sobota, 31 października 2015

Scott Westerfeld: Wyjątkowi

Autor: Scott Westerfeld
Tytuł: Wyjątkowi
Seria: Brzydcy, t.3
Stron: 328
Wydawca: Egmont





Wyjątkowi to trzeci i finałowy tom trylogii Scotta Westerfelda. Wiem, że istnieją jeszcze dwie inne książki z tego uniwersum, ale traktują one już o innych bohaterach. 
Główna bohaterka cyklu Tally Youngblood przypomina trochę królika doświadczalnego w laboratorium okrutnej doktor Cable. Dziewczyna jest jedyna w swoim rodzaju, bo jej mózg samoistnie potrafi uwolnić się z okowów pustogłowia, w jakie człowiek wpada, stając się Ślicznym. 



Finał części drugiej kończy się dość zaskakująco dla głównej bohaterki. Kiedy wraz z grupą przyjaciół podjęła ucieczkę do Nowego Dymu, nie wzięła pod uwagę tego, co może zrobić jej najlepsza przyjaciółka Shy. A ta zraniona i odrzucona, próbuje w inny sposób pobudzić swój mózg do trzeźwego myślenia, mianowicie za pomocą cięcia się. To pierwszy krok na drodze do stania się Wyjątkową. 
Wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie choroba Zane'a. To dla niego Tally zdecydowała, że da się złapać, w nadziei, że ukochany zostanie wyleczony. 

W tomie drugim czytelnik przyglądał się beztroskiemu życiu Ślicznych, którzy bawią się, imprezują, płatają nieszkodliwe figle i do głowy im nie przyjdzie, by robić cokolwiek poza tym, co jest bardzo na rękę ekipie rządzącej. Obywatel, który się bawi, nie wywoła wojny, bo raz, w ogóle o tym nie pomyśli, dwa, nie ma w sobie agresji. Jest zwyczajnie głupiutki, naiwny i nie chce mu się podejmować żadnych poważnych decyzji. Ale na tym eksperymenty doktor Cable nie zakończyły się. Przecież w każdej społeczności znajdą się tacy, którzy nie chcą przejść operacji, bo wolą wyglądać tak jak ich natura stworzyła, a także żyć wedle własnego sumienia w Głuszy. Takie podejście jest rzecz jasna zagrożeniem dla porządku społecznego, więc potrzebni są strażnicy i tu właśnie na arenę wkraczają Wyjątkowi. 
O ile Śliczni nie stanowią zagrożenia, bo nigdy nie wpadną w gniew, nie będą agresywni, o tyle Wyjątkowi, to już zupełnie inna sprawa. Ci genetycznie zmodyfikowani i zbudowani z nowoczesnych, supertrwałych materiałów, agenci, bardziej przypominają maszyny do zabijania, niż ludzi. Superszybcy, odporni na zranienia, brutalni i wytrwali, nie mają sobie równych. Są po prostu Wyjątkowi, są nadludźmi. 
Tego właśnie Tally chciała uniknąć, jednak nie było jej to dane. 

Gdy spotykamy bohaterkę na początku trzeciego tomu, jest już członkiem ekipy Shy i Wyjątkowych Nacinaczy. Czy jest zadowolona i szczęśliwa? 
Nie do końca. Nie może pokonać uczucia pewnego dyskomfortu, oprócz tego tęskni za Zane'm. Sądzi, że gdy ukochany dołączy do grupy Wyjątkowych, już wszystko będzie dobrze i na swoim miejscu. Dlatego, gdy nadarza się okazja, postanawia do niego pojechać. Czy jednak Zane, po tak poważnym uszkodzeniu mózgu, będzie dawnym sobą? Czy w ogóle będzie chciał dołączyć do Nacinaczy? Tally może się mocno zawieść. 
Tymczasem do miasta Nowych Ślicznych przenika coraz więcej Dymiarzy, a wraz z nimi lek, na pustogłowie. Zmiany w społeczeństwie są nieuniknione. 
Wprowadzając w życie szalony plan, Tally przekonuje się, że są inne miasta, które funkcjonują całkiem dobrze, bez przymusu operacji. Dlaczego zatem Miasto Nowych Ślicznych posunęło się aż tak daleko w zmienianiu DNA ludzi? 
Czy znowu potrzebna jest wojna, by zmienić zastany od trzech wieków porządek? A może wystarczy iniektor podany właściwej osobie? 

Do pewnego momentu książkę czyta się dobrze i muszę przyznać, że postaci Wyjątkowych, autor wykreował mistrzowsko. Za to bardzo nie podobało mi się potraktowanie postaci Zane'a, zupełnie jakby autor nie wiedział co zrobić z nim i Davidem. Uważałam sprawę za jasną do połowy trzeciego tomu, ale potem..., no cóż. Pomimo niesmaku jestem w stanie przymknąć na to oko, gdyż i tak wątek romansowy, był tu jedynie tłem dla ważniejszych wydarzeń.
Ostateczny wybór Tally co do jej dalszej drogi życiowej, rozumiem. Właściwie inaczej postąpić nie mogła. 
Pomimo pewnych niedociągnięć, spowodowanych brakiem pomysłu na poprowadzenie postaci, trylogia Brzydcy jest godna uwagi. Ma co prawda fatalne okładki, ale nie trzeba się nimi zrażać. Motyw pogoni za urodą i fizycznym pięknem, połączony z negatywną utopią, całkiem dobrze się broni i nieźle prezentuje. 

Tydzień spędzony z trylogią Brzydcy mogę zaliczyć do udanych i spokojnie polecić młodszym czytelniczkom, które być może patrząc krytycznie w lustro chciałyby siebie zmieniać. Być może Tally i jej przyjaciele, przekonają je, że warto lubić siebie takim, jakim się jest.


Trylogia Brzydcy 
Brzydcy | Śliczni | Wyjątkowi
 

wtorek, 27 października 2015

Alan Bradley: Obelisk kładzie się cieniem

Autor: Alan Bradley
Tytuł: Obelisk kładzie się cieniem
Seria: Flawia de Luce, t.6
Stron: 279
Wydawca: Vesper





Kiedy kilka lat temu przeczytałam pierwszą część przygód Flawii, przepadłam. Do gustu przypadł mi nie tylko niesamowity klimat książki, ale przede wszystkim charyzma i pomysłowość głównej bohaterki.
Lata 50. ubiegłego wieku, mała angielska osada, z tych, co to jeszcze dobrze człowiek nie kichnie, a już mu mówią na zdrowie. 12-letnia Flawia mieszka z ojcem i starszymi siostrami w wielkim domu, którego utrzymanie staje się coraz trudniejsze z racji niejasnej sytuacji dziedziczenia, która wynikła z przedwczesnej i nie do końca wyjaśnionej śmierci matki dziewczynki. W ogóle cała sytuacja rodziny jest trudna, a widmo wyprowadzki z tomu na tom przybiera na sile. 

