnie w fabule nie zaskoczy, ostatnie minuty filmu jednak zdołały to zrobić. Tym bardziej seans można uznać za udany. 
Polecam film wielbicielom grozy spod znaku Edgara Allana Poe, widzom, tak jak ja lubiącym Kate Beckinsale oraz tym, którzy szukają dla siebie ciekawej historii z minionej już epoki.

środa, 6 lipca 2016

Dean Koontz: Dom śmierci

Autor: Dean Koontz
Tytuł: Dom śmierci
Stron: 512
Wydawca: Albatros





Każdy szanujący się twórca grozy powinien mieć w swoim dorobku historię o nawiedzonym domu. W końcu jest to tak szeroki motyw, dający tyle możliwości, że głupotą byłoby z niego nie skorzystać. 
Do lektury Domu śmierci skłoniła mnie ilustracja okładkowa oraz rekomendacja jednego z domowników. 

Pendleton dziś, kiedyś Belle Vista, to imponujący gmach, który najpierw był prywatną rezydencją, godną Rockefellera, a dziś jest równie imponującym apartamentowcem. Przebudowany na kompleks prywatnych mieszkań, unowocześniony, góruje nad miastem, dając swoim lokatorom wszystko, czego mogą wymagać od życia w tak wielkim i drogim budynku, czyli bezpieczeństwo, prywatność i wszelkie udogodnienia. 
Długa i zawiła historia domu nie jest jednak taka sielankowa. Pendleton ma w sobie coś mrocznego, trudnego do określenia; budzi niepokój, bo działy się w nim rzeczy, które trudno wytłumaczyć ludzką logiką. Kiedy poznajemy poszczególnych lokatorów, swoją drogą to naprawdę niezwykła mieszanina dziwaków i ekscentryków, jest końcówka roku 2011 i niezaprzeczalnie coś zaczyna się dziać. Zaczyna się od zniknięcia senatora, który wszedł do windy i nie wiadomo gdzie się podział. Potem następuje seria dziwnych zjawisk z udziałem poszczególnych lokatorów. Ktoś widzi dziwne cienie prześlizgujące się po ścianach i suficie, ktoś inny słyszy szepty, mlaskania i przyprawiające o dreszcze skrobanie, jakby pazurów, wreszcie ktoś inny widzi demona w kuchennym kredensie lub tutejszym basenie. Jakby tego było mało, nad miastem zbiera się ogromna burza, a cały budynek drży w posadach, choć podczas renowacji był tak wzmocniony, że teraz jakiekolwiek wstrząsy są wręcz niemożliwe. W niektórych momentach w budynku pojawiają się nieznajome dziwnie ubrane osoby, a wygląd poszczególnych pomieszczeń ulega drastycznej zmianie. 

Zainteresowany historią domu emerytowany prawnik Silas Kinsley, z niepokojem obserwuje serię dziwnych wydarzeń, a rozmowa z człowiekiem, który osobiście nadzorował remont budynku, tylko utwierdza go w przekonaniu, że kolejny cykl przemocy i śmierci, powtarzający się co 38 lat, właśnie się zaczyna.Kiedy burza osiągnie swoje apogeum, grupka lokatorów, w tym były komandos, zawodowy zabójca, dziewczynka z autyzmem i jej matka oraz naukowiec, będzie musiała walczyć o przetrwanie z hordą  krwiożerczych monstrum, jadowitymi roślinami oraz wytworami, które przez lata bytności w domu, urosły do rangi mocy z najczarniejszego jądra ciemności. 

Zazwyczaj historie o nawiedzonych domach idą w stronę tragicznych wydarzeń, których energia kumuluje się i szkodzi innym bohaterom. W przypadku powieści Koontza jest trochę inaczej. Pasmo tragicznych zgonów, przypadków obłędu, zniknięć ma swoje źródło zupełnie gdzie indziej. To, że w Pendletonie giną ludzie, jest raczej skutkiem niż przyczyną. Dziwne zjawiska, jakie mają tutaj miejsce są uwarunkowane zupełnie czymś innym. Można by powiedzieć, że dom nawiedzany przez duchy przy Pandletonie, to betka. Klasyczne nawiedzenie Koontz wzbogacił tutaj o motyw podróży czasoprzestrzennej i polał go trochę naukowym sosem.
Koontz buduje napięcie stopniowo. Przedstawia czytelnikowi poszczególnych lokatorów, jak już wspomniałam, niezłych dziwaków i konfrontując ich z nasilającą się serią dziwnych przypadków. Nie zapomina przy tym o poczuciu humoru, które trochę rozładowuje napięcie i sprawia, że atmosfera nie jest taka pompatyczna. Osobiście najbardziej bawiły mnie przemyślenia zabójcy z manią wielkości oraz dywagacje dwóch starych panien, które zbiły fortunę na przepysznych wypiekach, a także lokator żyjący w przekonaniu, że cały świat to wytwór szeroko rozbudowanej teorii spiskowej Elit Władzy.