Dorastająca Flawia jest szczególnym dzieckiem. Pozostawiona samej sobie, bierze w swoje władanie ogromne laboratorium chemiczne zmarłego wuja i tam nie tylko przeprowadza przeróżne eksperymenty, ale też szuka odpowiedzi na dręczące ją pytania, uważa bowiem, że chemia jest wszędzie, a co za tym idzie wystarczy tylko uważnie szukać, by znaleźć rozwiązanie problemu. Oprócz tego dziewczynka ma inne zdolności, a mianowicie detektywistyczne. Wbrew pozorom w sennym Bishops Lacey dzieje się bardzo wiele i trup ściele się gęsto i tak już się jakoś układa, że w centrum wydarzeń zawsze znajdą się Flawia  i jej bliscy. Dziewczynka nie chce zostawiać spraw własnemu biegowi i szuka śladów oraz poszlak, które doprowadziłyby ją do rozwiązania zagadki. 

Tom piąty skończył się dość mocnym akcentem. Oto jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że odnaleziono zaginioną matkę Flawii. Jest to szok zarówno dla rodziny de Luce, jak i dla całej społeczności Bishops Lacey, gdyż Harriet de Luce, jak się wkrótce okaże, jest miejscową legendą i bohaterką. Kiedy skończyłam czytać tom piąty, od razu pomyślałam, że życie rodziny ulegnie teraz wielkiej zmianie. Nie sądziłam jednak, że zmiany te pójdą w takim kierunku. 

W tomie szóstym spotykamy się z bohaterami na peronie kolejowym. Wszyscy oczekują przybycia zaginionej przed laty Harriet de Luce. Zanim jednak przyjedzie pociąg, na stacji dojdzie do zagadkowych wydarzeń. W tłumie oczekujących, nieznajomy wpadnie pod koła pociągu, jednak chwilę wcześniej, powie coś do Flawii. Małą detektyw znowu czeka przekopywanie się przez tajemnice, które tym razem będą ściśle związane z tajemnicami jej rodziny, która ukrywa więcej niż nam się początkowo wydawało. 
Gdybym miała porównywać część szóstą z jej poprzedniczkami, to muszę powiedzieć, że przede wszystkim  nie jest ona tak zabawna i beztroska. Nie ma tu już miejsca na złośliwe figle, dokuczanie siostrom, czy towarzyskie gafy. 

Tym razem sytuacja jest poważna, bo powrót Harriet de Luce nie jest takim, o jakim ktoś mógł pomyśleć. Flawia będzie musiała wykazać się nie lada bystrością, aby prawidłowo odczytać wiadomość, którą zostawiła jej matka. Przy okazji pozna fakty z życia rodziców, o których dotąd nie miała pojęcia, a także spróbuje zdemaskować zdrajcę, który kryje się w szeregach rodziny. 
Jednym słowem część szósta jest bardziej dojrzała od poprzednich, a może to sama Flawia dorosła do pewnych rzeczy, a czytelnik wraz z nią? 
Spotykamy tu też bohaterów, którzy pojawili się w poprzednich tomach, co zwiększa krąg podejrzanych i utrudnia wychwycenie osoby, mającej złe zamiary. Dlatego komuś, kto nie czytał poprzednich części, nie polecam zaczynania lektury od tomu szóstego. Zbyt wiele w nim nawiązań do minionych wydarzeń i postaci i cała historia może być po prostu dla początkującego czytelnika niezrozumiała. .
Wszystko to odebrałam jako swoiste podsumowanie dotychczasowych osiągnięć bohaterki, która w finale powieści znowu stanie przed nie lada wyzwaniem. Tom siódmy ma być finałowym i prawdopodobnie jest symboliczny koniec dzieciństwa, a początek dorosłości. Zmieni się także lokalizacja. 

Niecierpliwie czekam na finałowy tom przygód Flawii, bo jestem bardzo ciekawa, jak poradzi sobie z nowymi wyzwaniami oraz tego, z kim przyjdzie się jej zetknąć. Zapowiada się naprawdę ciekawie. 
Czytelnikom, którzy chcieliby zacząć swoją przygodę z Flawią polecam gorąco lekturę początkowych tomów, które czarują śmiechem, dobrym humorem w sennym angielskim klimacie i masą ciekawych rozwiązań. A sama Flawia i jej pomysły, to istny majstersztyk, słowem, nie da się jej nie lubić. Warto także wspomnieć, że nie ma tu limitu wiekowego: ubawi się i ktoś, kto ma lat 13 i 30. 
Polecam. 

Dziękuję!

Dotychczas w serii o Flawii de Luce ukazały się: 
6. Obelisk kładzie się cieniem

niedziela, 25 października 2015

Kolorowanka Rośliny od wydawnictwa Vesper

Typ: Kolorowanka Rośliny kwitnące
Liczba kart do pokolorowania: 44
Wydawca: Vesper



Przyznaję się bez bicia. Jestem maniakiem roślin, zwłaszcza cebulowych i jestem uzależniona od ich kupowania i sadzenia. Każdej jesieni robię ogromne cebulowe zakupy, zamawiając mnóstwo lilii, tulipanów, żonkili i narcyzów.  Dochodzi w końcu do tego, że podobnie jak w domu zaczyna brakować regałów na książki, tak w ogrodzie brakuje już miejsc, gdzie można wkopać cebule. Moja niecierpliwość rośnie, bo zaraz po wkopaniu cebulek, zaczynam odliczanie do wiosny i nic mnie wtedy tak nie cieszy, jak te ogromne kępy kwiatów. To nałóg, wiem. No ale sami powiedzcie: czy widząc ofertę 100 cebul niebieskich tulipanów za 9.90 zł, przeszlibyście obok nich obojętnie? Bo ja nie daję rady tego zrobić. 
To dlatego, kiedy na rynku pojawiła się kolejna Kolorowanka od wydawnictwa Vesper, tym razem tematycznie związana z roślinami, dosłownie oszalałam na jej punkcie. Moje ogrodowe ja, nie dawało mi spokoju, dopóki nie pozwoliłam mu się z kolorowanką bliżej zapoznać. 

Co tym razem oferuje nam świat kolorowania?
Królewskie Ogrody Botaniczne w Kew Rośliny kwitnące to zestaw 44 planszy, utrzymany w podobnym układzie, jak Ptaki. 
Lewa strona to wersja kolorowa, prawa ta do pokolorowania. 
Ilustracje pochodzą z archiwów Curtis's Botanical Magazine. Czasopismo to zostało założone w roku 1787 przez botanika i aptekarza Williama Curtisa. Krzykiem mody było wówczas posiadanie niezwykłych roślin i chwalenie się pięknem ogrodów. Do roku 1948 wszystkie miedzioryty kolorowano ręcznie, z powodu stopniowego wykruszania się ilustratorów, zainicjowano reprodukcję fotografii. 
Autorem wszystkich ilustracji jest Walter Hood Fitch, który w trakcie swojej kariery opublikował ponad 10 tysięcy ilustracji! 




Na początku wydania mamy miniatury plansz z ich łacińską nazwą. Na dole każdej strony znajduje się także data oryginalnej publikacji. 
Ujmuje i oczarowuje dokładność ilustracji.  Obok rysunku każdej rośliny, znajdują się mniejsze rysunki, pokazujące, jak wyglądają cebulki danych kwiatów, ich liście oraz pojedyncze kwiaty. 
Niezwykle pomocny jest także układ cieni na ilustracjach. Dzięki temu uzyskujemy lepszy efekt kolorystyczny.



Jak dla mnie te ilustracje są po prostu przepiękne. Cieszyły oczy ludzi żyjących w XIX wieku i nic nie straciły na aktualności. Zauroczyła mnie też historia ich autora, który zaczynał jako czeladnik w młynie w wieku lat 13, a zrobił tak niesamowitą karierę jako rysownik i ilustrator. Rocznie tworzył ponad 200 takich rycin! 







Kolorowanka Rośliny kwitnące wydaje mi się bardziej przystępna dla młodszych amatorów kolorowania. 
W tym przypadku łatwiej o uzyskanie pożądanego efektu kolorystycznego. Przyznam, że z Ptakami przychodziło mi to nieco trudniej. 
Królewskie Ogrody Botaniczne w Kew Rośliny kwitnące to istna perełka wśród kolorowanek. Jestem nią zachwycona i naprawdę gorąco polecam ją każdemu, kto szuka dla siebie fajnego zbioru do pokolorowania. 
Coś wspaniałego!


Dziękuję!

piątek, 23 października 2015

Glenn Beck & Harriet Parke: Agenda 21

Autor: Glenn Beck & Harriet Parke
Tytuł: Agenda 21
Stron: 337
Wydawca: Zysk i S-ka




Marzenie człowieka o utopii jest tak stare jak sam świat i ludzka społeczność. Już w  starożytności Platon w swoim dialogu Państwo pisał o społeczności, w której panowałyby sprawiedliwość, równość i solidarność. W końcu samo marzenie o świecie idealnym, w którym żyłoby się jak w bajce, nie jest niczym złym. Obserwacje współczesnego świata i wnioski, jakie pozwala wysnuć historia ludzkości pokazują, że utopia jest tylko mrzonką, niemożliwą do realizacji. Wszystkie próby stworzenia takiej społeczności, zawsze wiążą się z tym, że ktoś będzie musiał podlegać, aby ktoś mógł rządzić, a stąd już bardzo blisko do takich idei, które nie mają na względzie dobra człowieka jako jednostki, ale uczynienie go nic nie znaczącym trybikiem w wielkiej machinie, o której można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że ma na celu dobro ludzkie.  

Wizja Ameryki, którą serwują nam autorzy powieści Agenda 21, nie jest przyjazna. Tak właściwie to już nawet nie jest Ameryka, a Republika, w której nie ma rządu, prezydenta, sądów ani wolnej woli obywateli. Wszystkim rządzą Spolegliwi, a każdego aspektu codziennego życia pilnują dozorcy, którzy wszystko skrupulatnie notują. 
Obywatele Republiki  prowadzą nudne i bardzo monotonne życie i mają w nim tylko dwa nadrzędne cele. Po pierwsze muszą się rozmnażać, dostarczając państwu nowych jednostek. Po drugie muszą stale wyrabiać dzienną normę produkcji energii, która jest najważniejszym i najcenniejszym bogactwem Republiki. 
Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek swobodne wybory. Każdy element życia obywateli jest dokładnie obserwowany, wszystko jest zaplanowane i wyliczone. 

Fabułę śledzimy oczami 18-letniej Emmeline, która mieszka z matką, pamiętającą jeszcze czasy sprzed założenia Republiki. To matka zaszczepia w bohaterce okruchy krytycyzmu i samodzielnego myślenia, które z czasem przerodzą się w bunt i chęć działania przeciw narastającej tyranii. 
Dlaczego matki nie mogą same wychowywać urodzonych przez siebie dzieci? Dlaczego obywatele nie mogą sami wybierać sobie partnerów? Dlaczego zabrania się posiadania rzeczy osobistych, zakazuje się poznawanie historii, polityki, kultury? 
Kiedy Emmeline zaczyna zadawać te wszystkie pytania, zdaje sobie sprawę, że świat, w którym żyje, a właściwie prowadzi nędzną namiastkę egzystencji, nie jest naturalnym stanem rzeczy. 

Może to zabrzmi nieco dziwnie, ale Agenda 21 istnieje naprawdę. Jest to dokument programowy, inicjatywa ONZ, wyceniona na 600 mld dolarów i opisana na blisko 500 stronach  w 40 rozdziałach. Gdy się przeczyta założenia dokumentu brzmią one właściwie dość logicznie. Mówi się tam o walce z ubóstwem, ochronie zdrowia, atmosfery i zasobów naturalnych. 
Autorzy powieści dostrzegają jednak inne strony tych idei, kładąc przede wszystkim nacisk na wzmożoną kontrolę obywateli  i odebranie im możliwości decydowania o kształcie własnego życia. Jak inaczej można by wprowadzić w życie te wszystkie plany, gdyby obywatele nadal mogli robić co chcą? Jedno pozostaje w sprzeczności z drugim. Jeden z autorów Agendy 21 jest w Ameryce znaną osobowością medialną, radiową i telewizyjną, a także autorem książek i programów. Taka konstrukcja fabuły Agendy 21 może być uznana za jego osobisty sprzeciw wobec proponowanych przez ONZ idei. 

To dlatego powieść ma tak mocny i dobitny wydźwięk. Uważam, że żadna skrajność nie jest dobra. Powinniśmy dbać o naszą planetę i środowisko naturalne, bo jest to nasze największe bogactwo, a zapasowego nie mamy. Nie wolno jednak zapominać o czynniku ludzkim, który pominięty lub celowo usuwany z życia obywateli sprawi, że nie tylko nie będą oni  szczęśliwi, czy wydajni jako pracownicy. Przede wszystkim nie stworzą zdrowego, pełnego społeczeństwa, o jakim od wieków się marzy. Jeśli odbierze się ludziom prawo do odczuwania, stłumi się instynkty macierzyńskie czy zwykłe ludzkie odruchy, społeczeństwo skarleje, by z czasem umrzeć śmiercią naturalną i żadne prowadzone statystyki i programy naprawcze nie dadzą rady go uleczyć. 