Powieść czyta się naprawdę dobrze, autor bardzo ciekawie opowiada, co sprawia, że chce się sięgnąć po kolejne jego powieści. 
Dom śmierci to dobra lektura na deszczowe popołudnie. Polecam!

poniedziałek, 4 lipca 2016

Lois Duncan: Korytarzem w mrok

Autor: Lois Duncan
Tytuł: Korytarzem w mrok 
Stron: 200
Wydawca: Czarna Owca






Nastoletniej Kit nie bardzo podoba się perspektywa pobytu w szkole z internatem. Gdyby jeszcze przyjęto tam jej koleżankę Tracy, to może, może, ale tak? Najchętniej Kit zawróciłaby w połowie drogi i wróciła do domu. No bo co ona będzie robić w szkole na odludziu, z dala od mamy i przyjaciółki?

Lois Duncan wydawała mi się autorką mało znaną, dopóki nie przeczytałam, że należący już dziś do klasyki film I know what you did last summer powstał właśnie na podstawie jej książki. Wydało mi się to wystarczająco dobrą rekomendacją, by zapoznać się z powieścią Korytarzem w mrok. 

Zupełnie niespodziewanie, ku radości mamy i ojczyma, Kit dostaje się do nowej szkoły. Jest to o tyle dobra wiadomość, że mama dziewczyny niedawno wyszła za mąż i trochę kłopotliwe byłoby zabieranie nastoletniej córki w podróż poślubną. Kit nie tryska entuzjazmem, ale co ma robić. Pociesza się, że jakoś to będzie, w końcu żyje w erze Internetu i telefonów. 

Pierwsze wrażenie jest jednak niepokojące, choć  nikt w wyjątkiem Kit  nie widzi niczego złego. Szkoła Blackwood  znajduje się w starym, wiktoriańskim domu na odludziu. Budynek jest pełen antyków, ciemnych korytarzy i dziwnych, niepokojących odgłosów. Ledwo działa tu elektryczność, ale telefony i Internet już nie. Ku ogromnemu zdziwieniu Kit na pierwszy semestr zostają przyjęte tylko cztery uczennice, a nauczycieli jest tylko troje. 
Choć Kit bardzo stara się przystosować, nie może oprzeć się wrażeniu, że z tym miejscem jest coś nie tak. Kiedy Kit i jej nowe koleżanki zaczynają się zmieniać w niepokojący sposób, a tajemnice mnożą się z dnia na dzień, sprawy przybierają naprawdę poważny bieg. Czyżby jakieś groźne siły zapanowały nad Blackwood? Uparta Kit postanawia odkryć przeszłość tego miejsca. Jakie tajemnice kryje stary dom i co wydarzyło się tu przed wieloma laty? Dlaczego zdolna przyjaciółka Kit nie została tu przyjęta, a przeciętna w sumie Kit, tak? 

Zaskoczeniem był dla mnie fakt, że oryginalnie powieść ma już ponad 40 lat! Oczywiście w latach 70. nikomu jeszcze nie śniło się o Internecie i telefonach komórkowych, ale w 2011 roku ukazało się wznowienie, w którym, tak podejrzewam, autorka dokonała pewnych uaktualnień, jeśli chodzi o świat przedstawiony tej opowieści. 
Myślę, że powieść, w sumie dość niewielka objętościowo, bardzo przypadnie do gustu nastoletnim miłośniczkom ghost story. Bliska będzie im bohaterka w ich wieku oraz targające nią rozterki. Budzący dreszcze klimat Blackwood zachęci do odkrywania tajemnic domu, a tajemnice madame Duret tylko podgrzeją atmosferę. 
Starszy czytelnik zapewne szybciej domyśli się, co tu jest grane, ale i tak nie psuje to przyjemności czytania. Autorka bardzo dokładnie zbudowała atmosferę Blackwood, nawiązując do klasycznych powieści gotyckich, a w postać Kit idealnie oddaje poczucie uwięzienia i bezradności wobec sił, z którymi trudno jest walczyć, z racji ich nienamacalności. 

Korytarzem w mrok to dobra powieść na jeden wieczór. Młodszych czytelników z pewnością zachęci do sięgnięcia po inne tego typu historie, a u starszych wzbudzi uśmiech na twarzy, bo dobrze czasem przeczytać coś prostego, krótkiego i z klimatem.