Agenda 21 to świetnie napisana powieść, którą przeczytałam w jedno popołudnie i gorąco polecam ją nie tylko wielbicielom utopii czy dobrze napisanych książek. Każdy, kto lubi się zastanawiać nad kształtem współczesnego świata, powinien do Agendy 21 zajrzeć. 
Polecam!


Dziękuję!

wtorek, 20 października 2015

Jessica Sorensen: Ocalenie Callie i Kaydena

Autor: Jessica Sorensen
Tytuł: Ocalenie Callie i Kaydena
Seria: Coincidence t.2
Stron: 384
Wydawca: Zysk i S-ka
 



Przypadki Callie i Kaydena były pierwszą przeczytaną przeze mnie książką dotyczącą przemocy wobec małoletnich lub członków rodziny. Losy młodych bohaterów zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie, dlatego z ogromną niecierpliwością czekałam na kontynuację, tym bardziej, że zakończenie było naprawdę dramatyczne. 




Dla przypomnienia. 
Callie i Kyden spotykają się przypadkiem na uczelni i od tego momentu rodzi się między nimi nić porozumienia i sympatii. Nie jest to jednak ich pierwsze spotkanie. Obydwoje mieszkali w tym samym miasteczku i chodzili do tej samej podstawówki i liceum, nigdy jednak nie obracali się w tych samych kręgach. 
Ona była odludkiem, stylizowała się na gotkę i robiła wszystko, byle tylko uniknąć kontaktów z ludźmi. On, gwiazda szkolnej drużyny, może i miał talent oraz urodę, ale całe jego życie obracało się wokół przemocy fizycznej i słownej, jakiej doświadczał ze strony własnego ojca. 
Zupełnie niespodziewanie losy dwojga nastolatków połączyły się i stopniowo zaczęła się miedzy nimi rodzić miłość, która mogłaby się przyczynić do zmian w ich życiu, a może nawet do wyleczenia ran w duszy.
Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, kiedy jednak Callie znalazła poranionego i nieprzytomnego Kaydena na kuchennej podłodze w domu jego rodziców, myślała, że wszystko stracone. 

Druga część zaczyna się w momencie, w którym zakończyła się pierwsza i utrzymana jest w dość ponurym klimacie. Kayden trafia najpierw do szpitala, potem do zamkniętego ośrodka i nie odpowiada na sms-y ani telefony Callie.  Dziewczyna jest jednak zdeterminowana mu pomóc i wspierana przez Setha i Luke'a, próbuje dotrzeć do chłopaka. 

W części drugiej bohaterowie zmagają się ze swoim cierpieniem, a kolejne sekrety wreszcie wychodzą na światło dzienne. Callie przyznaje się do wymiotowania, celem rozładowania wewnętrznego napięcia, a Kayden próbuje zerwać z cięciem się. Jednak to nie wszystko. Okazuje się, że największym wyzwaniem jest głośne przyznanie się do tego, że doznaje się/doznało się przemocy. To powiedzenie o tym komuś ma być kolejnym krokiem naprzód ku upragnionej wolności. Jak jednak mówić o czymś, co osobom postronnym może się wydać wręcz nieprawdopodobne?  Czy Kayden zdoła otworzyć się przed terapeutą? Czy Callie zbierze się w końcu na odwagę, by powiedzieć rodzinie o tym, co ją spotkało? 

Początkowo druga część ma dość ponury klimat. Bohaterowie już tyle przeszli, zamigotało światło w tunelu, a tu znowu nastał mrok? Ale nie. 
Stopniowo wszystko zaczyna iść właściwym torem, a Callie i Kayden zawsze mogą liczyć na pomoc wiernych przyjaciół. Oczywiście wiadomo, że nie ma niczego takiego jak natychmiastowe słodkie happy endy. Ale gdy pewne sprawy zostają dokończone, wtedy człowiek może spróbować iść dalej, a to właśnie bohaterowie zechcą zrobić. 

Przyznaję bez kozery, jestem wielką fanką Callie i Kaydena i będę polecać tę książkę każdemu. To piękna i wzruszająca historia, która daje do myślenia i na długo zapada w pamięć. 
Dopatrzyłam się, że jest jeszcze jedna książka o tej dwójce, w serii Coincidence plasująca się jako część szósta. Mam ogromną nadzieję, że ukaże się ona w Polsce. No cóż, poczekamy, zobaczymy.

 A tu recenzja części pierwszej :)

sobota, 17 października 2015

Guillermo del Toro & Daniel Kraus: Łowcy Trolli

Autorzy: Guillermo del Toro & Daniel Kraus
Tytuł: Łowcy Trolli
Stron: 381
Wydawca: Galeria Książki



Guillermo del Toro chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ten oryginalny i niezwykle pomysłowy reżyser zasłynął zwłaszcza takimi filmami jak Labirynt fauna czy Hellboy. Polskim czytelnikom dał się poznać także jako pomysłowy pisarz i twórca nowego, a jednak trochę starego typu wampirów w elektryzującej powieści Wirus, wydanej u nas jesienią ubiegłego roku.   Jedno jest pewne; del Toro potrafi tworzyć interesujące potwory i z lubością bawi się konwencjami, przełamując momenty zagrożenia, czarnym humorem. Najlepszym tego dowodem jest jego najnowsza powieść, napisana we współpracy z Danielem Krause, zatytułowana Łowcy Trolli, a wydana w Polsce przez wydawnictwo Galeria Książki.
Czym są trolle wiedzą wszyscy. Stwory te pochodzą z mitologii skandynawskiej i są równie głupie, co złośliwe i brzydkie. Niemal każde książkowe uniwersum ma swoją wersję tych stworzeń. Spotykamy je w tolkienowskim Śródziemiu, Świecie Dysku T. Pratchetta, czy w serii książek o Harrym Potterze J.K. Rowling. Najczęściej są kłopotliwe ze względu na swoje rozmiary i łatwe do pokonania ze względu na podatność do manipulacji. 
Skierowana do młodszej grupy czytelników powieść Łowcy Trolli ukazuje nam nieco inny wizerunek tych stworzeń. Ale po kolei.
Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku małe miasteczko San Bernardino przeżyło wielką tragedię, gdyż w krótkim czasie zniknęło tam blisko 200 dzieci. Zjawisko to było tak nagłe i masowe, że nie nadążano z poszukiwaniami, a kartony z mlekiem nagle zapełniły się zdjęciami zaginionych. Ostatnim dzieckiem, które zniknęło był nastoletni Jack Sturges. W rowerowym wyścigu z bratem podjechał zbyt blisko starego mostu i tam jego brat widział go po raz ostatni. Jim z trudem uszedł z życiem, gdyż dziwaczne monstrum zaczęło ścigać także i jego. Tragedia ta na zawsze zmieniła Jima Sturgesa. 45 lat później jest zmęczonym życiem człowiekiem, który zarabia na życie kosząc trawniki, ma obsesję na punkcie domowych zabezpieczeń i panicznie obawia się o bezpieczeństwo nastoletniego syna Jima.
Narratorem tej historii jest właśnie Jim, chłopiec zwyczajny. Jego najlepszy przyjaciel, puszysty Tub walczy z nadwagą i szkolnym dręczycielem Chuckiem, obaj nie cierpią wf-u, a zwłaszcza wspinania się po linie i obaj mają trochę skomplikowaną sytuację domową. 
Wszystko zmienia się pewnego dnia, gdy Jim zaczyna widywać rzeczy rodem z najgorszych koszmarów. Na nic zdają się domowe alarmy i kody bezpieczeństwa. Potwory wychodzą z podziemi, by przerwać spokojne życie mieszkańców. Życie dzieci znowu jest zagrożone. Trochę wbrew sobie, Jim staje się członkiem bardzo oryginalnej grupy, której celem jest powstrzymanie potworów. Czy im się to uda? Warto przekonać się samemu.
Łowców Trolli czyta się jedynym tchem, bo jest to bardzo sprawnie napisana książka i nie mam tu na myśli tylko przyjaznej czcionki, czy, co ostatnio rzadko się w książkach zdarza, ilustracji, dzięki którym łatwiej wyobrazić sobie opisywane przez autorów stwory. Nieciekawa sytuacja rodzinna Jima: odejście matki i kryzys psychiczny ojca, trwający właściwie od czasów porwania brata, spowodowały, że nastolatek jest nie tylko dojrzały jak na swój wiek i umie sobie radzić sam. Ma też niezwykły dystans do wszystkiego co go spotyka i opowiada o tym z pewną dozą dystansu i życiowej ironii, właściwej ludziom po ciężkich przejściach.
Bardzo pomysłowo są tu przedstawione trolle, które są nie tylko duże, wielokończynowe i niezwykle żarłoczne. Większość z nich jest inteligentna i świadoma zagrożenia, jakie stanowią dla świata ludzi. Wśród tej dużej grupy znajdą się jednostki, które są opiekuńcze i waleczne i potrafią walczyć o to, co słuszne. 
Łowcy Trolli to historia z ikrą i potencjałem, pełna niezwykłych i oryginalnych rozwiązań. Okazuje się, że z potworami można walczyć nie tylko mieczem; nadają się do tego też inne narzędzia, jakie nie zdradzę, aby nie zepsuć przyjemności poznawania tej historii.
Summa sumarum, Guillermo del Toro i Daniel Kraus wykazali się pomysłowością i mile mnie zaskoczyli. Jeśli okaże się, że historia będzie miała ciąg dalszy, a są ku temu pewne przesłanki, chętnie się z nią zapoznam. 


Dziękuję!

środa, 14 października 2015

Nauczyciel też człowiek :)

Pomysł na tę notkę przyszedł mi do głowy zupełnie przypadkiem, choć przeróżne spostrzeżenia z nią związane kiełkowały w mojej głowie już dawno. Nie chodzi tu o to, żeby się żalić, tylko zrobić małą refleksję, której wnioskiem przewodnim będą słowa z tytułu. 
Każdy zawód, który wymaga czynnej i częstej styczności z ludźmi, chyba prędzej czy później dociera do takiego właśnie punktu. Gombrowicz powiedziałby, że po prostu zakładamy maski społeczne i jestem skłonna się z nim zgodzić. Chodzi mi o to, że często jesteśmy tak silnie postrzegani przez pryzmat wykonywanej przez nas pracy, że chcąc nie chcąc, już nie przypisuje się nam zachowań lub spraw typowo ludzkich. Przykłady?
"Widziałem, jak pani robi zakupy w sklepie" - mówi do mnie podekscytowany uczeń. "Fajnie" mówię i chciałoby się dodać, że gratuluję spostrzegawczości. No bo co powiedzieć? Też muszę jeść, więc to jedzenie trzeba gdzieś kupić. Też zmywam naczynia, więc potrzebuję płynu do mycia naczyń. "Widziałam panią w kościele na mszy"  mówi do mnie jedna z uczennic. "Miała pani tę brązową kurtkę", dodaje. Uśmiecham się, bo sama czasem już nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony może to być próba nawiązania kontaktu, ale mnie coraz częściej kojarzy się z zaskoczeniem, że nauczyciel poza szkołą ma jeszcze jakieś inne życie i sprawy. A przecież tak właśnie jest. Nauczyciel to mój zawód, szkoła to miejsce mojej pracy, którą staram się wykonywać najlepiej jak umiem. A po wyjściu ze szkoły wracam do domu i tam zajmuję się rzeczami, które lubię, muszę, powinnam zrobić, bo nikt nie zrobi tego za mnie.

 Poniżej kilka przykładów sytuacji, które dotyczą mnie na co dzień:

Wychodzę z psem na spacer i lubię założyć legginsy w kratkę. 
Zdarza mi się odkładać zrobienie czegoś na potem, bo teraz mi się nie chce.
I mnie dopada choroba, ból głowy, senność, ziewanie. 
I ja bywam zniechęcona i zmęczona. 
I ja mam ochotę zjeść coś niezdrowego, pobuszować w Sieci, pośmiać się z głupich żartów.
I ja czekam na wolne dni, by porobić wtedy coś, na co nie starcza mi czasu w tygodniu pracy. 
Jestem podatna na pochwały, przykrości, komplementy i kłopoty, tak samo jak każdy inny człowiek. 
Nie lubię wstawać rano, jak większość chyba. Właściwie im jestem starsza, tym większy ze mnie śpioch. 
Stresuję się wieloma rzeczami, najczęściej takimi, na które nie mam wpływu. 
Zdarza mi się pomylić lub czegoś nie wiedzieć. Naprawdę nie wiem wszystkiego. :) 

To tylko niektóre z przykładów, jakie przyszły mi do głowy. A jest tego o wiele więcej. 

Tak czy siak na koniec 
składam wszystkim związanym zawodowo ze szkołą 
najlepsze życzenia zadowolenia, 
chęci i motywacji do wykonywanej pracy 
i optymizmu na co dzień!

poniedziałek, 12 października 2015

Sophie Kinsella: Nie powiesz nikomu?