Dziękuję!

niedziela, 3 lipca 2016

Ana święta czy Ana grzesznica czyli Objawienie

Reżyseria: Declan Dale
Scenariusz:  Declan Dale
Obsada: Keanu Reeves, Mira Sorvino, Ana de Armas
Gatunek: thriller
Czas trwania: 102 min.






Nowojorski policjant Scott Galban bada sprawę związaną z zabójstwem jego wieloletniego partnera. Szybko okazuje się, że nieżyjący policjant miał niemało za uszami i dalsze grzebanie w jego życiorysie może przynieść więcej szkody niż pożytku.  Galban nie potrafi jednak odpuścić i szuka, choć pole manewru ma ograniczone, głównie ze względu na to, że ewentualni świadkowie to Meksykanie, a ci, kierowani szeroko pojętą lojalnością nie chcą z nim rozmawiać. To jeden wątek. 

Równolegle śledzimy losy młodej kobiety, Isabel, która na pozór niczym się nie wyróżnia. To skromna przedszkolanka, żona żołnierza stacjonującego w Iraku, prywatnie kobieta bardzo pobożna. Jedyne co mogłoby ją wyróżniać to właśnie ta pobożność, która być może bierze się z faktu, że Isabel widuje postaci nie z tej ziemi? Kim są? Tego nie wie dokładnie nawet ona sama. Co wspólnego mają ze sobą te dwa wątki? Niestety przez bardzo długi czas nie dowiemy się tego. 

Film zaczyna się dość niewinnie. Isabel razem ze szwagrem i przyszłą bratową bawi się w dyskotece. Zmęczona, postanawia wrócić do domu metrem. Szwagier odprowadza ją do przystanku, a Isabel, po dłuższej chwili i spotkaniu z mężczyzną widocznym tylko dla jej oczu, wraca do domu. Co prawda wcześniej łamie obcas w bucie, ale przecież to się czasem zdarza, prawda? 

Fabuła rozwija się bardzo powoli, a poszczególne elementy stopniowo składają się na większą całość. Wbrew temu, co sugeruje opis na okładce filmu, do spotkania dwójki głównych bohaterów dochodzi bardzo późno, co nawet jest ciekawsze, bo pozostawia miejsce na spekulacje.  Historia się kończy, ale życie toczy się dalej i tego, co może się jeszcze wydarzyć, widz sam musi się domyślić. 
Szary i smutny wygląd dzielnicy, w której mieszka i pracuje Isabel, dopełnia całości, a wątek małej, prawdopodobnie maltretowanej w domu dziewczynki, uczennicy głównej bohaterki, pozwala zbudować klimat beznadziei i przygnębienia. 

Bardzo szybko okazuje się, że ciężar całej historii spoczął tutaj na Isabel, bo detektywa Galbana niestety mamy jak na lekarstwo. To Isabel i jej przeżycia, a jak się potem okaże traumatyczne wspomnienia z wczesnej młodości, są kanwą całej historii. Zaś działania policjanta, to tylko tło dla przeżyć bohaterki. Dlatego, jeśli ktoś nastawi się na thriller z Keanu Reevsem w roli głównej trochę się zawiedzie, bo jest to raczej drugo- niż pierwszoplanowa rola. Łudzący jest także opis sugerujący sferę pozazmysłową, która się co prawda pojawia, ale nie jest to wątek główny. Dowiedziałam się, że po zakupie praw do produkcji, firma Lionsgate Premiere, nie biorąc pod uwagę protestów scenarzysty, przemianowała film na thriller policyjny, choć pierwotnie miał się on skupiać na przemocy wobec kobiet i dzieci. I chyba to najmocniej zaszkodziło tej historii. Jeśli bowiem będziemy oglądać film z nastawieniem na kino policyjne i Keanu Reevesa, to faktycznie będziemy zawiedzeni. Jeśli jednak skupimy się na wątku związanym z przemocą domową wobec dzieci oraz kobiet, to cała historia nabiera zupełnie innego wydźwięku i nie jest taka zła. Smutna i przygnębiająca tak, ale nie zła. 
Skupiając się na przeżyciach Isabel, próbującej pomóc małej Elisie, stopniowo towarzyszymy jej w odkrywaniu strasznej prawdy, w świetle której początkowe wydarzenia nabierają zupełnie nowego sensu. To dlatego jestem zadowolona z seansu i mogę polecić film widzom, szukającym dla siebie życiowej historii, która daje do myślenia i nie daje o sobie tak szybko zapomnieć. 
Dziękuję!