Autor: Sophie Kinsella
Tytuł: Nie powiesz nikomu?
Stron: 360
Wydawca: Świat Książki






Jeszcze niedawno zachwycałam się przypadkiem znalezioną powieścią Mam twój telefon, a niedługo potem natrafiłam na coś lepszego mianowicie Nie powiesz nikomu? tej samej autorki. 
Historia z miejsca mnie zawojowała, głównie nietuzinkową bohaterką, o której można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest nudna. 


25-letnia Emma uważa, że każdy ma w życiu swoje sekrety, których nikomu nie zdradza. Najczęściej są to wstydliwe drobiazgi, których ujawnienie nikogo by nie skrzywdziło, ale też nie przysporzyłoby jakiejś wielkiej popularności. 
Gdyby mała Emma słuchała mamy i nie rozmawiała z nieznajomymi, wszystko by było ok. Jednak dorosła Emma nie zastosowała się do tej rady i w samolocie w klimacie turbulencji, siedzącemu obok nieznajomemu, zdradziła wszystkie swoje małe i większe sekrety. Zaczęła od zbyt małego rozmiaru majtek, przez kiepską kawę w pracy, na braku punktu G skończywszy. Potem wróciła do domu i o wszystkim zapomniała, aż do chwili, gdy okazało się, że cierpliwy nieznajomy z samolotu to... właściciel firmy, w której Emma pracuje i jej szef!
Przerażenie i konsternację bohaterki można sobie tylko wyobrażać. 

Powieść Mam twój telefon podobała mi się bardzo. Była dowcipna, zaskakująca i przyjemna w odbiorze. 
Nie powiesz nikomu? jest o niebo lepsza! 
Długa lista drobnych tajemnic Emmy to jej całe życie. Bawią one do łez, zwłaszcza gdy na arenę wchodzi Jack i z godną podziwu cierpliwością nie tylko je przyjmuje i akceptuje, ale i wychodzi im na przeciw. Sekrety Emmy, na tle rozmyślań o jej możliwościach, pracy, znajomych z najbliższego otoczenia, nieco toksycznej rodzinie z kuzynką Kerry na czele bawią, ale też dają do myślenia. Jak sama bohaterka w pewnym momencie zauważa, gdyby ludzie częściej ze sobą rozmawiali, życie i wzajemne relacje byłyby prostsze. Czasem jednak tak trudno zdobyć się na szczerość, zwłaszcza wobec bliskich. Wydaje się nam, że przecież powinni nas znać, wiedzieć od razu, domyślać się. 

Perypetie Emmy są przezabawne, a jej refleksje mimo, że tak proste i oczywiste, powodowały, że raz po raz wybuchałam śmiechem. Ciekawe jest jednak to, że często przyznawałam jej rację. No cóż, kobiety lubią szukać podobieństw. Zachwyciła mnie historia Emmy, a Jack, no cóż, po prostu cudowny facet. 
Gdyby nie Mam twój telefon nie zdołałoby zachęcić mnie do sięgnięcia po inne książki Sophie Kinsella, to Nie powiesz nikomu? obowiązkowo każe sięgnąć po kolejne pozycje. 
Jestem zachwycona. To nie tylko dobra zabawa i odmóżdżacz, ale przede wszystkim świetna lektura dla kobiet. 
Polecam!

niedziela, 11 października 2015

Przegapiona rocznica :)


Minęła wczoraj, ale pośród natłoku prac ogrodowych 
kompletnie o niej zapomniałam. Tknęło mnie dopiero dziś. :)  
Cztery lata minęły tak szybko. A wiecie co jest najlepsze? 
Że nawet przez myśl mi nie przeszło, aby przestać! 
I tego właśnie życzyłabym sobie na kolejny rok!

czwartek, 8 października 2015

Kolorowanka Ptaki od wydawnictwa Vesper

Typ: Kolorowanka Ptaki
Liczba kart do pokolorowania: 44
Wydawca: Vesper





W ostatnim półroczu, oprócz książek na półkach księgarskich zagościły różnego rodzaju kolorowanki dla dorosłych i skradły serca wielu czytelników. Mnogość i różnorodność wyboru chwyta za serce i aż żal bierze, że nie było takich pozycji, gdy byłam mała i o kolorowaniu marzyłam.  

O dobrych i pożytecznych skutkach kolorowania napisano już wiele: odstresowują, pomagają ćwiczyć koordynację oko - ręka, wyrabiają cierpliwość itp. O tym, że zapewniają przyjemne spędzanie czasu i trochę go kradną, już nie wspomnę. Kolorowanki zwyczajnie są fajne i jeśli ktoś je lubi, to nie ważne, ile ma lat. Odrobina dobrej zabawy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. 

Wydawnictwo Vesper także  wypuściło na rynek swoje kolorowanki i trzeba przyznać, że zaczęło z dość wysokiego pułapu. 
Odkąd kilka lat temu zainteresowałam się ogrodnictwem, działka została ogrodzona, a każdej roślinie można wytyczyć miejsce, którego nikt nie podepcze, w naszym ogrodzie zaczęły pojawiać się także i ptaki. Wpadliśmy więc na pomysł zbudowania kilku domków. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Już od paru lat co roku, wczesną wiosną, domki zajmują bardzo ruchliwe ptaszki, które gdy przyjdzie pora karmienia uwijają się niczym w ukropie. Ale na tym nie koniec. Wokoło roi się cały tłum wróbli, które małych dochowują się kilka razy w sezonie. Na podwórku panoszą się połyskliwie upierzone i głośne sroki, a czasem przylatują nawet sójki. Przyjemnie się obserwuje taki ruch w ogrodzie, tym bardziej, że z czasem stajemy się dla tych ptaków elementem otoczenia i jakoś nawet się za bardzo nie boją. Być może dlatego możliwość zrecenzowania kolorowanki tak mocno na mnie podziałała. 

Kolorowanka Ptaki zawiera 44 ilustracji zwanych fachowo linorytami. W końcu zanim pojawiła się możliwość fotografowania, jedynym sposobem uwiecznienia czegoś, było narysowanie tego. 
Ilustracje ptaków zaczerpnięto z dwóch książek. Pierwsza z nich to  Historia ptaków w Europie  H.E. Dressera wydana w roku 1871, a druga to  Ptaki Ameryki  Johna T. Bowena i Johna Jamesa Audubona z lat 1840-1844. 
Nie są to jednak byle jakie szkice. Kunsztem w ich tworzeniu wykazał się zwłaszcza J.J Audubon, który mieszał pastele z akwarelami, gdyż zależało mu bardzo na pokazaniu faktury i układu ptasich piór. To dlatego te ilustracje tak zapierają dech w piersiach. Uwiecznione na nich ptaki wyglądają wręcz jak żywe! Początkowe karty albumu zawierają listę ptaków wzbogaconą o pomniejszone ryciny, podpisane po polsku i po łacinie. To także ułatwia wybór.
Niniejsze wydanie ma następujący układ: obok planszy do pokolorowania  mamy oryginalny rysunek, od razu więc wiemy, jakich mamy użyć kolorów, gdzie pocieniować, itp. Jest to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż kolorowanie bez takiego wzoru po omacku, byłoby zniechęcające. Osobiście nie wyobrażam sobie szukania zdjęć danego ptaka w Internecie, aby wiedzieć, jak kolorystycznie jest ubarwiony. 
Tym sposobem można stworzyć naprawdę wspaniały album, choć od razu mówię, że nie jest to pozycja dla niecierpliwych. 
W mojej pracy z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną znalazłam jeszcze jedno zastosowanie kolorowanek. Czasem na zajęciach rewalidacyjnych trudno przełamać pierwsze lody, albo znaleźć ćwiczenie, które odbiegałoby trochę od szkolnej rutyny. Żeby to nie było znowu pisanie, liczenie, łączenie linii. 
Kolorowanki są do tego idealne. Uczeń wybiera sobie ilustrację, ja robię xero i zaczyna się kolorowanie. Już sama możliwość wyboru, jest dla dziecka czymś fajnym, ma tę świadomość, że może częściowo choć decydować o kształcie i przebiegu naszych zajęć. 
To dlatego popieram całym sercem za każdą nową kolorowankę. To naprawdę wspaniały pomysł i oby ich było na rynku, jak najwięcej.
A na koniec moja niedzielna próba kolorowania. Najpierw nie mogłam się zdecydować, bo każda ilustracja coś w sobie ma, ale w końcu wybrałam Zniczka i Myślikrólika. Łatwo co prawda nie było, gdyż nigdy nie byłam zbyt dobra w tej dziedzinie, ale zabawy miałam co niemiara. 

Dlatego, jeśli ktoś jeszcze się waha lub nie wie, co wybrać, to polecam Kolorowankę Ptaki od wydawnictwa Vesper. Frajda będzie ogromna. 




Dziękuję!

niedziela, 4 października 2015

Meljean Brook: Żelazny Książę

Autor: Meljean Brook
Tytuł: Żelazny Książę
Seria: Opowieść z Żelaznych Mórz, t.1
Stron: 439
Wydawca: Dwójka bez Sternika






Żelazny Książę dość długo czekał na swoją kolej. Steampunku w polskim wydaniu mamy niewiele, dlatego postanowiłam zaczekać z lekturą do czasu aż naprawdę nabiorę chęci na tego typu historię. 
Rozpoczęłam lekturę pełna dobrych przeczuć i pomna pochlebnych recenzji, w którymi stykałam się, gdy książka świeciła triumfy wśród czytelników. Początkowo było całkiem fajnie, jednak z czasem, no cóż. Przyznam, że nie do końca tego oczekiwałam i jestem trochę zniesmaczona. Jednocześnie cieszy mnie fakt, że choć jest to pierwsza część serii, kolejne tomy traktują już o innych bohaterach, dzięki czemu nie muszę żałować, że mnie coś ominęło, gdyż szanse, że na wydanie następnych części są żadne. 

Żelazny Książę jest doskonałym przykładem tego, jak można położyć trupem historię z naprawdę niezwykłym potencjałem. 

Anglia. Zachwycający czas maszyn parowych, statków powietrznych, nanotechnologii, wynalazców i wynalazków. Mimo postępu technologicznego, przybity wojną z Ordą kraj, z wielkim trudem podnosi się z długiej okupacji. Ogromną zasługę w tym, że kraj w ogóle uwolnił się spod macek Ordy ma Rhys Trahaearn zwany przez wszystkich Żelaznym Księciem. Ten tajemniczy i budzący respekt człowiek były niewolnik i pirat, a obecnie właściciel handlowego imperium, nie jest kimś, kogo można nazywać dobroczyńcą ludzkości. 
Inspektor Wilhelmina Wentworth to postać równie intrygująca i tragiczna. Kobieta policjant, co już jest dość kontrowersyjne, po drugie szlachcianka z dość znanej rodziny, a po trzecie, co jest powszechnie znanym faktem, żywy dowód tego, co przed laty przytrafiło się jej matce i tego, czym dla ludzi jest rankor. Na nieszczęście Miny jej wygląd od razu zdradza jej pochodzenie, przez co młoda kobieta na każdym kroku spotyka się z nienawiścią i szykanami Anglików.

Drogi tych dwojga bohaterów spotkają się w momencie, gdy na progu domu Rhysa, ktoś porzuci zwłoki. Wezwana na miejsce zbrodni Mina, rozpocznie śledztwo i od razu wpadnie Żelaznemu Księciu w oko, o czym, ten bez zbędnych ceregieli, jej powie. 
Śledztwo poprowadzi bohaterów do porwanego okrętu, wziętych zakładników oraz tajemniczej organizacji, której celem jest pozyskanie potężnej broni. Mina będzie miała trudny orzech do zgryzienia. Będzie się nie tylko martwić o losy młodszego brata, borykać się z ludzką nienawiścią i brakiem szacunku, ale też z uczuciami do Rhysa, który jasno określił się, że jego jedyny cel, to mieć ją w swoim łóżku. 

I właśnie w tym momencie historia zaczyna tracić pazur. Początek jest świetny; niesamowicie ciekawie zarysowane tło obyczajowe, bogaty w szczegóły świat przedstawiony, i zdecydowana, jak się wydaje, główna bohaterka. Bardzo mi się podobała zdecydowanie i kompetencja Miny. Nie miała łatwego życia, wciąż musi płacić za swoje pochodzenie, w czym przecież nie ma ani winy jej matki, a tym bardziej jej samej. Jednak im dalej w całą historię tym słabiej. 

Zaczęło się bardzo obiecująco, niestety w momencie, gdy między bohaterami zaczyna się dziać coś więcej, historia traci swoją powagę i rytm i zmienia się w łzawy harlequin. Rozumiem, że w niemal każdej historii wątek romansowy między dwójką niezależnych bohaterów jest mile widziany, ale dobrze jest, gdy jest on umiejętnie wyważony, nie wpływa na charakter postaci i nie czyni z nich płaczliwych mięczaków. Rozumiem wzajemną fascynację i pożądanie, ale jest tyle sposobów na pokazanie takich relacji, przy jednoczesnym zachowaniu pazura i drapieżności historii. Dobrym tego przykładem jest choćby Kate i Curran z serii Ilony Andrews. Silni bohaterowie, pragnąc się wzajemnie, powinni jednocześnie cały czas się ścierać, bo inaczej klimat powieści poleci na łeb na szyję i stanie się zwykłą miłostką dla kucharek. 
Rozumiem też, że czytelnicy mogą oczekiwać tego typu historii, ale w tym przypadku rozdźwięk pomiędzy steampunkowym światem a wręcz pornograficznymi scenami zbliżeń jest zbyt duży, abym mogła to bezkrytycznie przyjąć.  

To dlatego z każdym kolejnym rozdziałem, książkę czytało mi się coraz wolniej, a mój zapał słabł. W niektórych przypadkach barwna okładka i zachęcający opis, to nie wszystko. Steampunk, choćby najlepiej przedstawiony, w połączeniu z czymś, co słabo do niego przystaje, sam się nie wybroni. Szkoda mi trochę, że autorka poprowadziła swoich bohaterów w takim, a ie innym kierunku. Miała to być fajna, wciągająca przygoda, a wyszło zupełnie coś innego. 

W swoim czasie książka miała wiele pochlebnych opinii i zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników mogła ująć ze serce. Jednak ja oczekiwałam czegoś znacznie więcej i pozostaję z ogromnym niedosytem.

czwartek, 1 października 2015

J. K. Rowling: Harry Potter i Insygnia Śmierci

Autor: J. K. Rowling
Tytuł: Harry Potter i Insygnia Śmierci
Seria: Harry Potter, t.7
Stron: 782
Wydawca: Media Rodzina







To było nieuniknione i musiało do tego dojść. 
Ministerstwo Magii stojące na straży równowagi pomiędzy światem czarodziejów i ludzi, upada, zmieniając się w żałosną karykaturę średniowiecznej inkwizycji. Rozpoczyna się polowanie na czarodziejów bez magicznego pochodzenia, przybiera na sile dręczenie mugoli, a Harry Potter staje się poszukiwanym numer jeden. Voldemort i jego śmierciożercy przejmują kontrolę nad każdym aspektem życia czarodziejskiej społeczności. Szerzą się podejrzenia, donosy, na ulicach panuje terror. 

Tymczasem przebywający w ukryciu Harry, zgodnie z wcześniejszym postanowieniem, nie wraca do Hogwartu. Trzymając się niejasnych wytycznych zmarłego tragicznie Dumbledore'a, udaje się w podróż mającą na celu odnalezienie brakujących horkruksów, których zniszczenie, zabije Voldemorta. Nasz bohater nie jest sam, ma przy sobie wiernych przyjaciół Hermionę i Rona. Nie będzie to jednak łatwa ani przyjemna podróż. Wskazówki pozostawione przez Dumbledore'a są tak niejasne, że właściwie to nie wiadomo, czy są to wskazówki, czy tylko nasi bohaterowie tak uważają. Wielokrotnie natykają się na śmierciożerców lub innych sprzyjających Voldemortowi, co naraża ich własne życie, a także życie ich rodzin na śmiertelne niebezpieczeństwo. 

W żadnej z wcześniejszych części nie było tyle wglądu w emocje i lęki głównego bohatera. Mówią, że w obliczu śmierci człowiek inaczej patrzy na wiele spraw i właśnie to naszego bohatera dopadło.  Mimo wsparcia wiernych przyjaciół, Harry często ugina się pod ciężarem przeznaczenia ku któremu zmierza. Nie sam przecież, bo z Hermioną i Ronem, ale i tak z poczuciem osamotnienia, walczy z coraz większym bólem głowy, dzieląc z Voldemortem te chwile, gdy jest on wściekły lub rozjuszony. Atakowany przez kłujące wątpliwości co do pobudek Dumbledore'a, Harry już sam w końcu nie wie, czy ukochany nauczyciel faktycznie tego od niego oczekiwał, czy nie i czy właściwie nie wymagał od niego zbyt dużo. Wszystko to sprawiło, że bohater nie tylko wydaje się czytelnikowi dojrzalszy, ale też głębszy. Takie potraktowanie postaci głównego bohatera bardzo mi się podobało. 

Wierzę, że przy siedmiu dość grubych tomach nie było to łatwe, ale autorka bardzo starała się pozamykać wszystkie wątki i wyjaśnić losy każdej, nawet mniej ważnej postaci. Tę staranność widać i, jako komuś, kto potrafi się przywiązać nawet do wykreowanego w literaturze drobnego zwierzątka, bardzo mi to odpowiadało. 

Co oprócz trudnych poszukiwań horkruksów oferuje nam lektura tomu siódmego? 
Poznajemy nieznane dotąd fakty z życia Albusa Dumbledeore'a. Stawiają one dyrektora Hogwartu w zupełnie nowym świetle i choć nie zawsze są one chlubne, to czynią go bardziej człowiekiem, niż czarodziejem. Jako człowiek też mógł popełniać błędy, bo jak wiemy ideałów nie ma i może to właśnie chciała nam pokazać autorka. 
Dowiadujemy się także wreszcie, po której stronie tak naprawdę był Severus Snape. Być może te fakty, pozwoliły wielu czytelnikom w końcu docenić i polubić znienawidzonego przez Harry'ego nauczyciela. Ja sama miałam z tym pewien kłopot. 
Motyw poszukiwania horkruksów zostaje tutaj zrównoważony przez poszukiwania innych magicznych artefaktów znanych pod nazwą Insygniów Śmierci. 
Mamy wreszcie bitwę o Hogwart, który mimo że jest tylko (albo aż) szkołą, staje się tak naprawdę centrum wydarzeń i miejscem finałowego starcia Harry'ego z Voldemortem. 
Pamiętam, że już na rok przed pojawieniem się siódmego tomu trwały zażarte spekulacje, co do wyniku pojedynku. Obstawianie, kto kogo zabije, nie miało końca. 
Mnie samej finał pozwolił odetchnąć z ulgą. Może było trochę nazbyt ckliwie, ale rozumiem, że jak się przez tyle lat o czymś pisze, to się człowiek mocno do tego przywiązuje i sama myśl o zabiciu, któregokolwiek z bohaterów, jest straszna. Dlatego cieszę się, że skończyło się tak, a nie inaczej. Niczego nie rozwiązałabym inaczej, gdyby to ode mnie zależało. No może oszczędziłabym Zgredka, którego okrzyki Harry Potter sir! zawsze niesamowicie mnie rozczulały. 

Tegoroczna ponowna lektura sagi o Harrym Potterze dała mi naprawdę masę satysfakcji. Odebrałam ją dużo bardziej świadomie i jakby z dystansem. I najlepsze jest to, że za jakiś czas z pewnością do niej wrócę! 
Cykl Harry Potter 


Harry Potter i Insygnia Śmierci